piątek, 23 kwietnia 2021

Tuż przed

 

Trzecia dekada kwietnia to w tym roku czas, gdy wiosna w Ostoi zachowuje się jak przyczajony tygrys i ukryty smok - niby jest, ale tak do końca to jej nie widać. Są za to jej zwiastuny i wszystko wskazuje na to, że maluczko, a objawi się w pełnej krasie. Ten ostatni moment tuż przed nadejściem wiosny, a za takie uznaję tu czas, gdy wszystko rozkwitnie i się zazieleni, jest czasem wyczekiwania. Na dobrą pogodę i dłuższe ocieplenie czekają rośliny, zwierzęta i ja. Tymczasem, podziwiam pąki świdośliwy, szczególnie obfite w tym roku i oczyma wyobraźni widzę uwijające się na nich pszczoły, które teraz z uwagi na ochłodzenie mają przymusową odsiadkę w ulach. Ale maluczko, a je ujrzycie na świdośliwie.

Pierwsze kwiaty jak zwykle zaczynają się otwierać na wiśni ptasiej, która wyprzedziła w tym względzie nawet mirabelkę. Tym samym udało mi się wydłużyć dostępność pożytków dla pszczół o jakieś ... dwa, trzy dni? Dobre jednak i to. Oczywiście, kwitną już też jagody kamczackie, ale na nich jak co roku ucztują trzmiele, a moich pszczół nie widać, kwiaty te są nieodpowiednie dla ich krótkich języczków. Na szczęście, liczba trzmieli jest w tym roku imponująca, jagody mają więc szansę być solidnie zapylone. Jak zwykle kwitnie też już kokorycz oblatywana przez trzmiele, no a gdzie siedzą te wszystkie pszczoły, gdy pogoda pozwala im latać? Ano na wierzbach. Okazuje się, że przy tej pogodzie i porze roku to bez wątpienia najważniejszy dla nich pożytek.

Omawiając w sąsiedzkim gronie o zachodzie słońca wydarzenia przyrodnicze ostatnich dni i wsłuchując się w głos łozówki, wyraziliśmy swoje obawy o nietoperze. Powinny już być, a ich nie ma. Następnego poranka pierwszy gacek objawił się za moją okiennicą, leniwy, zaspany, jakiś taki wyliniały, ale witany z wielką radością. Od razu oczywiście pojawiają się zapytania, czy aby nie przyleciał z Wuhan i ostrzeżenia, abym z niego nie gotował rosołu. Ot, taka "prawda czasu, prawda ekranu". Mam jedynie nadzieję, że złe odium towarzyszące nietoperzom przez wieki nie dotknie ich w zupełnie nowej odsłonie.

Debiut swój w Ostoi ma też pustynnik, dziwaczna roślina klimatów, nomen omen, pustynnych. W teorii świetnie powinien się czuć w Ostoi, w tych bez mała lotnych piaskach. Jak będzie, zobaczymy, na razie wystawił swój czubek z gruntu i udaje wielkiego czerwia z planety Arrakis. Zobaczymy co powie na zapowiadane na najbliższe dni nocne przymrozki. Obok moje wielkie obawy na chwilę obecną budzi posadzony w zeszłym roku figowiec, nie wygląda on dobrze, ale pamiętajmy, że w tym miejscu odnotowałem tej zimy minus dwadzieścia trzy stopnie o ósmej rano. Czekam więc cierpliwie, czy odbije z korzeni, czy też powiększy grono moich roślinnych aniołków.

Nic za to z zimy i mrozów nie robiły sobie maliny, a przeciwnie, całą zimę pracowały pod ziemią, aby swoimi rozłogami rozejść się wszędzie. Teraz, młode rośliny wyrastają ponad ściółkę w odległości kilku metrów od oryginalnych nasadzeń. Nie ma prawie grządki w Ostoi na którą nie chciałyby wskoczyć, nawet jeśli jest ona podniesiona na 40 centymetrów ponad poziom gruntu, dają radę wejść dołem i wyjść górą. Bardziej przedsiębiorcza ode mnie osoba mogłaby pewnie sporo zarobić wykopując, przesadzając i sprzedając te roślinki, ja i owszem, część gdy muszę wykopię i przesadzę do leśnego ogrodu, ale większość służy mi jako ściółka lub idzie na kompost. Z jednej strony wygląda to na marnowanie zasobów, z drugiej jednak jest nieuniknione w sytuacji, gdy zasobem którego najbardziej brakuje jest czas i nie ma go na wszystko. Tak czy inaczej, przypadek malin potwierdza to, co pisał Mollison i wielu jego permakulturowych następców - w kilka lat po założeniu, permakulturowe siedlisko zaczyna wchodzić w fazę obfitości i zamiast kupować cokolwiek do posadzenia, można zacząć swoje rośliny masowo sprzedawać.

