sobota, 26 grudnia 2015

Nowe życie starych rzeczy

W Ostoi straszy. Straszą stare graty, mające po kilkadziesiąt lat, meble z salonów PRL'u, dywany, wykładziny, gazety, które trafiły tu z miasta, aby "jeszcze się przydać". Przez wiele lat stanowiły siedlisko głównie pająków, a czasem i myszek. Powoli w ramach procesu odgracania, postanowiłem rozłożyć stary tapczan na czynniki pierwsze i jakoś go spożytkować. Na pierwszy ogień poszła skrzynia na pościel - jej dno z cieniutkiej sklejki zostało wykorzystane na obicie suszarni ziół, a boki utworzą doskonałe obramowanie kolejnej wyniesionej grządki.

Rama tapczanu na której spoczywały sprężyny została obita starą wykładziną która kiedyś przez lata zdobiła warszawską kuchnię. Dwa sosnowe słupki, kolejne dwa na poprzeczki, i mamy doskonałą wiatę na drewno do ogniska. Sprężyny zostały zachowane, aby na wiosnę zrobić z nich ... wiszący ogródek. Warstwa włókna kokosowego oraz płócienne obicie tapczanu trafiły do kompostownika, a wszystkie części metalowe - mechanizmy otwierania i zamykania tapczanu, gwoździe i wkręty, do specjalnego pojemnika na "używany metal" w szopie. Oj, niejednokrotnie pojemnik ten uratował tok prac, gdy zabrakło "takiej jednej śrubki", a do najbliższej Castoramy "hektary" przez las. Tym sposobem stary tapczan praktycznie się "zdematerializował", lepsze to chyba rozwiązanie, niż spalenie go czy wywózka na wysypisko.

Wszystkie przedpotopowe gazety pozostawiane przez pokolenia, oraz zupełnie nowożytny "spam" w postaci korespondencji i rachunków trafia pod grządki i drzewka, jako warstwa hamująca rozwój traw i roślin niepożądanych. W taki sam sposób utylizuję opakowania kartonowe, po usunięciu metalowych zszywek i plastikowych przylepców. Gazety przykrywane są grubą warstwą zrębki z drzew liściastych, dzięki czemu grzybnia pięknie się wśród nich rozwija. Piaszczysta gleba Ostoi desperacko potrzebuje wszelkiej materii organicznej, wszystko więc, co może stanowić jej źródło jest dla nas bardzo cenne i trafia albo bezpośrednio do gleby, albo do kompostownika. W biomasie rodzi się nowe życie, najpierw bakterie i grzyby, nieco później nicienie, dżdżownice i stawonogi, pojawiają się tam, gdzie jeszcze niedawno straszył suchy i goły piach.

A na grządkach od 2-3 lat istniejących, inwazja grzybów za inwazją. Po ślicznych muchomorach czerwonych, teraz nastąpił wysyp maślanki wiązkowej - grzyba dosyć intensywnie trującego. Cieszy nas on jednak, gdyż wkrótce obumrze i użyźni nasze grządki, a z sobie tylko znanej przyczyny, najlepiej mu się rośnie wśród truskawek. Czy dzięki temu truskawki będą lepiej rosły na wiosnę? Jestem głęboko przekonany, że tak. Bo podczas gdy ja prowadzę recycling mebli z poprzedniej epoki, grzyby czynią to samo z każdą materią organiczną, dużo bardziej efektywnie ode mnie. Przywracają życiu wszystko, co martwe, a nam pozostaje tylko z ich zdolności umiejętnie korzystać.

poniedziałek, 2 listopada 2015

W żółtych płomieniach liści ...


 ... brzoza dopala się ślicznie, w piosence zespołu Skaldowie, oczywiście. A w Ostoi, w żółtych płomieniach liści całe podwórko. To nasze ogromne klony sypią liśćmi na potęgę. W odróżnieniu od delikatnych brzozowych listków, liście klonu nie są wdzięcznym materiałem do kompostowania czy ściółkowania. W naszych okolicznościach przyrody potrafią leżeć i cztery lata, zanim zamienią się w odrobinę choć użyteczny liściowy kompost. Tak się dzieje, gdy pozostawione są same sobie, gdy jesienne deszcze posklejają je na płask, w grube, mocne i trwałe tafle.

Przez takie pokłady najpierw złotego, a później coraz bardziej brunatnego dobra nie przebiją się niemal żadne rośliny, dlatego też liście klonowe zmuszeni jesteśmy rozdrabniać, przy użyciu a to kosiarki, a to odkurzacza do liści. Ideałem byłoby powierzenie tego zadania zwierzętom, a szczególnie kurom, niestety dopóki nie zamieszkamy w Ostoi na stałe, jest to nierealne. Zmielony materiał uzyskany z liści nadaje się już doskonale do ściółkowania grządek, szczególnie w nowym przyszłorocznym warzywniku.

Nasze grządki zrębkowe, czy to te dla roślin wieloletnich, czy te dla jednorocznych, otrzymują teraz również świeżą kołderkę ze zrębki. Przy okazji rozsypujemy również popiół drzewny z pieca, nieco mączki bazaltowej, rozlewamy resztki naszych gnojówek z żywokostu i pokrzywy, w nadziei, że nasi najdzielniejsi pracownicy - mikrofauna glebowa, przez zimę przerobią to wszystko na żyzny kompost. W ramach nieustających eksperymentów wyściółkowaliśmy też jedną grządkę sianem z nadrzecznych łąk, zobaczymy jak się będzie życie pod tą ściółką rozwijać.

A tymczasem, na starych grządkach zrębkowych, wśród rosnących jeszcze rzodkiewek, kapusty pac-choy i otaczających je malin, wykwitły obficie piękne muchomory czerwone. Ta grządka zaskakuje co roku innym gatunkiem grzyba, który "znikąd" pojawia się w dużej obfitości. Po zeszłorocznych pierścieniakach jadalnych nie ma nawet śladu. Odnosimy wrażenie, że przyroda sama podsuwa nam to, co w danej chwili może się nam przydać, w zeszłym roku były to grzyby kulinarne, a w tym roku lecznicze. Postaramy się z tego daru przyrody dobrze skorzystać.

