niedziela, 27 czerwca 2021

W co tu ręce włożyć?

 

Gdy wszystkie pomidory są posadzone, a wszystkie dynie posiane, przychodzi taki moment, że człek myśli, że teraz odetchnie, że pracy będzie mniej, że znajdzie czas, aby usiąść i się polenić. Stan ten trwa mniej więcej dwie doby, a potem znowu zaczyna się orka od poranka do wieczorka. Niejednokrotnie zresztą, nie do końca za sprawą ogrodu, ale tematów pokrewnych. Ot, choćby coroczna nowa świecka tradycja, aby najdłuższy dzień w roku czcić "szampanem" z kwiatów czarnego bzu. Oraz aby nastawić zacne wino z tegoż, obecnie jedyne wino, które robię. Kolejna rzecz, którą zresztą robię raz w roku ... Hmmm, dobrze że nikt nie spyta, jak to u mnie z myciem się jest ...

Zasadniczo i wino, i szampan nie wymagają dużo pracy, ale czasu trochę to pochłania. Po kwiatostany wybieram się raz, i zbieram dość, aby starczyło na oba trunki oraz do ususzenia do domowej apteczki. Kluczem jest tu trafienie z pogodą, nie może być po deszczu, bo kwiatostany muszą być całe w pyłku, który zmywa deszcz. W pyłku żyją między innymi drożdże, dzięki którym fermentuje szampan. Dlatego dwa dni po ostatnim deszczu około południa wybieram się po kwiatostany, wyposażony w wiaderko, sekator i .... góralską ciupagę pamiętającą starożytnych górali. Jest to narzędzie doskonałe, aby sięgnąć po gałąź, przyciągnąć ją w dół i obciąć te kwiatostany, które są w dobrym stadium rozwoju - dopiero co rozwinięte, bez śladów przekwitania. Z tysięcy kwiatostanów w okolicy pobieram tego dnia sto i jest to dość do wszystkich mych celów na rok. Do czarnego bzu wracam raz jeszcze, po owoce. I wtedy zrywam te z kwiatostanów zostawionych nisko ... co wyjaśnia kwestię ciupagi .. chyba.

Po około tygodniu drogi wina i szampana się rozdzielają - wino spokojnie bąbluje sobie w balonach, szampan natomiast trafia do staromodnych butelek, gdzie intensywnie puszcza gazy. Raz lub dwa razy dziennie należy gazy uwolnić. Jeżeli się tego nie zrobi, przy próbie konsumpcji cała zawartość butelki może wylecieć z niej jak z gaśnicy. Po kilku dniach fermentacja słabnie i wtedy można szampana przenieść w chłód, a najlepiej do lodówki, gdzie już zdecydowanie wolniej nabierać będzie wybuchowych właściwości. Jest to jednak trunek, który z czasem zmienia swoje cechy - im dłużej stoi, tym bardziej się staje wytrawny. Dlatego też spożywać trzeba go szybko i dlatego służy nam głównie w okresie letniego przesilenia.

Zupełnie inaczej jest z kolejnym produktem, na którym teraz się koncentruję - a mianowicie z miodem. Pierwsze ostojowe miodobrania za mną i muszę powiedzieć, że wszystkie książki pszczelarskie kłamią. Absolutnie żadnej złości czy agresji ze strony pszczół, żadnej chęci obrony spiżarni. Pszczoły grzecznie zgodziły się podzielić owocami swej pracy. Jak to mówią - pierwsze koty za płoty, i wilk syty, i owca cała. Oczywiście pozostawiłem pszczołom dość, aby nie musiały martwić się o jedzenie, co więcej, za moment jest szansa na kwitnienie lip. Mówię szansa, bo w zeszłym roku w ogóle lipy moje nie kwitły, z powodu suszy, zobaczymy, jak będzie w tym roku.