Niech to, co piszę, potwierdzą truskawki. od zaledwie kilku tuzinów, do wielu setek, namnożyły się same. Byłyby ich pewnie tysiące, gdybym dbał o przesadzanie wszystkich odrostów. Ale i tak jest dobrze. Pokazują się teraz w bardzo wielu miejscach, wychodząc spod warstwy świeżych zrębek, którymi je przysypałem jesienią. Liście starych krzaków, wraz z ich choróbskami zostają pod spodem, a na powierzchnię dają radę wychynąć tylko młode listki. Taki zabieg odmładzający pomaga uprawiać truskawki dłużej bez odnawiania "plantacji". W wielu miejscach pojawiają się też młodziutkie rośliny, dzieci tych starczych. Dążenie do pokrycia "wszystkiego" truskawką jako rośliną okrywową zaczyna się materializować, bez jakichkolwiek już zakupów roślin z zewnątrz.

Tej roślinki na pewno nie kupowałem, to ona sama przyszła i zaczyna się panoszyć w kątach podwórka. Glistnik jaskółcze ziele, jedno z najpotężniejszych polskich ziół, zaczyna tworzyć spore kępy w wielu miejscach leśnego ogrodu. Jak uczą nas mądre książki, glistnik lubi wilgotne grądy i żyzne buczyny, co więc robi na górze piachu w suchym sosnowym lesie? Ano potwierdza, że mikroklimat Ostoi zmienił się diametralnie odkąd powstał mój ogród, i że mu tu teraz dobrze. Zakończył etap nieśmiałej obecności i zaczyna rozpychać się łokciami. I świetnie, zielonego nigdy nie jest za wiele. 

Jak słusznie zauważył niedawno jeden z czytelników bloga, z uporem maniaka nazywałem swoją roszponkę portulaką. No cóż, pomerdało mi się lata temu, i tak zostało. Postaram się to naprawić, ale za powodzenie nie ręczę, stare nawyki najtrudniej wykorzenić. A więc, roszponka, ta mikro sałata, też pleni się wszędzie, nie siana nigdy od lat. Smakuje doskonale, pozwalam jej więc na ekspansję i zbieram od czasu do czasu "do gara". Fajne jest to, że upodobała sobie szczególnie spadziste, boczne ściany grządek i swą obecnością umacnia je a mnie zwalnia od obowiązku ich ściółkowania. Jeśli bym budował nowe grządki ziemne, obsiałbym ich ściany boczne portulaką ... ekhm ... roszponką, aby tym razem był to efekt przemyślany i zamierzony. 

Tuż przed tym, gdy wszystko wybuchnie, zakwitnie i się zazieleni, szczególnie miło patrzy się na to, co ocalało z zeszłego roku. prym wiodą jarmuże, odbijające teraz po zimie. No mam je, mam je przyznam, ale pomimo całego "fejmu" jakim cieszą się w pewnych kręgach, ja je po prostu nie bardzo lubię kulinarnie. Oczywiście, korzystam z nich i zjadam, ale niechętnie. Szczerze mówiąc, wolę sobie zrobić młodych pokrzyw niż bawić się z tą "włoszczyzną". Sytuacja ta rodzi pytanie - czy warto uprawiać coś, czego się tak naprawdę nie lubi jeść? U mnie wynika to z głębokiej wiary, że na grządkach zawsze powinno coś rosnąć, aby mikroorganizmy w glebie miały z kim współpracować. Dowolne żywe korzenie spełniają to zadanie, tutaj więc jest to jarmuż, gdzie indziej żyto ozime, jeszcze gdzie indziej koniczyna. Istnieje też pewne prawdopodobieństwo, że któregoś dnia przekonam się jednak do jarmużu ...