Po wybitnie suchym lecie, nie mieliśmy specjalnych nadziei na grzybny urodzaj na naszych eksperymentalnych kłodach z boczniakami i shiitake, a jednak ... Kłody namoczyliśmy przez noc i następnego ranka każdą z nich solidnie trzasnęliśmy o ziemię. Symulować to ma upadek drzewa i dawać sygnał grzybni do produkcji owocników. W dwa tygodnie później, cieszymy oczy pierwszymi boczniakami. Shiitake na razie odmawiają współpracy, nie jesteśmy pewni czy grzybnia nie zginęła całkiem w sierpniowe upały. Przyszłość pokaże, czy jeszcze żyją. A na razie ... kolejne złote liście lecą z drzew, listopad w całej krasie, piękną mamy jesień w tym roku.

poniedziałek, 5 października 2015

Przymrozki, grzyby i lotnisko

Kończąc poprzedni wpis nieopatrznie wspomniałem o pierwszych mrozach i .... wykrakałem. W zeszłym tygodniu dwie noce z temperaturami do minus pięciu stopni przy gruncie skutecznie zakończyły żywot pomidorów, dyń, kabaczków i innych ciepłolubnych roślin. Gdyby okres wegetacyjny wyznaczać według dat między ostatnim przymrozkiem wiosny a pierwszym przymrozkiem jesieni, miałby on w tym roku 137 dni, warto to odnotować. Przymrozki pozostawiły nas z masą niedojrzałych pomidorów, które teraz na wszystkie sposoby próbujemy "wprowadzić w dojrzałość". Z tymi, z którymi się to nie uda, postaramy się też coś zrobić, może skorzystamy z tego przepisu?

Przymrozki przymrozkami, a roboty wcale nie mniej. Weekend upłynął w atmosferze prac leśno-grzybiarskich, z elementami ogrodnictwa. Na pierwszy ogień poszły pnie - postanowiliśmy rozprawić się z nimi przy pomocy ... opieniek. Powierzchnie pni zostały ścięte na równo i dokładnie oczyszczone, tak aby ograniczyć obecność "lokalnych" zarodników grzybów wszelakich. Następnie pnie zostały nawiercone po obwodzie, a do każdego otworka trafił drewniany kołeczek obrośnięty grzybnią opieńki miodowej.

Gdy wszystkie kołki powbijane zostały w pień, przyszła pora na pszczeli wosk, uprzednio roztopiony w tak zwanej "łaźni wodnej". Nad każdy kołek nałożyliśmy warstwę wosku, po pierwsze po to, aby inne grzyby nie wdzierały się w drewno tam, gdzie umieściliśmy grzybnię opieńki, a po drugie po to, aby kołeczki tak szybko nie wysychały. Gdy wszystkie kołki miały już woskową czapeczkę, pnie solidnie zlaliśmy wodą i przykryliśmy dwoma warstwami uprzednio dobrze namoczonej tektury falistej.

Pieńki na koniec zostały obsypane kilkucentymetrową warstwą świeżych zrębek z cienkich gałązek i listków brzozowych, po to aby utrzymać w pniu wilgoć, chronić przed mrozami w zimie, a także użyźnić w przyszłości glebę wokół pnia, co przełoży się na lepszy plon opieniek. Po zakończeniu prac trudno w ogóle dostrzec, że w miejscu naszej hodowli był w ogóle jakiś pień. Teraz jedyne, co nam pozostaje, to od czasu do czasu sprawdzać wilgotność pnia i ewentualnie podlać nieco, oraz ... czekać. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to pierwszych opieniek spodziewamy się następnej jesieni. Pnie natomiast z roku na rok będą coraz bardziej zmurszałe, grzybnia rozłoży je "na czynniki pierwsze", pozostawiając nam w ich miejscu żyzną próchnicę, ale to dopiero za wiele lat ... ale, nie spieszy nam się.

Kolejne przedsięwzięcie to długo odkładane zagospodarowania pasa między płotem, a "aleją brzóz". Niewdzięczne to miejsce, o bardzo słabej glebie, zacienione niemal stale, i co tu dużo mówić, wąziutkie. Koncepcja na razie jest taka, że od budowy gleby zaczniemy, a potem się zobaczy. Rzadkie kępki trawy zlaliśmy solidnie wodą i przykryliśmy tekturą falistą typu malarskiego z rolki, o szerokości takiej, jaką chcemy mieć później szerokość pasa uprawnego, czyli 120 centymetrów. Zwykle do takich zadań używamy kartonów z odzysku, tu jednak użycie tektury z rolki znacznie usprawniło i skróciło czas prac, zrobiliśmy więc wyjątek od reguły, nie było zresztą wyboru - zabrakło kartonów. Tekturę dogłębnie zmoczyliśmy i przystąpiliśmy do zasiedlania terenu naszymi sprzymierzeńcami - grzybnią pierścieniaka uprawnego.

Tym razem grzybnia rosła sobie szczęśliwie na ziarnach pszenicy, a jej "implementacja" w nasze środowisko była banalnie prosta - wystarczyło rozsypać ziarna między warstwami tektury, która musi być całkowicie przemoczona. Z sobie tylko znanych powodów grzybnia uwielbia wprost falistość tektury, dlatego też jeśli tektura z obu stron jest gładka, a falista tylko w środku, dobrze jest jedną z gładkich warstw zerwać, aby grzybnia miała to, co lubi najbardziej. W zależności od tego, ile mamy grzybni, można mnożyć warstwy tektury, robiąc coś na wzór lasagna. Nie pokryliśmy całego pasa grzybnią, a jedynie obszar około trzech metrów kwadratowych, tworząc, ognisko, z którego, mamy nadzieję, grzybnia się sama rozejdzie w przyszłości.

Gdy grzybnia spoczęła już pod drugą warstwą tektury, całość przykryliśmy zrębkami brzozowymi, warstwą około 10 cm. Następnie podlaliśmy wszystko solidnie, spojrzeliśmy na całość krytycznym okiem i ...cóż, nie wygląda to źle! Bardzo naturalny wygląd naszej "grządki" wtapia ją w otoczenie, Bijemy się z myślami co w tym miejscu stworzyć, zaczyna przeważać koncepcja mini ogrodu leśnego, z kilkoma drzewami owocowymi, leszczyną, dużą ilością krzewów jagodowych, cebulowymi roślinami wieloletnimi takimi jak czosnek niedźwiedzi, odrobiną jednorocznych roślin znoszących dobrze cień, pnącz (na przykład chmielu), oraz oczywiście grzybów. Na razie "lotnisko" (bo tak nazwaliśmy ten pas, ujrzawszy go po rozwinięciu tektury) będziemy posypywać sukcesywnie różnego rodzaju materią organiczną - bobkami od sąsiedzkiej kozy, popiołem z pieca, odrobiną kompostu i słomy, stymulując tym samym procesy glebotwórcze, a na kartce papieru i w komputerze planować będziemy szczegóły nasadzeń. Pomimo minorowych nastrojów wywołanych przez przymrozki i smutny koniec części tegorocznych upraw, weekend można uznać za owocny i udany.