Tymczasem, pyszny, bo własny, miód wiosenno-akacjowy złoci się w słoikach, a tak zwane odsklepiny, czyli mieszanina wosku i miodu pozostała po odsklepianiu plastrów, podobno najcenniejsza, bo najbardziej zasobna w olejki eteryczne, pyłki i wydzieliny pszczół część plastrów nurza się w kąpieli alkoholowej i z wolna przekształca w leczniczą nalewkę. Musi postać tak podobno pół roku, aby nabrać właściwych cech, czyli czas jej zlewania zbiegnie się w czasie mniej więcej ze zlewaniem wina z kwiatów bzu ... czy widać tu już przyczynę, dlaczego nie będzie nudy tuż przed Bożym Narodzeniem?

A skoro już jesteśmy przy leczniczych alkoholach, to z wyjątkowo obfitych tegorocznych plonów jagody kamczackiej też się takowa nalewka sporządza. Nie znoszę zbierać tej jagody, bo owoce dojrzałe spadają przy najlżejszym dotyku. Ciągle obiecuję sobie wziąć ze sobą parasol, podstawiać pod gałęzie, potrząsać nimi i zbierać do taczki opadłe owoce, ale ciągle jakoś o tym zapominam i zbieram ręcznie do pudełka, o ile nie udaje mi się do tego zagnać jakiegoś członka rodziny. Podpowiem, że kot odmawia współpracy, a i reszta się miga. Na szczęście udało się zebrać dość, aby powiedzieć, że zbiory się odbyły, a resztą niech się cieszą ptaki, które jednak chyba w tej jagodzie nie gustują.

Od lat wszystkim powtarzam, i tu też o tym piszę, że choć na początku być może plony w permakulturowym leśnym ogrodzie wyglądają mizernie, to z upływem lat nabierają rumieńców. Tak się dzieje i teraz w przypadku świdośliwy. Mam jej dwa gatunki i gdy plonował jeden, to pauzował drugi, a w tym roku oba są pełne owoców. Mieliśmy już okazję nieco owoców świdośliwy zjeść w latach poprzednich, ale dopiero teraz (albo już teraz, zależy jak na to patrzeć) podjemy świeżych a może nawet i zrobimy przetwory. Uwielbiam smak świdośliwy o świcie, i nie tylko o tej porze dnia czy nocy. Jagoda kamczacka jest pierwsza w sezonie, ale na świdośliwę warto poczekać.

Na Grządce Gratisów przeminął czas czosnków, a zaczyna się czas liliowców. Pierwszy rozkwitł biały, w bardzo deszczowy poranek. Za nim teraz podążają inne kolory, losowo posadzone na dawnej grządce warzywnej. Nie żałuję zmniejszenia areału uprawy warzyw - gdy patrzę na te liliowce, oddycham z ulgą, to o jedno miejsce mniej, w które trzeba ręce włożyć. Czasami odjęcie sobie zajęć to najlepsza możliwa decyzja. Może jest w tym nawet coś więcej, może jest to manifestacja jednej z permakulturowych zasad - stawiania sobie limitów konsumpcji? Wszak nie ma sensu produkować więcej, niż jest się w stanie wykorzystać. Jedno jest pewne - trudno się wyrwać z pędu do większej liczby grządek, uli, drzewek, ryb w stawie ... 

Bywają jednak prace, których nie wolno sobie odpuścić. Nawet, a szczególnie w deszcz i wiatr, trzeba podwiązać pomidory i dynie, które porosły podczas mojej nieobecności i którymi teraz miota wiatr. Odpukując w niemalowane drewno, muszę powiedzieć, że choć bardzo późno sadzone, to i pomidory, i dyniowate, rosną pięknie. Myślę, że decyzja o późniejszym siewie, oraz o późniejszym wysadzaniu rozsady była rozsądna i słuszna. Być może będę miał przez to plony o tydzień czy dwa później niż inni, ale mi się nie spieszy. Ten sezon znowu pokaże, na ile moje różne teorie są słuszne i każdą z nich życie zweryfikuje. I to właśnie sprawia, że każdy rok jest inny i że dziecięca ciekawość wciąż pali się iskierką pod mokrym kapeluszem.

