poniedziałek, 26 października 2020

Kończ waść, wstydu oszczędź

 

W ostatnim tygodniu października trafiają się dni, kiedy nie chce się wychylać nosa z domu, ale są i takie, kiedy praca w ogrodzie wrze od świtu do zmierzchu. Nisko już pełznące nad horyzontem słońce przeciska się przez liście starej lipy, bawiąc grą świateł i cieni. Brzozy liście już zrzuciły, dzięki czemu do części grządek dociera więcej światła, ale wszędzie tam, gdzie Ostoję otacza sosnowy las, cienie kładą się na podwórko i nie ma już praktycznie miejsca, które pozostawałoby w słońcu dłużej niż dwie godziny. Dwie chłodne noce wystarczyły, aby niemal wszystkie dyniowate definitywnie odmówiły współpracy, jedynie przy zachodniej ścianie domu, w najcieplejszym mikroklimacie, kilka sztuk opiera się nieubłaganej zmianie pór roku. Zbieram niedobitki, pieczołowicie wyplątując pędy dyń, cukinii i kabaczków z siatek i podpór, wyjmując z grządek tyczki i tabliczki z nazwami odmian. Zakończenie sezonu uważam za otwarte.

Jak nakazuje nowa świecka tradycja, którą kultywuję od kilku lat, na koniec sezonu robię sobie fotkę z warzywkiem z własnej grządki. Nie jest to jakiś specjalny okaz hodowany do zdjęcia, ot, takie coś, co się w sezonie ostało i nie zostało zebrane na czas. Tych ostatków jest jak zawsze zaskakująco duża ilość, kryją się w gąszczach i czekają na ten ostatni dzień, kiedy to przychodzi pora porządków. Obok dyniowatych, zawsze natrafiam na masę zaschłych strąków fasoli, przeoczonych papryk, sałat które zdążyły zakwitnąć, niewykopanych czosnków. Zawsze też w ziemi pozostaje nieco roślin korzeniowych, które doskonale zimują, bo prawdę powiedziawszy, zim jakoś nie widać w ostatnich latach, przynajmniej nie takich, jakie kiedyś bywały.

Nie da się ukryć, że mijający sezon był niezwykle trudny i że w ogrodzie zdominowały go dyniowate. Bywały w przeszłości lata "pomidorowe", bywały "fasolowe", ten rok upłynął zdecydowanie pod znakiem cukinii, dyni i kabaczka. Podobnie jak w zeszłym roku, zdumiały mnie wigor i plenność odmian włoskich, z którymi przegrały w przedbiegach tak popularne polskie odmiany jak dynia makaronowa warszawska. Plonująca pięknie w poprzednich latach, w tym roku dała po jednym owocu na krzak, co szczerze mówiąc wypadło niezwykle blado przy innych odmianach. Czy była to kwestia nasion? Czy może pogody? Nie jestem w stanie orzec, na pewno jednak spróbuję zdobyć dobre świeże nasiona i dać tej pysznej dyni kolejną szansę.

Na jednej z płytkich grządek Plaży, po zebraniu bobu posiałem gęsto małą, kulistą marchewkę. Grządka ta pyszni się zielonym dywanem naci i absolutnie nie zamierza kończyć sezonu. Myślę, że marchewki te mogą tu zasadniczo zimować, a gdyby pojawiły się solidne mrozy, albo zbiorę je natychmiast, albo przykryję świerkowymi gałązkami. Obok, po raz pierwszy od zachodniej strony domu, przymrozki przetrzymał jakon - w poprzednich latach padał zwykle jako pierwszy, ale sadzony był od wschodu. Jak widać, mikroklimaty mają znaczenie decydujące w być albo nie być roślin ciepłolubnych. Ciekaw jestem niezwykle plonów jakona, czy będzie więcej pysznych, słodkich bulw? Zobaczymy, zbiory nastąpią gdy jakon straci liście, czyli po pierwszej naprawdę mroźnej nocy.