wtorek, 15 września 2015

Trudne powroty

 Gdy człek się tuła po świecie, i nie ma go przez parę tygodni w Ostoi, powroty są trudne. Szczególnie w roku takim jak ten, gdzie susza nadzwyczajna lub wiatry drzewa łamiące. Na szczęście liczyć można na najlepszą sąsiedzką pomoc, dzięki czemu zbiorów nieco jest. Szczególnie dobrze przetrwały uprawy w moich specjalnych donicach oraz pomidory w kostkach słomy. Najgorzej jest w mini sadzie, gdzie jednak susza spustoszenia poczyniła.


Jak co roku o tej porze, uaktywniły się bobry i z zapałem zaczęły dbać o zasobność naszej drewutni. Tną głównie osikę i brzozę, co w ludowych przepowiedniach lekką, krótką i przyjemną oznacza zimę. Podobne wróżby niesie sposób, w jaki kwitnie wrzos. Wróżby te spisaliśmy na karteczce, powiesiliśmy na tablicy, i zweryfikujemy po zimie. Zobaczymy, czy się sprawdzą. Póki co, w trudzie i znoju zwozimy z odległych zakątków Ostoi to, co bobry nam przygotowały, a nie marnuje się nic, nawet najcieńsze gałązki znajdują zastosowanie, stając się pożądaną zrębką.

W przyrodzie też trud, znój i czasem nawet dramat, o czym świadczą szczątki koziołka sarny z rozerwanym gardłem. Większe jednak prawdopodobieństwo, że dopadł go bezpański pies, niż że mamy rysia za płotem. Tropów innych niż ten corpus delicti niestety brak, można się więc jedynie domyślać, co tu się wydarzyło.A skoro tak, pora się wziąć za to wszystko, co czekało na nasz powrót, a że tego mnóstwo jest, łatwo nie będzie .. Zapowiadają się niezwykle pracowite dni, do pierwszych mrozów.


niedziela, 16 sierpnia 2015

Na fali upałów


 O tym, że żar się z nieba lał, i nadal leje, nie trzeba nikogo chyba informować. Bardzo to trudny czas dla roślin wszelakich, a i dla zwierząt okolicznych nienajłatwiejszy. Rzeczka nasza ulubiona obniżyła poziom o ponad połowę, teraz naprawdę ciężko znaleźć dołek głęboki dość, aby w nim się dobrze wypluskać. Na szczęście po całym pracowitym dniu można się w rzeczce jeszcze położyć i dać opływać chłodniej wodzie ... ale ja nie o tym, a o moich donicach opisywanych tutaj. Otóż dla donic tych żar z niebios i susza okazały się zupełnie niestraszne.

Plony z pierwszej donicy zostały już zebrane, kolejne donice przygotowane i obsiane, a wszystko to przy "podlewaniu" raz na dwa tygodnie, w te upały. Wody na dnie donicy uzupełniać bowiem częściej nie trzeba, i podczas gdy inne "wynalazki" cierpią (ze szczególnym uwzględnieniem hugla, który w teorii powinien gwarantować uprawę bez podlewania), w donicach mych życie kwitnie. W niektórych przypadkach przez gęstwę roślin aż trudno dostrzec donicę. Testujemy więc sobie różne kompozycje roślinne, od fasolo-nasturcjo-jabłonki, przez marchewko-rzodkiewko-kapustę, po prostą monokulturę pomidorów. Jak do tej pory nie natrafiliśmy na coś, co by w tych donicach nie chciało rosnąć. Oczywiście, przez te upały sałaty od razu idą w kwiaty, a naszej posadzonej z nasionka jabłonki jeszcze nie widać w gęstwie fasoli, ale jest ona tam, i ma się dobrze.

Donica ma "pole uprawy" o wymiarach 40 x 70 cm, co daje 0.28 metra kwadratowego, areał upraw imponujący ;) Jednakże, dzisiejszy zbiór z jednej donicy, polegający na usunięciu połowy rzodkiewek i liści kapusty chińskiej pac-choy dał w efekcie (po oczyszczeniu) nieco ponad pół kilo żywności, co odpowiada wydajności ... 17 ton z hektara. A wszystko to w 21 dni od siewu. Oczywiście, nikt o zdrowych zmysłach nie obstawi stu hektarów pola takimi donicami, ale gdy się pomyśli, że nawet na najmniejszym balkonie w bloku zmieszczą się trzy lub cztery .. a na tarasach czy dachach tuziny ... Naprawdę, tak niewiele potrzeba aby cieszyć się zdrowymi warzywami własnego chowu.

W innych częściach Ostoi nie jest już tak kolorowo, upały jednak wywierają piętno na wszystkim, co żyje. Tak zwane Trzy Siostry, czyli wspólna uprawa dyni, kukurydzy i fasoli cierpią z powodu suszy i rosną powoli, cieszymy się jednak, że w ogóle rosną, w początku czerwca w tym miejscu był jeszcze pokryty kępową trawą piach. Jeśli plony w tym roku będą tu słabe, lub nawet żadne, to w przyszłym i tak będzie lepiej. Ale jeszcze nie składamy broni i nie poddajemy się, tu u nas wszystko jest około trzy tygodnie opóźnione, ale i z reguły dłużej zbieramy plony, tyle że później - ot, taka szkoła cierpliwości. Skoro już mowa o plonach, to smak ich jest nieporównywalny z tym, co oferują nam markety. Aby nie być gołosłownymi, zmierzyliśmy też zawartość składników odżywczych w naszych warzywach przy użyciu refraktometru i (co nie było niespodzianką), sok z naszych warzyw daje wynik dwu-trzykrotnie wyższy niż w przypadku analogicznych warzyw ze sklepu.

No ale nie samymi uprawami człowiek żyje. Niski stan wody w rzeczułce sprzyja eksploracji i czasami przynosi ciekawe znaleziska. W efekcie takich rzecznych wypraw na ścianie szopy pewnego dnia zagościł duży "krokodyl", po jakmś czasie dołączył do niego drugi, mniejszy, a następnie pojawiła się zadziwiająca deska - dziurawka. Czasami rzeczką spływają zadziwiająco wielkie pnie, które "nie miały prawa" do nas dotrzeć, a jednak, siła wody pcha je przez wszystkie meandry. O ile z reguły u nas one sięna dłużej nie zatrzymują, to przy tym niskim stanie wody, chętniej jakby robią sobie tu przystanek.