Na szczęście, nie każda uprawa woła o pomoc i niektóre można pozostawić sobie samym. Tak jest z ziemniakami na Zapłotku, które zadają kłam wielu "prawdom". Po pierwsze, od wielu lat rosną w tym samym miejscu, nie znając płodozmianu. Nie są podlewane. Nie są nawożone. Nie są pielone. Czasami pojawiają się na nich pojedyncze stonki, ale nie tyle, aby interwencja była potrzebna. W zasadzie zajrzę do nich na dłużej dopiero w dniu zbioru. Jak i w poprzednich latach, zapewne nornice kilka ziemniaków zjedzą, a kilka uszkodzą, może nawet kilkadziesiąt. Dlatego, zamiast 66 krzaków potrzebnych aby dać plon, jak jest mi potrzebny, aby mieć własne ziemniaki do następnych zbiorów, posadziłem 100. Taka polisa ubezpieczeniowa. I znowu, jeden dzień pracy w roku na sadzenie, i jeden na zbiory. A to wszystko po to, by móc w inne prace ręce wkładać ...

A tymczasem Bambi, bo takie imię dostał ten codzienny gość, przychodzi na gotowe. Czuje się u mnie jak na wczasach all inclusive, już nie żre moich upraw tylko nocą, ale przychodzi regularnie na trzy posiłki dziennie. Jesteśmy w stanie utrzymywać dystans dziesięciu kroków bez paniki z jego strony, chyba że jestem z kotem, wtedy zrywa się do biegu szybciej. Zdarzają się chwile, gdy pije wodę z mojego stawu, dosłownie kilka metrów ode mnie, o ile zdążę usiąść, zanim mnie zauważy. Myślę, że gdybym miał na to czas, można by się z nim zakumplować na tyle, że może i by jadł z ręki, no ale to akurat nie jest teraz moim priorytetem.

Kończąc ten przydługi wpis, pokażę Wam jeszcze moje grzybienie, zwane też nenufarami. Dedykuję je tym, którzy pisali, abym pisał. Świadomość tego, że ktoś to czyta i uznaje, że warto było poświęcić na tą lekturę coś, co na tym świecie najcenniejsze i nie do odzyskania - czyli czas, jest bardzo budująca. 

wtorek, 15 czerwca 2021

Dziwactw ciąg dalszy

Pisałem o Dziwactwach w 2019, a dziś znowu - czyżby już zapas inwencji w zakresie tytułów wpisów był na wyczerpaniu? Tak czy inaczej - do rzeczy! Czerwiec w Ostoi obfituje w dziwactwa, których skala jest bardzo zmienna - raz są to maleńkie, wywołujące uśmieszek sprawy, kiedy indziej, całkiem spore "afery", zmuszające do zadania sobie pytania: co ja tak właściwie robię? Dziś właśnie o tych różnych sytuacjach napisać pragnę, a pierwsza z nich to dziwna sytuacja podwójnie, bo nie pamiętam - czy ja już o tym pisałem, czy nie? Tak czy inaczej, napiszę, najwyżej przeczytacie raz jeszcze. Otóż chodzi o tzw. Grządkę Gratisów, gdzie postanowiłem sadzić rośliny, które dostawałem jako na przykład gratis do zamówienia, albo od kogoś w prezencie i nie miałem w planie ich sadzić, a musiałem. Grządka Gratisów zaczyna wyglądać fajnie, zakwitły bowiem czosnki olbrzymie. Nie robią one tak spektakularnego wrażenia jak setki czy tysiące takich na warszawskich trawnikach, no ale Ostoja to nie Bizancjum. Cieszę się więc z tych, które mam. Wkrótce, już to widzę, zakwitną kolejne gratisy, o czym nie omieszkam donieść. Tymczasem, jak to w Ostoi, nie może być tak, że grządka tylko stoi i pachnie lub wygląda. Wśród gratisów są też czosnki jadalne, truskawki i poziomki, oraz najcenniejszy mój na tej grządce eksperyment - mięta jako roślina okrywowa. Póki co, wygrywamy z trawą bezapelacyjnie, ale jeszcze nie mówmy hop ...