Tymczasem po uprzątnięciu dyniowatych z kostek słomy, zaczynam likwidować stare kostki. Pieczołowicie zgarniam do czysta wszystko z piaszczystego podłoża, ładuję na taczkę i wożę na grządki, gdzie grubo ściółkuję tą słomą. Słoma z kostek trafia zarówno na najstarsze grządki na podwórku, jak i na Zapłotek, do ogródka żyjącego wyłącznie ze ściółki, nigdy nie nawożonego, nie przekopywanego i nie podlewanego. Tam, w bardzo głębokiej ściółce uprawiam większe dynie, topinambury, ale głównie ziemniaki. W tym roku z jednej strony plony mam rekordowe, zarówno pod względem ilości, jak i wielkości bulw, z drugiej jednak około 10% bulw jest uszkodzonych przez nornice, które z roku na rok wydają się coraz lepiej zadomawiać pod ściółką. Przez moment rozważałem nawet czy nie wysłać tam swego kota na prace zlecone, znając jednak charakter mojej kotki, pierwsze poległy by niewinne jaszczurki, kwestię nornic muszę więc jeszcze przemyśleć. 

Tymczasem, stare grządki podwórkowe dostają różnorodne terapie - te, na których zamierzam w przyszłym roku sadzić warzywa, otrzymują kilkucentymetrową warstwę kompostu, którą następnie przykrywam słomą z kostek. Grządki z roślinami wieloletnimi natomiast, gdzie królują truskawki, nieco czosnków, lilie i zioła, dostają zgoła inną zimową kołderkę - przysypuję je warstwą zrębek. Już w kilka dni później widzę młode listki truskawek wynurzające się tu i ówdzie ze zrębki, i dokładnie o to chodzi - stare liście wraz ze swymi patogenami mają się pod zrębką skompostować, a nowe wyrwać się na świat.

Takim to sposobem przydomowe ogródki zaczynają powoli nabierać zimowego wyglądu. Z każdą ukończoną grządką oddycham z ulgą, bo sezon ten wymęczył mnie jak żaden poprzedni. Sam nie wiem, starość, czy taki mamy klimat? Tak czy inaczej, z utęsknieniem wyglądam chwili, gdy zdecydowana większość grządek zostanie ułożona do zimowego snu, a ja będę mógł się zająć zupełnie czym innym, na przykład tonami drewna od bobrów czekającymi na zmiłowanie, pocięcie i porąbanie. Wcześniej jeszcze muszę zbudować kolejną drewutnię, bo tego drewna nigdzie już nie mogę pomieścić ...

Na koniec tego sezonu Ostoja ma wreszcie dość wody - zbiorniki deszczówki pełne, staw pełny, woda przelewa się przez bobrową tamę, a rzeka wylewa na łąki. Czy nie mogło tak być wiosną? Teraz ta woda jest mi trochę jak psu na budę, no ale pocieszam się myślą, że chociaż rośnie poziom wód gruntowych i że może dzięki temu przyszły sezon będzie lepszy niż ten mijający. I choć w ogrodzie coś do roboty jest zawsze, nawet w zimowy, trzaskający mróz (który oby przyszedł), to bez najmniejszych wątpliwości mogę stwierdzić, że wyjątkowo wczesny koniec tego sezonu witam z radością, coraz częściej łapiąc się na myśli, że już mi tęskno do następnego ....







sobota, 10 października 2020

Metamorfoza grządek

Los zrzucił mi na głowę Ostoję w początku roku 2013. Gdy w połowie kwietnia zakładałem w niej pierwsze trzy grządki, nigdy nie przypuszczałem, że losy Ostoi i moje potoczą się tak a nie inaczej. Cała historia zaczęła się właśnie od tych trzech grządek, których obrzeża zbiłem ze starych desek znalezionych w szopie. Podłoże przygotowałem według własnej receptury, posiałem pierwsze nasiona i nie byłem wielkim optymistą, że cokolwiek z tego wyjdzie. Pisałem wtedy tak:
"Wiele wyzwań przed roślinami - nadmiar słońca, susza, zające i ptaki, zobaczymy, czy cokolwiek z tego wyjdzie przy dorywczej opiece."
No ale wyszło, lepiej lub gorzej, ale wyszło. I wychodziło rok po roku. Cieszyłem się z tych roślin, z plonów, z samego grzebania w ziemi. Wymyśliłem sobie, że najprościej powiększać warzywnik przenosząc te obrzeża z desek w bok, wypełniając ponownie, a w miejscu gdzie poprzednio stały, dosypać kompostu w miejscu, gdzie były ścieżki i tym sposobem budować glebę na jałowych piaskach Ostoi. I choć wkrótce przyszły inne metody, inne rozwiązania i inne uprawy, to przecież te drewniane obrzeża ze starych dech pozwoliły mi powiększyć obszar upraw kilkukrotnie.