Gdy upał oszałamia, dobrze jest znaleźć sobie jakieś niezbyt męczące zajęcie. Można na przykład pogrzebać w stertach rupieci w piwnicy lub na strychu, w składziku lub w warsztacie i ze znalezionych tam "odprysków cywilizacji" spróbować coś wyczarować. Może niewysokich lotów to czary, ale wziąwszy poprawkę na upał, dźwięczą i błyszczą się pięknie - poruszane przez wiatr dzwoneczki z części komputerowych dysków twardych i sznurka. Można też suszyć zioła, te które jeszcze nie ucierpiały przez suszę, czyli u nas w Ostoi to lawenda, rozmaryn i szałwia, ze spirali ziołowej. Powoli zbliża się też pora piołunu, który teraz właśnie zbiera się, aby zakwitnąć. Smutkiem napawa jednak widok brzóz, na potęgę gubią żółknące liście, podobnie zresztą jak i lipy, zaczyna się robić nostalgicznie jesiennie.

Podwórkowy rezydent - zając młody tegoroczny, z upału pomieszania zmysłów chyba dostał, bo rezydować potrafi w kamiennym kręgu ogniska. Co go tam sprowadza, ciężko dociec, ale najwyraźniej sobie to miejsce upodobał. Mamy nadzieję, że niedługo urośnie wystarczająco, aby nie móc się przecisnąć między sztachetami i że jednak "wybierze wolność" w rodzinnym lesie. Z utęsknieniem czekamy ochłodzenia i deszczów, bo wszystko, co żyje w Ostoi wydaje się bardzo tego potrzebować.

niedziela, 12 lipca 2015

Lipcówka

Ten lipcowy weekend w Ostoi jest chyba pierwszym od bardzo dawna, kiedy nic a nic nie sadzę. No dobrze, po chwili zastanowienia stwierdzam, że to jednak nieprawda. Eksperymentalnie obrywam dzikuny z pomidorów i sadzę w różnych miejscach, zobaczymy czy choćby część z nich zdoła wydać owoce. Bliższe prawdy jest, że nic nie sieję, tak lepiej. Wracając jednak do pomidorów, te na kostkach słomy mają się doskonale - część kwitnie dopiero, ale część ma już nieco owoców. Dostrzegam wybitne zalety tej metody - żadnego nawożenia, żadnego pielenia, no i nie trzeba się schylać.

Na ziołowej spirali zrobiło się gęsto i pachnąco, to czas suszenia ziół. Spiralę niestety upodobały sobie również leśne stwory, grzebią w niej z zamiłowaniem. Przyczyny tego są natury kulinarnej - w spirali sporo jest różnorakich larw i poczwarek, czego jednak szukają w niej wiewiórki, tego nie jestem w stanie się domyślić. Pomimo braku regularnego podlewania rośliny na spirali radzą sobie całkiem dobrze, a wokół nich roi się dosłownie od tak zwanych "bzyczków" - pszczół, trzmieli, motyli i innych owadów. Ma się to jednak nijak do bzyczenia w gałęziach naszej lipy, o, tam to odchodzi poważne miodobranie. Szkoda że nie mamy ula, trzeba będzie o tym w przyszłym roku pomyśleć.

Skoro człek nie sieje, zająć czym się musi. Nadszedł czas aby pozbyć się palet na których przyjechały cegły do pieca. Z jednej z nich w bardzo krótkim czasie powstał zaczątek stołu pod lipę. Na razie "bez bajerów", bo jak w wojnie postu z karnawałem dwie koncepcje ścierają się, a nawet trzy. Czy zostawić tak jak jest, czy po wyjęciu środkowej deski zastąpić ją długą donicą z rosnącymi ziołami, a może fragmentem starej rynny wypełnionej wodą, w której można chłodzić napoje? Jakie będą dalsze losy stołu zobaczymy, tak czy inaczej najpierw trzeba go będzie naturalnie, w sposób naturalny, zaimpregnować z lekka (po oszlifowaniu), czyli w robocie będą olej lniany i wosk.

Wprawdzie fala wielkich upałów odeszła w siną dal, ale nadal jest niewymownie sucho. Przelotne deszcze czy burze moczą jedynie powierzchnię ściółki, a im dalej wgłąb, tym bardziej sucho. Dlatego też podlewamy bardzo rzadko, ale bardzo długo. Podlewanie częste i krótkie nic by nie dało. Mówiąc o podlewaniu, dziś przyszedł czas na degustację szampana z kwiatów czarnego bzu, pierwszy raz robionego. Na zdjęciu widać jak wyglądał w dniu sporządzania, a dziś ucieszył nas swoim kwiatowym aromatem, niezwykłą pienistością i orzeźwiającym smakiem. Szampan ten, a w zasadzie napój musujący, na stałe wejdzie do naszego letniego menu, bo to napitek szybki, łatwy i przyjemny.

Doczekaliśmy się kolejnych podlotków z naszych domków, tym razem to chyba pliszki. Podlatują na nie więcej niż dwa metry, lądują w najdziwniejszych dla nas, i pewnie dla siebie, miejscach. Jeden zagniewany siedzi na płocie, drugi nieomal skąpał się w oczku wodnym przy spirali. Nocną porą obserwujemy wielkie rzekotki spędzające czas wśród truskawek, a towarzyszą im bezskorupowe ślimaki - pomrowy. Nasz dyżurny zając całkowicie przestał zwracać na nas uwagę, można przejść obok niego o cztery kroki, nawet nie spojrzy. Rozbisurmanił się tak, że turystom pozwala podejść na dziesięć kroków, przez co robi za gwiazdę w blasku fleszy. Nietoperz okrąża podwórko co dokładnie sześć sekund, a obserwacja ta poczyniona została podczas leniwej przerwy w saunie. Jakby to wszystko podsumować? No na pewno nie jest to majówka, kiedy to pracom ogrodowym nie było końca ...ot, lipcówka.