Przezimowanym sałatom natomiast można zarzucić jedynie, że ich liście nie są tak miękkie jak nowalijek. Smak za to mają dobry, bez cienia goryczy. Zaczynają teraz szybko rosnąć i spożyć trzeba je będzie pewnie równie szybko, bo mogą mieć tendencję do szybkiego kwitnienia. Obok sałat, z ziemi wyłaniają się na wszystkich grządkach kępy wieloletnich cebul i szczypiorów i tutaj już nie ma dyskusji, posiekany szczypior czy dymka pasuje niemal do wszystkiego, wypróbowaną więc metodą z każdej rośliny ścinam starsze liście, pozostawiając jedynie po dwa najmłodsze na dymkach, a nieco więcej szczypiorkom. Tym sposobem będę zbierał plony moich dymek i szczypiorków jeszcze przez długie tygodnie.

Wszystkie wysiane eksperymentalnie jesienią warzywa zdają sie jeszcze czekać na nadejście wiosny, albo w stanie ledwo widocznym nad ziemią, albo tuż pod nią w postaci nasion. Chlubnym wyjątkiem jest szpinak, który ruszył i zaczyna pokazywać swoje pierwsze własne listki. Ten szpinak to kolejny eksperyment szalonego ogrodnika - sprawdzam, czy może stanowić ... żywą ściółkę. Dlatego posiałem go gęsto jesienią, a między nim wsiane są inne warzywa, których na razie nie widać. Plan jest taki, że zanim te inne warzywa urosną, szpinak będzie je niańczył i osłaniał, a gdy go zbiorę, stworzy to innym warunki do szybkiego wzrostu. Czy coś z tego wyjdzie, to się jak zwykle okaże.

A skoro o okazywaniu się mowa, to okazało się, że bobry zrujnowały kolejny fragment Ostoi, tym razem bobrowy czołg przejechał przez najlepsze siedlisko dzikich jeżyn z którego co roku zbierałem co najmniej wiaderko owoców najlepszych na nalewkę. Takich owoców nie dają żadne hodowlane odmiany. No cóż, mam nadzieję, że jeżyny odbiją i ponownie zaowocują. Po raz kolejny jednak przekonuję się, że bobry chyba głodują, skoro chce im się przebijać przez pas jeżyn po to, aby żreć półżywe sosny w zbyt gęstym młodniku. Wieczorny spacer wzdłuż rzeczki zdaje się potwierdzać, że bobrów jest tu niestety za dużo w stosunku do pojemności siedliska. Pokarmu dla nich widzę niewiele, spotykam natomiast cztery sztuki na odcinku kilometra.

Tama bobrowa na mojej łące rozrasta się w kierunku rzeki, a powyżej tworzy się sporej głębokości bajorko. Bajorko cieszy, możliwość całkowitej utraty łąki mniej. Wszystko zależy od tego, jak szybko ten proces będzie przebiegał, ale być może jeszcze "za mojej kadencji" rzeka popłynie innym korytem, przez miejsce, gdzie teraz jest bobrowa tama. Obserwuję to sobie wszystko ze stoickim spokojem i w niczym nie przeszkadzam. Gorzej z tymi, dla których moja łąka jest jedyną drogą dojazdową do ich własnych łąk, które koszą dwa razy w roku. Jeżeli rzeka zmieni koryto, będą musieli znaleźć sobie inny dojazd.

Tymczasem rzeka płynie wypełniona wodą po brzegi i przewiduję, że w tym roku solidnie wyleje na łąki. Po drzewach stabilizujących kiedyś brzegi zostały jedynie nieliczne kikuty, które każdy przybór może zwalić. Za mojej pamięci zaszła tu tak daleko idąca transformacja, że ogromnie żałuję iż nie robiłem tu zdjęć przed reintrodukcją bobra, byłby przepiękny poglądowy materiał "przed i po". Wyobraźni bowiem trudno jest sobie uzmysłowić, że jeszcze czterdzieści lat temu, w tym miejscu co kilka metrów rosła olcha, a rzeka płynęła zwartym tunelem stykających się koronami drzew.

Nie ma jednak co płakać nad zjedzonym drewnem - zmiana jest integralną częścią życia, które czy tego chcemy, czy nie zmienia się nieustannie, a ludzkie próby utrzymania status quo, a czasem jego przywrócenia za wszelką cenę nie zawsze dają takie efekty, jakich oczekiwano. W miejscach takich jak okolice Ostoi ideałem jest się nie wtrącać, nie niszczyć i nie chronić ponad miarę, pozwolić sprawom toczyć się swoim biegiem, korzystać z zasobów rozsądnie i w sposób zrównoważony, starając się działać zgodnie z naturą, a nie przeciw niej.