Kwietna łąka robi sobie jaja i udaje jakąś monokulturę. Złocień na złocieniu jak na razie. Zapytałem Łukasza Łuczaja i pocieszył, że to tak tylko dwa lata, a potem złocień się wycofa - okay, mnie się nie spieszy. Tym bardziej, że pod spodem, pod baldachimem złocieni już widać gotowe do kwitnienia koniczyny, a biała jak się dobrze przyjrzeć, to już całkiem ładnie kwitnie. Nie myślałem o tym wcześniej, ale dziwić to mnie nie powinno - nie może jak w zeszłym roku dominować jednoroczny żmijowiec, bo zmienił się rok - proste. Oczywiście, to takie łąkowe heheszki, ale prawdą jest, że to pouczające nowe doświadczenie, i fajnie, że się wydarzyło. Prawdą jest, co zawsze podkreślał Geoff Lawton, pewnie cytując Mollisona, że permakultura sprawia, iż ludzkie życie wydłuża się niesamowicie. Co dzień dzieje się tyle nowych rzeczy, że sekundy rozciągają się w minuty, minuty w godziny, a godziny w dni, a każda z nich wypełniona jest czymś, o czym wiemy, że ma sens, w odróżnieniu od dupogodzin za biurkiem. Ale o czym to ja miałem pisać? Acha, o dziwactwach, no to kolejne ...

Co roku testuję nowe, dziwne rośliny, mniej lub bardziej odjechane. W tym roku padło między innymi na jadalne cibory. Są to rośliny terenów wilgotnych, błotnych i wodnych, a w dodatku głównie z klimatów ciepłych, dlatego ich uprawa w Ostoi to pewna ekstrawagancja. No ale cóż, jak się bawić, to na całego. Zakupiłem nieco bulwek w znanej firmie i posadziłem w marcu, aby wydłużyć sobie sezon. No cóż, absolutnie nic nie wykiełkowało. Napisałem więc grzecznie do sprzedawców, ani nie prosząc o zwrot, ani się nie skarżąc, tylko po prostu informując, że taki dostałem towar. W odpowiedzi, otrzymałem informację, że to towar pierwsza klasa, ale trudne rośliny w uprawie, a ja pewnie dupa nie ogrodnik (to ostatnie sobie dopowiedziałem). Moje ego jak wulkan gorące kazało mi natychmiast nabyć bulwki z innego źródła. I co? I to! Posadziłem i 100% wzeszło. Czyli - nie należy się od razu zniechęcać, czasami warto trwać w uporze.

To jest ta pora roku, kiedy w litoralu starorzecza mego pojawia się wylęg różnych gatunków ryb. Pojawia się też masa wodnych stworzeń, a ich cykle rozwojowe są ze sobą niesamowicie powiązane. Płoć odbywa tarło tak, aby świeżo urodzone szczupacze dzieci miały co jeść. Okrutna ta natura, prawda? I za to ją kocham. Nie obija się w tańcu i ma gdzieś polityczną poprawność. Tak czy inaczej, odkąd tylko zejdzie lód, staram się co jakiś czas spędzić choć kwadrans nad wodą, aby zobaczyć, co w niej piszczy, a ściślej, pływa. Czasami widzę wylęg, a to płoci, a to okonia, słonecznicy czy szczupaka, a później w sezonie karasia czy lina, pobieram więc odrobinę do wiaderka i niosę do swojego stawu, gdzie trudno by sobie wyobrazić bardziej naturalną formę zarybienia, no chyba że jak to mówią, kaczki by przyniosły na łapach. Moje brodzenie w czasami lodowatej wodzie uznawane jest na pewno za jedno z większych dziwactw - wszak można pojechać i kupić karpia, wrzucić do stawu i będzie na święta. A u mnie świętem jest, gdy widzę jak przyniesione jako miniaturowe przecinki zeszłoroczne okonie polują na małe słonecznice z zeszłorocznego tarła.