czwartek, 11 czerwca 2015

Coś z niczego

Jeszcze w październiku w Ostoi obok szopy straszył ugór pokryty rachityczną trzmieliną. Ta mała przestrzeń podwórka poddana została w listopadzie permakulturowej rewitalizacji. Z plątaniny krzaczorów pozostawiliśmy dwie trzmieliny, oraz ukryty poprzednio wśród nich głóg, który został dzięki temu wyeksponowany i mamy nadzieję, że teraz ruszy z kopyta. Poprzez ugór poprowadziliśmy miniaturowy rów konturowy, tak zwany swale, którego zadaniem jest spowalniać, rozprowadzać i umożliwiać wsiąkanie wody deszczowej. Do rowka dodatkowo uchodzi nadmiar wody deszczowej ze zbiornika zbierającego ją z dachu szopy. Całość wyściółowaliśmy, zasialiśmy nasiona i nieco bulw oraz kłączy, a także posadziliśmy kilka drzewek i krzewów. Teraz w czerwcu możemy się cieszyć widokiem kilkudziesięciu gatunków roślin rosnących w miejscu trzmieliny, zadaniem których jest głównie budować strukturę i żyzność gleby, aby w przyszłości powstał tu mini ogród leśny - tzw. food forest.

W ramach recyclingu plastikowych butelek pozostałych po gościach, sporządziliśmy sobie tak zwane wicking bed, czyli donicę w której rośliny czerpią wodę ze znajdującego się na jej dnie rezerwuaru. Właśnie plastikowe butelki są idealnym materiałem do konstrukcji takiego rezerwuaru, a praktycznie każdy pojemnik, byle wystarczająco wysoki (minimum 30 centymetrów) nadaje się do sporządzenia takiej donicy. My wykorzystaliśmy kastrę budowlaną, która tylko zajmowała miejsce w szopie. Ostatnim niezbędnym surowcem użytym w konstrukcji była agrowłóknina, która oddziela rezerwuar od podłoża, w którym rosną rośliny.

Donica ta posłuży nam do testu niezwiązanego z Ostoją - tu na miejscu zasadniczo takich donic nie potrzebujemy. co innego w mieście. Na naszym miastowym tarasie donice takie mogą się okazać niezastąpione w tworzeniu mini farmy miejskiej, czyli w tak zwanym urban farmingu. Donica taka pozwala ograniczyć podlewanie do minimum, przeciętnie wystarczy uzupełnić wodę w rezerwuarze co dwa tygodnie. Chcemy przetestować jak sprawdzi się to w praktyce w Ostoi, zaglądając do donicy właśnie raz na dwa tygodnie. Hołdując zasadzie bioróżnorodności wysialiśmy w donicy nasiona kilkunastu roślin, z zamiarem stworzenia z nich tak zwanej gildii roślinnej, czyli zbiorowiska roślin wzajemnie się wspierających. Pośrodku donicy zasadziliśmy nawet mikro - jabłonkę wyhodowaną z nasionka sklepowego jabłka - jak eksperyment miejski, to na całego.

Gdy tylko czas pozwala, gromadzimy biomasę. Czy to zrębki, czy to gałęzie i pnie padłych drzew, czy też materiał roślinny pochodzący z wykaszania ścieżki prowadzącej nad rzekę, ile możemy, tyle zwozimy i magazynujemy. Wszystko to posłuży nam do ściółkowania oraz jako materiał do kompostu, konstrukcji hugli i innych wynalazków. Z części mieszaniny zeszłorocznych łodyg, trzcin, traw i tegorocznych pokrzyw powstanie również ściółka do pokrycia absolutnie łysych piaszczystych fragmentów, gdzie poza nielicznymi porostami nic nie rośnie. Na tak wyściółkowane fragmenty wcześniej czy później wkroczy sukcesja - naturalne następstwo gatunków, przy pomocy którego z gołego ugoru natura tworzy puszcze. Tak, wiemy że na przestrzeni setek lat, ale my postaramy się to przyspieszyć.

Z wielką radością obserwujemy ptaki, które zaakceptowały domki zrobione dla nich ze zbędnych fragmentów pni i desek. W pierwszym roku istnienia budek odwiedzają nas głównie sikory. Obserwując jak uwijają się przy karmieniu młodych widzimy, jak wiele owadów eliminują one z naszego otoczenia. Mamy nadzieję, że eliminują głównie te uciążliwe dla nas, choć oczywiście pewności takiej nie mamy. Sądząc jednak po przybywających białych kleksach w trawie, jedzenie musi być wysokokaloryczne. Cieszy nas to, bo dzięki temu mamy darmowe nawożenie obszarów pod budkami, podobno najmocniej zasila ono glebę fosforem. Poobserwujemy to w kolejnych latach i przekonamy się, czy pod budkami rzeczywiście rośliny lepiej rosną. Mamy nadzieję że permakulturowa zasada pracy z naturą, a nie przeciw niej sprawi, że to nie my, a ptaki, będą dodawać nowe żyzne nisze w Ostoi.

Czy to zaniedbany ugór za szopą, śmieciowe butelki, zalegająca po koszeniu biomasa, czy w końcu skrawki pni i desek z przed lat, wszystkie mogą stanowić problem, ale mogą równie dobrze stanowić okazję lub rozwiązanie, jak głosi jedna z zasad permakultury. Pozytywne myślenie i dostrzeganie możliwości zrobienia czegoś z niczego, kryjących się wszędzie wokół nas, jest cenną umiejętnością którą warto w sobie wyrabiać i wykorzystywać gdy tylko się da, a jedynym ograniczeniem tutaj jest tylko nasza wyobraźnia.

wtorek, 9 czerwca 2015

Kickstarter kicks ass a Polak nie Potrafi

Zasadniczo wpisy na tym blogu staram się ograniczać do opisywania tego, co brzmi w trzcinie i stoi w Ostoi, czasami jednak człowiek musi, inaczej się udusi. Wpis ten poświęcony jest rosnącemu w popularność i znaczenie crowdfundingowi, na niwie polskiej i międzynarodowej, a w szczególności moim doświadczeniom ze wspieraniem krajowych i zagranicznych kampanii w kilku serwisach crowdfundingowych - od Polak Potrafi, przez WeTheTrees, po pramatkę internetowego crowdfundingu, czyli Kickstartera.