Koło czasu obraca się jednak nieubłaganie i proces starzenia się, śmierci i rozkładu nie ominął również moich obrzeży. Nie nadają się już do tego, aby je po raz kolejny przenieść w nowe miejsce, nawet nie ze względu na to, że nie przetrzymałyby kolejnego sezonu, ale raczej dlatego, że rozkładające się drewno jest doskonałą kryjówką dla ślimaczych hord i jaj tychże. A tego nie chcemy. Ze zbutwiałych desek wyłażą już gwoździe, trzeba by je więc wspierać wbitymi w ziemię kołkami, czyli jak to mówią, niewarta skórka za wyprawkę. Decyduję się więc usunąć obrzeża definitywnie i w tej części ogrodu już do nich nie wracać.

Rozgarniam pieczołowicie materiał zgromadzony w obrzeżach tak, aby wypełnił przejścia między nimi. Powstaje jednolita grządka, o długości około czterech metrów. Nadaję jej odpowiedni kształt (odpowiedni moim zdaniem oczywiście, bo ilu ogrodników, tyle opinii i sprawdzonych sposobów). Formuję jej wierzch tak, aby był lekko wklęsły do środka, dzięki czemu każdy deszcz zamiast spływać z wygiętych jak garb wielbłąda wałów, jakie buduje wielu, spływał do środka grządki i tu wsiąkał. Woda bowiem w glebie rozchodzi się na boki, wylana pośrodku dotrze do boków, wylana po bokach nie sięgnie środka. Jak zwykle pokrywam grządkę warstwą około pięciu centymetrów najlepszego jaki mam kompostu.

Ostatnią czynnością w tym roku jest wyściółkowanie grządki starym sianem i pozostawienie jej w tym stanie do wiosny. Myślę, że będzie ona gotowa do pracy gdy tylko odpuści zima. O ile oczywiście zima przyjdzie.
Zapytacie, co ze starymi obrzeżami? No cóż, dałem Wam już wyżej podpowiedź. Kto gnieździ się w starych zgniłych deskach? Tak, ślimaki! Stare deski z obrzeży od dziś pełnić więc będą funkcję pułapek na ślimaki ustawionych przy grządkach. Okazjonalnie będę sprawdzał, czy chowają się w nich i pod nimi ślimaki, i eksmitował je poza ogród. W mojej opinii jest to jedna z najskuteczniejszych strategii radzenia sobie z tymi stworzeniami.





wtorek, 6 października 2020

Dziwne rzeczy w Ostoi

Ostatni tydzień września przyniósł Ostoi przymrozki, ale przedziwne, bo bardzo lokalne. Miejscem najbardziej poszkodowanym okazał się ogródek na Zapłotku, gdzie zdecydowana większość dyniowatych odmówiła współpracy. Trzeba więc było przystąpić do przedwczesnych zbiorów. Na szczęście, poza zmarzłymi końcami kilku cukinii, owoce dyń wydają się być w dobrej formie i nic więcej nie ucierpiało. Zwożę sobie to dobro taczką i układam na ganku, aby jeszcze obeschło i "doszło", zanim trafi do piwnicy. Zapłotkowe ziemniaki fioletowe przymrozek zrównał z ziemią, wykopałem więc bulwy, aby nie zeżarły ich nornice, natomiast ziemniakom Sarpo Mira przymrozek powiedziałbym, że posłużył, bo rosną sobie w najlepsze i nie zamierzają obumierać. Jest to zapewne zasługa deszczy, które nareszcie podlały nigdy nie podlewany Zapłotek.

Tymczasem na podwórku, na kostkach słomy, pyszni się w najlepsze pierwsza, historyczna, przedziwna dojrzała dynia z dalekiej Japonii, Irubachi Kabocha. Daję jej dobrze dojrzeć, po to, aby zebrać z niej cenne nasiona. Wyrosła z nasion od Josepha Simcoxa i bardzo pragnę przesłać mu większą porcję tych wyhodowanych u mnie, aby mógł odnowić swój bank nasion. Jestem też niezwykle ciekawy, jak ta dynia smakuje, bo jeszcze nie miałem okazji jej spróbować. Na razie, zachwyca wyglądem, który zdjęcie oddaje nie w pełni. Faktura tej dyni jest "pluszowo-zamszowa", a kolor bardzo "jesienny". Ech, rozmarzyłem się. Jeszcze chwila, a zacznę pisać wiersze ....