Skoro jesteśmy już nad stawem, to wreszcie znalazłem czas, aby skonstruować prototyp uprawy, którą zawsze chciałem wypróbować, ale nigdy nie miałem czasu założyć. Chodzi o uprawę na pływającej tratwie. Pokryta jutą konstrukcja zawiera trochę ziemi, w której posiałem nasiona wilca wodnego - najszybciej rosnącej rośliny "sałatkowej" świata, znanej bardziej pod nazwą kangkong. Roślina ta jest fundamentalnym zielonym składnikiem azjatyckich potraw stir-fry, ale jest też jedzona na surowo. Uprawiałem ją dotąd w doniczce, teraz przyszła pora na większą skalę. Moje obawy budzi zbyt niska dla wilca temperatura wody i silny dosyć wiatr wiejący w osi stawu, ale musiałem spróbować. Wilec bowiem dodatkowo oczyszcza wodę stawu, pobierając z niej nadmiar składników odżywczych i zamieniając w swą biomasę, co na pewno wyjdzie wodzie na zdrowie.

Po drugiej stronie stawu młody ogród leśny wprawia mnie w zakłopotanie. Nie mogę się zdecydować, w jakim kierunku go poprowadzić, nie myślę w nim racjonalnie i wykonuję nerwowe ruchy, zupełnie do mnie niepodobne. To pewnie dlatego, że zaczynam mieć do niego stosunek emocjonalny. Staw i ogród leśny to elementy, które naprawdę mnie rajcują, niech się schowają wszelkie grządki (szepcę to wam do ucha, aby nie usłyszały). Jednakże, jest jeszcze kwestia skali. Z jednej strony marzy mi się wzorcowe, unikalne u nas agroleśnictwo z polikulturową uprawą alejową, z drugiej ... po co? Już i tak zaczynamy mieć za dużo wszelkich plonów i pracy przy ich zbiorze. A nawet, gdyby się znalazła odpowiedź na pytanie po co, to pojawia się pytanie kto, kiedy i jak ma się tym zajmować?  I choć zacząłem przygotowywać pas w leśnym ogrodzie pod alejową uprawę jednorocznych polikultur, to już jego część zamieniłem w polikulturę wieloletnią, ze szparagami na czele. Ale to dopiero początek, ten leśny ogród pokazuje, że nadmiar możliwości może stanowić dopust boży dla ogrodnika i że najtrudniej jest się zdecydować, które z nich wybrać, a potem to już z górki.

I złożyło się tak, że pewnej soboty, zjawiła się u mnie grupa młodych ludzi głodnych permakulturowej wiedzy, wraz ze swoimi opiekunkami. Miło mi było niezwykle gościć to znamienite towarzystwo, szczególnie po bardzo długim okresie abstynencji od prowadzenia jakichkolwiek warsztatów. Uległem jednak namowom i ten jeden raz, poprowadziłem grupę przez Ostoję, dzieląc się moimi pasjami i pracą. Potwierdziło się po raz kolejny to, że człowiek ucząc kogoś, sam się również uczy, choćby znał miejsce i temat jak zły szeląg. Będąc zmuszonym mówić do kogoś o czymś, patrzy na przedmiot ze zgoła innej perspektywy niż prowadząc dialog wewnętrzny czy pracując nad projektem. Dziwne to trochę, ale o ile przy doradzaniu klientom w sprawie ich ziemi zdecydowanie lepsza jest wręcz niemal medytacyjna koncentracja, o tyle w odniesieniu do własnej ziemi każde niestandardowe spojrzenie gościa może stać się kluczem otwierającym nowe możliwości. Mam nadzieję, że kiedyś uda się powrócić do dawnych planów i że jeszcze niejedni goście odwiedzą Ostoję, aby popatrzyć, dotknąć i posmakować permakultury.