Moja przygoda z crowdfundingiem związanym z permakulturą, ekologią, samowystarczalnością oraz pokrewnymi dziedzinami zaczęła się na Kickstarterze, i na doświadczeniach związanych właśnie ze wspieraniem takich inicjatyw chciałbym się skupić. Istnieje bowiem zasadnicza różnica pomiędzy wsparciem udzielanym dla powstania czegoś, co niesie ze sobą wyłącznie treści materialne, jak wodoodporny hijab, a wspieraniem projektu, u podstaw którego leżą zasady etyki permakulturowej i którego celem jest szeroko pojęta troska czy to o ludzi, czy to o środowisko, jak w przypadku wsparcia dla szkoły permakultury w ekstremalnie ubogiej Ghanie.

Crowdfundingowe kampanie o międzynarodowym zasięgu cechuje ogromna troska o wiarygodność organizatora. Organizator dobrze wie, że za perfekcyjnie zrealizowaną kampanią idzie kredyt zaufania, które wcale nie tak łatwo zyskać, ale bardzo łatwo stracić. Dlatego też organizatorzy kampanii starają się hołdować zasadzie "exceed backers expectations" czyli dostarczyć wspierającym nagrody nie tylko te obiecane, ale często i całą gamę nagród "ekstra", niezwiązanych bezposrednio z tematem prowadzonej właśnie kampanii. W mistrzowski sposób pokazują to kickstarterowe kampanie Paula Wheatona, gdzie poza ewidentnym dostarczaniem konkretnego produktu, wspierajacy liczyć może na wiele dodatków. Nawet drobiazg cieszy,  i nieistotna jest jego wartość materialna, jest on bowiem świadectwem tego, że Twoja rola jako osoby wspierającej dany projekt jest doceniana.

W ramach podstawowej zasady etycznej permakultury, czyli zasady Troski o Ludzi, niektóre projekty skierowane są nie tylko do tych, którzy je wspierają, ale również ich celem jest altruistyczne udostępnienie owoców pracy organizatora kampanii wszystkim zainteresowanym, całkowicie za darmo. Wspierający, poza otrzymaniem przewidzianych przez projekt nagród, ma pełną świadomość tego, że wspierając organizatora wspiera się również jakąś szeroko pojętą wspólnotę czy ideę, co staje się źródłem prawdziwej satysfakcji. Doskonałym przykładem tego jest kampania Rosemary Morrow, jednej z najbardziej uznanych w świecie nauczycielek permakultury, która wiedzę i dorobek swego życia pragnie w ramach tej kampanii udokumentować w formie kursów dla nauczycieli permakultury, dostępnych oczywiście dla wspierających w formie rozmaitych nagród, ale i dla osób niezwiązanych z kampanią, za darmo.

Cechą wspólną wszystkich kampanii zagranicznych z jakimi do tej pory miałem do czynienia jest to, że wraz z zakończeniem projektu, dostarczeniem wszystkim nagród jakie im obiecano oraz ekstra prezentów, podziękowań i innych uprzejmości, kontakty między organizatorem a wspierającymi nie kończą się na tym. Z reguły organizatorzy zapraszają wspierających do kontynuacji "znajomości" w takiej lub innej formie, służąc niejednokrotnie radą i pomocą lub ofiarowując dostęp do swoich witryn czy for internetowych. Towarzyszą temu niejednokrotnie emaile, webinary i newslettery. Czynią to oczywiście również po to, aby nawiązywać ze wspierającymi więzi, które ułatwią zdobycie wsparcia dla kolejnych projektów. Niemniej jednak, troska o wspierających jest tak ewidentna, że nie sposób jej nie zauważyć. Nawet jednodolarowe wsparcie jest doceniane, a niejednokrotnie twórcy kampanii przedstawiają wspierającym szczegółowe rozliczenia poniesionych wydatków pokazujące jasno, że lwia część pieniędzy z crowdfundingu wydawana jest na realizację projektu, a nie przejadana przez organizatora.

W przypadku polskich projektów moje doświadczenia są niestety zgoła inne i nie do końca pozytywne. Nie jest to eufemizm, ale uczciwa moim zdaniem ocena sytuacji - same projekty są dobre a czasami i genialne, zawodzą organizatorzy. O ile od kampanii mającej na celu realizację teledysku Hera koka hasz LSD nikt raczej nie oczekuje głębokich podwalin etycznych w zakresie istoty projektu jak i sposobu jego realizacji, o tyle w przypadku podpierania się w zbieraniu pieniędzy szczytnymi hasłami permakultury i pokrewnych dziedzin opierających się na takim właśnie fundamencie zasad, już można czegoś takiego oczekiwać. Projekt taki bowiem to nie zrzutka na wino czy też datek na tacę, to rodzaj umowy zawieranej pomiędzy organizatorem a wspierającymi, z której o ile wspierający wywiazuje się automatycznie, to organizatorzy czasami nie bardzo.

Pozytywne w polskich kampaniach są szczytne idee, szczytne cele, dobre chęci, wyglądające świetnie "na papierze", a czasami nawet pozytywne są i dokonania organizatorów, szczególnie gdy projekt ma służyć celom charytatywnym, pomocy lub edukacji jakiejś społeczności czy też organizacji wspólnego przedsięwzięcia grupy zapaleńców, będącego przykładem i wzorem do naśladowania dla innych w ich dążeniu do życia w zgodzie z naturą czy też szeroko pojętej samowystarczalności. Jednakże, to nie te idee i dokonania stoją w centrum projektu, znajduje się tam bowiem organizator i jego osobiste interesy. O ile w trakcie zabiegania o fundusze potencjalni wspierający wabieni są na wszystkie sposoby, o tyle niejednokrotnie w momencie udanego zakończenia kampanii ich rola zmienia się w rolę petenta, kontakt z twórcą kampanii wygasa, nagrody nie docierają, a Ty drogi wspierający czujesz się trochę tak, jakbyś nocą wbrew swojej woli został w jakimś ciemnym zaułku dawcą nerki i to nie do końca nawet wiedząc komu. Murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść. Pół biedy jeszcze, gdy pomimo braku elementarnego poczucia wdzięczności dla wspierających w postaci wywiązania się z doręczenia nagród organizator realizuje to, na co zebrał fundusze - wtedy okay, zaciskasz zęby i siedzisz cicho, bo widzisz, że Twoje pieniądze pozwoliły coś stworzyć, nie dla samego organizatora ale dla przysłowiowego dobra ogółu. Gorzej jednak, gdy po wstępnej euforii projekt taki upada, a efekty zbiórki obracają się wniwecz. Przedsięwzięcie mające w perspektywie funkcjonować lata, umiera zanim się nawet na dobre narodziło. Wtedy trudno nie czuć się oszukanym i wykorzystanym, a w takim stanie ducha tym trudniej zdobyć się na wspieranie kolejnych crowdfundingowych inicjatyw. Z reguły też, poza jednym chlubnym przypadkiem z jakim osobiście się spotkałem, nie sposób liczyć na jakiekolwiek rozliczenie wydatków ze strony organizatorów. Odnosi się generalnie wrażenie, że dla wielu crowdfunding to sposób nie tyle na realizację samej szczytnej idei, ale głównie na przysłowiowy chleb powszedni, z masłem.