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Nałogi

 

Jedną z moich zasad w Ostoi jest sadzenie drzew i krzewów jesienią. Mają one wtedy całą zimę, aby zbudować solidny system korzeniowy, podczas gdy te sadzone wiosną muszą dzielić swą energię pomiędzy wytwarzanie korzeni i liści. Bywa jednak i tak, że nałóg sadzenia wygrywa i czasem i wiosną coś posadzę. Tym razem padło na czterdzieści miododajnych krzewów - perowskię, tawułę, berberys i prawie nie miododajną, ale za to przydatną do celów leczniczych, forsycję. Postanowiłem z tych krzewów utworzyć żywopłot mieszany, wzdłuż ogródka zwanego Zapłotkiem, naprzeciw pasieki.

Zapłotek to ogródek na czystym piachu, gdzie nie dość że sucho i jałowo, to jeszcze gdy się te warunki poprawia, atakują chwasty. Dlatego próbuję je powstrzymać na różne sposoby. Wzdłuż płotu usypałem wał z suchych gałęzi sosny i traw, ale płot z siatki jest jedynie tymczasowy i chcę, aby jak najszybciej zniknął. Dlatego też to właśnie tu posadziłem mój nowy żywopłocik. Dodatkowo, postanowiłem zrobić obwódkę z butelek po winie, które gromadziły się w Ostoi od lat, z okazji urodzin, imienin, gości i ognisk. Plan był taki, aby butelki te ciąć i tworzyć z nich przezroczyste "cegły" do ścian glinianych, ale przez wiele lat nie dałem rady się za to zabrać, więc zdecydowałem, że butelki zużyję inaczej. 

Rolą butelek jest trzymać ściółkę wokół świeżo posadzonych krzewów na miejscu, odstraszać leśną zwierzynę, zapewniać dodatkową wodę dla moich pszczół, odrobinę zacieniać grunt aby wolniej wysychał oraz stanowić barierę na inwazji traw i turzyc na Zapłotek. Gdy żywopłot się przyjmie i urośnie, butelki będzie można usunąć i o ile czasu będzie dość, wrócić do pomysłu ich cięcia i użycia jako cegieł. Na razie, wkładam je szyjką w małe otwory w piasku, co idzie piorunem, sadzę za nimi krzewy, podsypuję kompostem, sieję mieszankę nasion jednorocznych kwiatów łąkowych i przysypuję cienką warstwą zrębek. Na koniec wszystko podlewam z nadzieją, że coś z tego wszystkiego będzie, poza wrażeniem "Jam ci to wszystko wypił", jakie tworzą butelki.

A skoro już przy nałogach jesteśmy, to wspomnę jeszcze o kilku. Pierwszy z nich, to prewencja antyślimakowa. Z uporem maniaka zaglądam pod rozłożone w ogrodzie deski, gdyż tam co roku, właśnie pod nimi, materializują się pierwsze po zimie ślimaki. Gdy się je wyzbiera i eksmituje do lasu zanim złożą jaja, istnieje duża szansa na sezon bezślimakowy. Dziś jednak, pod jedną z desek znalazłem piękną traszkę, której się chciało przyjść na moje podwórko kilkaset metrów pod górę, aby tu zimować. Jestem przeszczęśliwy widząc ją tutaj, bo zapewne pożywi się ona jakimś ślimaczkiem, zanim wróci do stawu na miłosne harce.

Mój drugi wiosenny nałóg to czosnki, a szczególnie czosnek niedźwiedzi. Czekam na niego co roku i właśnie teraz wchodzi on w fazę zbiorów, dosyć obfitych. Najlepiej smakuje zanim jeszcze wytworzy pędy kwiatowe, dlatego też staram się zbierać go regularnie, ale z umiarem, aby zbytnio nie osłabić roślin. Mam zasadę ścinania jednego, góra dwóch liści z każdej rośliny, pozwalając reszcie rosnąć. Niestety, choć czosnki kwitną u mnie regularnie co roku, to jednak nie rozsiewają się z nasion, a ściślej rozsiewają się, ale nasiona albo nie kiełkują, albo młode siewki giną. Całe szczęście że obecnie mam posadzonych kilkaset sztuk, mogę więc zarówno obżerać się na bieżąco, jak i robić pesto na czas, gdy będzie już po czosnku.