Na grządce Parszywej Dwunastki dojrzewają powoli owoce zadziwiająco kolczastej cyklantery, o której pisałem poprzednio. Jest ich ogromna mnogość. Zebrałem już trochę nasion z dojrzałych, co jest dosyć trudne, gdyż owoce dosłownie eksplodują, rozrzucając swe nasiona dookoła, a że są one płaskie i niemal czarne (przypominają małe skrawki kory), to niemal nie sposób zebrać je z ziemi. Dlatego też, na dojrzewające owoce nałożyłem torebki foliowe - po owocowej eksplozji część nasion pozostaje w torebce. Tymczasem, ponieważ owoce cyklantery je się w formie niedojrzałej, zjadamy je na surowo (smakują jak ogórek, ale nie mają ogórkowego zapachu) oraz przeprowadzamy dwa eksperymenty kulinarne - część owoców marynujemy, a część kisimy. Jeżeli w którejś z tych form cyklantera okaże się hitem, wejdzie na stałe do upraw w Ostoi, gdyż jej plenność jest rewelacyjna. Z jednej rośliny zebrałem do tej pory około setki owoców.

W pierwszym tygodniu października, wcześniej niż zwykle, rozpoczął się masowy wysyp kań. Największy na tych grządkach zapłotka, gdzie przymrozek skosił dyniowate (przypadek? nie sądzę!). Kapelusze o średnicy nawet i ponad 30 centymetrów z trudnością mieszczą się na największej patelni. Zbieram jedynie niektóre (dwanaście kapeluszy ułożonych tak, aby się nie pogniotły napełnia tekturowy karton) i niosę do kuchni. Tu kanie oczyszczamy, kroimy na ćwiartki, obtaczamy w jajku i bułce z przyprawami, smażymy, wkładamy do słoików i zalewamy zalewą octową. W takiej formie kanie towarzyszyć nam będą przez całą zimę, lub nawet dłużej. Przy okazji zjadamy oczywiście nieco, i tych smażonych, i przerobionych na "flaczki", ale szczerze powiedziawszy, zaczynają już wychodzić nam nosami.

Na tak zwanej Plaży kończy się sezon na części grządek. Zaczynam więc je podwyższać o kolejny poziom. Jak uważni czytelnicy pamiętają, gdy je budowałem, podłoża wystarczyło jedynie aby wypełnić jedną nadstawkę. od tamtego czasu przybyło w Ostoi kompostu, dodaję więc kolejną nadstawkę na każdą z grządek Plaży. Usuwam resztki roślin, ale pozostawiam w podłożu wszystkie korzenie. W nadstawce mieszczą się trzy kopiaste taczki podłoża, napełniam ją głównie kompostem, lekko go ubijając. Praca ta idzie bardzo szybko, gdyż pryzma z której biorę kompost znajduje się dwa metry za tylną furtką podwórka. Lata wożenia wszystkiego taczką nauczyły mnie, że czy to zrębki, czy kompost, czy drewno opałowe, powinny być umieszczone tak, aby z jednej strony nie zawadzać, a z drugiej aby być jak najbliżej. Plecy i nogi mi za to potem dziękują.

Grządki od razu obsiewam. Tu posadziłem czosnek ozimy oraz wysiałem dwie odmiany sałaty odporne na niskie temperatury. Wyściółkowałem cienko starą słomą moknącą od roku na deszczu i już lekko się rozkładającą. Teraz pozostaje poczekać, aż sałaty wykiełkują, mam nadzieję, że pogoda pozwoli uszczknąć kilka listków jeszcze tej jesieni. W miarę, jak na innych grządkach Plaży sezon dobiegać będzie końca, podobnie podwyższę pozostałe, dopóki starczy mi kompostu. Prawdopodobnie, od połowy października grządek już nie będę obsiewał, wyściółkuję je grubiej i pozostawię tak do wiosny. Kiedyś trzeba przecież skończyć ten sezon i nieco odsapnąć, prawda?

A tymczasem, pchając taczkę zrębek przez las, napotykam ciekawe znalezisko. Tą skórzaną bransoletkę dałem sobie wcisnąć lata temu za symbolicznego dolara na jakimś bazarze ... w Tunezji? w Jordanii? Dalibóg, nie pamiętam gdzie. Zgubiłem ją jednak pięć czy sześć lat temu, zupełnie nie wiedząc gdzie. Dziś, odnalazłem ją w lesie, albo to ona postanowiła odnaleźć mnie, kto wie ... Myślę, że las ją upiększył i że teraz dobrze prezentowałaby się na wybiegach Paryża, Londynu, Mediolanu ... a może ponosiłaby ją nawet Kate Moss? Byłoby jej w niej "do nazwiska" ... Takie to dziwne rzeczy dzieją się w Ostoi  ... ale o tym cicho sza!