O ile organizatorzy kampanii w światowych serwisach crowdfundingowych nabywają u mnie coraz większego zaufania, o tyle naszych rodzimych organizatorów określiłbym póki co mianem Mistrzów Jednej Kampanii. Przegrywają z zachodnimi kolegami brakiem pokory i brakiem troski o przyszłe losy projektu, jak i o tych, którzy ich, szlachetne i warte skądinąd sfinansowania pomysły wspierają. Szczególnie wyznawcy permakultury powinni mieć w pamięci to, że nie wywiązując się ze zobowiązań jakie na siebie nałożyli przyjmując pieniądze od wspierających, naruszają elementarną zasadę troski o ludzi oraz podważają zaufanie wspierających do crowdfundingu jako do instytucji. Organizatorzy powinni pamietać, ze nie chodzi tu o żadne pieniądze, ani o duże, ani o małe, ale o elementarną zasadę wzajemnego zaufania dzięki której w ogóle crowdfunding ma szanse funkcjonować. A że warto aby istniał i miał się dobrze, tego chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć.

Podstawową zasadą crowdfundingu jest reinwestowanie sukcesu organizatora w dwie społeczności - tą, do której projekt był skierowany, oraz tą, która go wspomogła. Wypłata środków z udanego projektu crowdfundingowego powinna stanowić początek, a nie koniec więzi organizatora ze wspierającymi. Nie zapominajcie o tym drodzy organizatorzy.

poniedziałek, 25 maja 2015

Ingrediencje


Raz zainicjowane zmiany w Ostoi wydają się samoczynnie rozwijać lawinowo. Tam, gdzie utworzymy nową niszę ekologiczną, natychmiast zaczynają pojawiać się nowe gatunki roślin i zwierząt, poprzednio w Ostoi niewidziane. Na przykład skryte w glebie nasiona roślin, czekające na zmianę warunków na sprzyjające do kiełkowania mogą przetrwać setki lat, a bywa ich nawet tysiąc sztuk na metrze kwadratowym. W taki też pewnie sposób pojawił się u nas nigdy wcześniej nie widziany glistnik - jaskółcze ziele. Roślina cenna, o silnych właściwościach leczniczych, między innymi doskonały składnik maści na wszelkie choroby skórne.

Składniki takiej maści są bardzo proste - tyle samo świeżego ziela glistnika, co i bazy maści (w tym przypadku smalcu) oraz dosłownie po kilka kropli spirytusu i gliceryny. Skropione spirytusem i gliceryną ziele ucieramy z bazą maści dokładnie, a gotową już maść przechowujemy w lodówce, nawet do kilku miesięcy. Obok glistnka rośnie cały szereg innych ingrediencji na lecznicze preparaty - od świeżych pędów sosny po kokorycz pustą. O ile sosen ci u nas zawsze był dostatek, a nawet i nadmiar, to kokorycz pojawiła się niedawno, sama z siebie, nie siana.

Bardzo cennym źródłem składników kulinarnych oraz leczniczych zaczyna być spirala ziołowa. Zagęszcza się ona w tym roku ładnie, a na tym małym skrawku powierzchni rośnie już ponad dwa tuziny użytecznych gatunków. Gdy urządzaliśmy spiralę, na ogromnej górze widniały drobne sadzonki, za niedługo z pod góry roślin nie będzie widać podłoża. Spirala jak na razie jest "bezobsługowa" - nie podlewana, nie nawożona, nie pielona, daje nam wszystko "za darmo" i samodzielnie ewoluuje. Pojawiły się na niej miedzy innymi nie sadzone i nie siane wyki - znak, że przyroda uznała, iz w glebie jest zbyt mało azotu, w związku z tym wyka powinna nieco go związać z powietrza.

W naszych ogrodniczych działaniach staramy się wykorzystywać narzędzia, surowce i składniki pochodzące w jak największej mierze z recyclingu. Świetnym przykładem jest wykonywanie rozsad w rolkach od papieru toaletowego lub papierowych ręczników. Doskonale rosną w nich wszelkie boby, grochy i fasole, a sadzonki takie sadzimy wraz z rolką, kóra nie dość że kompostuje się w glebie samoczynnie, to jeszcze pomaga utrzymać wilgoć w strefie korzeniowej w pierwszych tygodniach życia rośliny w gruncie.

W Ostoi budujemy nisze ekologiczne powoli, metr po metrze, wedle permakulturowej zasady która mówi, że powolny lecz konsekwentny wygrywa wyścig. Każdy kolejny fragment tworzony jest z myślą o budowie gleby, a jakby dodatkowo pełnić ma inne użytkowe funkcje. Z reguły zaczyna się od wyścielenia starymi gazetami kawałeczka gruntu, przykrycia go grubą warstwą ściółki, a następnie na takiej bazie dodajemy element funkcjonalny. Dwa przykłady takich mikro-rozwiązań to wieża ziemniaczana i fasolowe tipi.

Prosta konstrukcja z resztek drutu zbrojeniowego ustawiona na warstwie ściółki tworzy idealne środowisko do uprawy ziemniaków, tak zwaną wieżę ziemniaczaną. Gdy ziemniaki wykiełkują, będziemy w wieży ściółkę uzupełniać, tak jak to czyniliśmy w zeszłym roku, uprawiając je w workach. Fasolowe tipi z kolei to żerdzie związane u góry, ustawione na obrysie okręgu, w którego centrum na bardzo żyznym "wzniesieniu" sadzimy dynię, a na obwodzie pnące fasole oraz (eksperymentalnie) kukurydzę. Niezaleznie od tego, czy pomysł się sprawdzi pod względem produkcji, czy nie, w przyszłym sezonie w miejscu takich struktur będziemy już mieć w miarę żyzną glebę, którą będziemy mogli w dowolny sposób wykorzystać.