Czosnek niedźwiedzi to jedno, ale czosnek "klasyczny" to drugie. Posadzony jesienią, właśnie kiełkuje i to wszędzie - i na grządkach ze ściółką z kompostu, i na tych ze słomianą, i podobnie na tych z zielonymi nawozami. Sadzę go sporo, bo dużo używamy. Od lat bawię się też eksperymentami typu uprawa czosnku w truskawkach, starając się wpleść tak czosnek w inne uprawy, aby nie zajmował zbyt wiele miejsca. Mam jednak zawsze w rezerwie jedną grządeczkę z samym czosnkiem, po to głównie, aby wyhodować sobie perfekcyjne "sadzeniaki" na przyszły rok. Wierzę, że warto sadzić najlepsze egzemplarze, a zjadać te gorsze.

Czosnkowa obsesja jeszcze się jednak tu nie kończy. Sprawdzam stan grządki, która do tej pory służyła głównie do uprawy topinambura, fasol i zielonego groszku, ale obecnie jest cała w czosnkach, i jadalnych, i ozdobnych. Doszedłem zeszłej jesieni do wniosku, że plony tych upraw w rozmaitych zakątkach Ostoi wykraczają poza nasze zapotrzebowanie na plony. Dlatego też zamieniłem tą grządkę na "czosnkową", częściowo z myślą o ludzkich konsumentach, a częściowo myśląc o pszczołach, które bardzo lubią kwiaty czosnku. Dodałem tu truskawki jako roślinę okrywową, ale również nieco nasion ziół i roślin miododajnych, a co z tego wyniknie to nie wiem przekonamy się za jakiś czas. 

Żeby nie było tak nałogowo-czosnkowo, dodałem do tej grządki nieco lilii, które mają jadalne pąki i kwiaty, oraz (odchodząc od swoich przyzwyczajeń), nieco roślin ozdobnych - od tulipanów, po pustynniki, w nadziei, że moje pszczoły się nimi zainteresują. Jest to działanie mające też na celu zmniejszyć pracochłonność, myślę, że grządka ta będzie wymagać ode mnie mniej pracy, niż grządka warzywna, a jednocześnie i tak da wymierne korzyści.  Pierwsze "dziwolągi" zaczynają się wychylać ze zrębki, jest to dla mnie nowe doświadczenie, w trakcie którego będę się uczył rzeczy mi nieznanych, dlatego też wszystko, co się tu dzieje z jednej strony mnie cieszy, a z drugiej budzi nieposkromioną ciekawość. Jak pijak na odwyku, nie mogę się doczekać następnej kolejki wychodzących spod zrębek roślin.

Narcyzy, kiedyś zwane żonkilami, sadziłem nałogowo w poprzednich latach. Dziś część już kwitnie, a część dopiero wylazła z ziemi i kwitnąć zamierza. W kilku miejscach rośliny te zanikły, musze to sobie chyba zaznaczyć i na jesieni uzupełnić narcyzowe obwódki. Wyznaczają one ścieżki w miniaturowym leśnym ogrodzie na podwórku, gdzie parę lat temu było piaszczyste klepisko. Nic dziwnego więc, że gdzieniegdzie narcyzy stwierdzają, że takie życie to nie życie. Można by oczywiście nawieźć ziemi ciężarówkami, odsłonić teren wycinając stare sosny i brzozy, a dzięki temu stworzyć idealny ogród jak z pod igły, ale chyba jednak wolę ten mój z lekka ubogi, ale robiony z tego, co mam i w miejscu takim, jakie zastałem.

Tymczasem zeszłej jesieni nałóg sadzenia narcyzów przeniósł się nad staw i oto dziś, pierwszy z nich zakwitł. Pozostałe lenią się i dopiero zawiązują kwiaty, myślę, że dopiero za tydzień wytyczą pierwszą linię żółci wzdłuż jednej ze ścieżek. Zamierzam dosadzać ich tu więcej każdej jesieni tak, aby nie tylko wytyczały ścieżki, ale również aby gdzieniegdzie stwarzały wrażenie losowo rozrzuconych wśród traw. Efekt, jaki chcę uzyskać wymagać będzie posadzenia tysięcy, co pewnie zajmie kilka lat, no ale cóż, nie tak łatwo wyjść z nałogu, a szczególnie takiego, który jednak wart jest kontynuacji....