Nieodłącznymi składnikami życia w Ostoi są tubylcy obserwujący nasze działania, czy to z za płotu, czy też wizytujący nas na podwórku. Dziwny zając obiega szopę w kółko, niewiadomo w jakim celu. Nietoperz żyje za okiennicą, a ptaszyny w domkach i własnych gniazdach. Koziołek sarny spotykany o poranku już przestaje się bać, nie ucieka, i jak tak dalej pójdzie, będziemy sobie mówić "Dzień dobry sąsiedzie". Połowicznie się to nawet już udało, to znaczy ja mu już mówię. Wszyscy, jak tu stoimy, rośniemy, chodzimy, latamy i pływamy, jesteśmy istotnymi ingrediencjami tego ekosystemu i każde życie ma tu swoją unikalną wartość. Nasza siła jest w bioróżnorodności i wzajemnym dawaniu sobie nawzajem tego, czym możemy się bez szkody dla siebie i innych dzielić. Dzięki temu jest nas tu coraz więcej i żyjemy w coraz lepszej harmonii, tworząc po prostu lepsze miejsce na Ziemi.

czwartek, 14 maja 2015

Zaczęło się


W Ostoi, choć później niż w okolicy, to jednak wszystko rosnąć zaczyna jak na przysłowiowych drożdżach. Portulaka, która pozostawała zielona i smaczna nawet pod śniegiem, teraz wybujała w pędy kwiatowe - kwitnie pięknie ale i smakuje nadal wyśmienicie. Po raz kolejny, w tym roku jak i w poprzednim, z pod zrębki wychodzą pędy ziemniaków, posadzonych w dniu zbioru poprzednich, czyli w końcu września. Ta jednodniowa uprawa ziemniaków jest źródłem wielkiej satysfakcji bo udowadnia, ile zbędnej pracy człowiek potrafi sobie sam na własne plecy wziąć, a której przyroda tak naprawdę od niego nie wymaga. Jest duża szansa że w tym roku nie będzie już przymrozków które rok temu w maju lekko uszkodziły moje ziemniaki, tak więc perspektywy na obfity zbiór malują się w optymistycznych kolorach.

Do od dawna rosnącej cebuli dołączył właśnie pierwszy bób, również siany po zeszłorocznych zbiorach. Jesteśmy wielkimi fanami bobu, siejemy wiele odmian, również i dopiero teraz, w maju. Bioróżnorodność reprezentowana w tym przypadku bogactwem odmian, prowadzi jak zawsze do obfitości, gdyż dzięki temu bobem będziemy mogli cieszyć się dłużej, w miarę jak kolejne odmiany będą dojrzewać. Nie siejemy dużo, ot trochę dla samych siebie, w znacznej mierze już z własnych nasion. W tym roku po raz pierwszy też wysialiśmy bób na grządkach głęboko ściółkowanych słomą, zobaczymy jak będzie rósł w porównaniu do uprawy w zrębkach.



W minisadziku, gdzie w zeszłym roku posadziliśmy kolumnowe odmiany drzewek owocowych, pieknie wyrosła koniczyna biała. Poza pełnieniem roli rośliny okrywowej, wabiacej owady, wiążącej azot z powietrza, zmniejszającej parowanie, pełni ona rolę "żywej ściółki", slużącej do ścinania i pokrywania powierzchni w miejscu cięcia, w technice zwanej "chop and drop" czyli "zetnij i upuść". Koniczynę tą ścinam sierpem i upuszczam tam, gdzie stoję, w znaczący sposób zwiększy to żyzność gleby w nadchodzących miesiącach. Wśród koniczyny rosną inne rośliny uzytkowe, takie jak szczaw lioński, dziewanna, truskawki i wiele, wiele innych.

Wreszcie została obsadzona grządka warzyw wieloletnich. W przyszłości będą na niej rosły szparagi, topinambury, rabarbar i kilka innych gatunków, przeplatanych niewielkim dodatkiem roślin jednorocznych. Karpy, bulwy i kłącza trafiły pod bardzo grubą warstwę słomy, przez którą teraz się pracowicie przebijają młode pędy - pozostawimy je w spokoju na 2-3 lata. A póki co, na obrzeżach grządki rosną sobie tulipany, powoli wychodzą liście truskawek, a na pierwszym planie dumnie zieleni się świeżo wyhodowany imbir. Wykopiemy go na jesieni i zobaczymy jak smakuje wyhodowany w środku polskiego lasu egzotyczny korzeń.

Spirala ziołowa bardzo ładnie przetrwała zimę, wśród ocalałych z zeszłego roku rozmarynów, lawend i szałwi wyrosły sobie jakieś grzyby. Cieszy nas to bardzo, bo świadczy to o zdrowiu gleby i zachodzących w niej procesów. Na dole spirali odbijają mięty, lubczyki, tymianki i macierzanki, zdążyły już przekwitnąc krokusy, żonkile i narcyzy, a poziomki, ogóreczniki i rudbekie dopiero się budzą. Mamy nadzieję, że liczne gatunki zasiedlające spiralę zagęszczą się w tym roku i że z czasem osiągniemy taki stań, że z pomiedzy roślin nie będzie widać podłoża.

Eksperymentalnie hodujemy z pestek jabłonie - praktycznie nie ma pestki, z której nie zaczęłoby rosnąć drzewko. Nieprawdą jest, że wszystkie takie drzewka dadzą owoce niejadalne - to prawda, że prawie żadne drzewko nie będzie identyczne jak jego rodzice, ale owoce takich drzewek będą miały jakość od doskonałych do niejadalnych. Warto więc sadzić i eksperymentować, tym bardziej, że nawet owoc nic niewart smakowo dla ludzi, ciągle nadaje się dla zwierząt, lub do wytwarzania na przykład octu jabłkowego.

Jak widać w Ostoi zaczęlo dziać się tyle, że trudno wszystko w krótkim wpisie zawrzeć. Poza pracami umownie mówiąc ogrodniczymi, jest całe wielkie spektrum innych tematów, o których można by pisać, ale tak naprawdę to nie ma kiedy. W nielicznych wolnych chwilach  staramy się cieszyć pięknem przyrody, głosami ptaków i serenadami żab, zapachami lasu, rzeki i łąki, które tu zwiemy eliksirami, a od czasu do czasu sauną, w której u nas dominuje zapach drewna brzozowego i własnych ziół, ze szczególnym uwzględnieniem piołunu, który staramy się zawsze mieć rosnący na podorędziu. Zaczęło się życie w Ostoi takie, jakie najbardziej lubimy, i jak się zapewne domyślacie, cieszy nas to niepomiernie!