A po nocy przychodzi dzień, cały na biało. A guzik prawda, nie cały. Pierwsze poranki, gdy pojawia się szron są doskonałą okazją do obserwacji mikroklimatów. Z łatwością dostrzeżesz miejsca, gdzie biało od szronu, ale i te, gdzie nie ma go wcale. To niezwykle cenne informacje do planowania nasadzeń roślin mniej odpornych na mróz, oraz generalnie po to, aby poznać reguły, jakimi rządzą się przyroda, pogoda i klimat. Podobnie w Ostoi, podczas gdy lewa, zalesiona część działki jest wolna od szronu, o tyle prawa, ogołocona przez bobry część jest cała w szronie. Daje to wiele do myślenia, prawda?Podobnie z grządkami, na tych, gdzie jeszcze cokolwiek rośnie, wydaje się, że nastąpił jakiś armageddon. Tymczasem, nic strasznego się tu nie dzieje. Za godzinkę czy dwie szron się stopi i liście kapust, jarmuży i marchwi rozmarzną i podniosą się do słońca. To twardzi zawodnicy. Kapusta i marchew pożyją jeszcze z miesiąc bez konieczności zebrania, a jarmuż z powodzeniem przezimuje do wiosny, o ile go przez zimę nie zjemy. Niejednokrotnie już zresztą ostatnie marchewki zbierałem z grządek w maju następnego roku, ze zbiorami nie ma co się tu więc tak spieszyć, no chyba żeby się chciało przygotować wszystko do wiosny i zapaść w sen zimowy.
Blog o permakulturze i Permakulturowym Miejscu Pokazowym "Ostoja" zlokalizowanym w sercu Puszczy Bolimowskiej, w obszarze Natura 2000, nad brzegiem rzeki Rawki, rezerwatu przyrody.
poniedziałek, 23 listopada 2020
Gdy rano szron
poniedziałek, 16 listopada 2020
Gotowość zimowa
Dokładnie w połowie listopada w Ostoi można by już ogłosić gotowość do zimy. Wszystkie najważniejsze grządki przydomowe zostały uzupełnione kompostem, a zdecydowana ich większość jest już nawet wyściółkowana. Niespodziewanie do Ostoi przyjechały kostki słomy, które zastępują stare, zużyte na ściółkę. Śmieszna z tą słomą sprawa - od lat zaopatruje mnie w nią ten sam życzliwy sąsiad, ale co roku wcześniej. Gdy zaczynaliśmy współpracę, przywoził w marcu, potem w lutym, styczniu, grudniu, teraz w listopadzie ... No cóż, nie wolno wybrzydzać, trzeba brać towar gdy jest dostępny. W tym roku kostki są śliczne, równe i co najważniejsze, równo ubite. Mam nadzieję, że wytrzymają trzy sezony. Widok świeżych kostek słomy zawsze był dla mnie zwiastunem nowego sezonu ... no to mam swój zwiastun, w listopadzie.Jak co roku, na koniec sezonu wykopuję z ziemi yacon, nazywajmy go po naszemu jakonem. Tegoroczny plon mnie nie tylko pozytywnie zaskoczył, ale powiedziałbym, że oszołomił. Jakony nie miały łatwo - najpierw, dostały w tyłek od mrozu w ostatnim tygodniu maja, zmarzły co najmniej w połowie. W pierwszym tygodniu czerwca poprawiny urządził grad. Odbiły jednak, ale nie liczyłem na wiele. Wszak rosły na grządce, gdzie jest jedynie dwadzieścia centymetrów podłoża - mało dla jakona. Pomimo to, plon jest rewelacyjny. Z jednego metra kwadratowego zebrałem kilkadziesiąt bulw, zdecydowana ich większość ma spore rozmiary, a największe dochodzą niemal do pół kilo. Gdzie tkwi sekret tej uprawy? Myślę, że w bardzo mocno ubitym kompoście. Niektóre rośliny lubią zakorzeniać się mocno, w twardej, zbitej i żyznej ziemi, po to aby spokojnie budować sobie swe bulwy, nie będąc miotanymi przez wiatr. W lekkiej jak chmurka, pulchnej i przewiewnej glebie czują się po prostu źle. Myślę, że tak jest z jakonem, dlatego też, czasami warto nie tylko pochodzić, ale nawet i poskakać po grządkach. To oczywiście tylko moja teoria, ale jakony są jak najbardziej prawdziwe.
Ogród to nie tylko grzebanie w ziemi, to również zagospodarowanie plonów i na przykład zbieranie nasion. W tym roku przykładam się specjalnie do zbioru z jednej odmiany dyni, którą hodowałem pierwszy raz - Irubaschi Kabocha, pochodząca z dalekiej Japonii piękna, pnąca odmiana. Nasiona dostałem od Josepha Simcoxa i udało mi się wyhodować dość egzemplarzy, aby zebrać solidną porcję nasion. Kilka zostawiam sobie na kolejny sezon, a resztę odsyłam Josephowi, aby odświeżyć jego bank nasion rzadkich odmian i aby mógł nimi wspomóc innych ogrodników na całym świecie.
Po udanym zebraniu nasion, pozostajemy z dwoma pięknymi połówkami dyni, które aż proszą, aby je upiec. Smaruję je lekko oliwą i wkładam do piekarnika na 90 minut w 180 stopniach. Gdy ukazują pierwsze oznaki "zgrillowania", wyjmuję i pozwalam im ostygnąć. Wybieram łyżką miąższ, a pozostałą skórkę przeznaczam na kompost bokashi. Z miąższu sporządzam zupę dyniową, ale zanim to zrobię, próbuję tej nowej dyni po raz pierwszy, aby zobaczyć, czy warto było kochać tak ... ech, to znaczy tak się ceregielić z jej uprawą. I co? I warto było, na pewno. Smak jest słodko-orzechowy, a sam miąższ niezwykle delikatny, powiedziałbym, że w swej konsystencji po upieczeniu maślany. Dynia ta na pewno wejdzie w skład podstawowych upraw w moim siedlisku.
Coraz krótsze dni sprawiają, że zachody słońca przeniosły się z północnego, na południowy zachód. Zmieniła się i sceneria, i niebo. Zwierzyna leśna odwiedza Ostoję niedługo po zmroku i codziennie niemal przychodzą sarny, czasami daniele czy inny łoś, a ostatnio w stawie panoszy się wydra. Tradycyjnie, jak co roku jesienią, wychodzę po zmroku pospacerować po włościach i spotkać się z tymi sąsiadami. To czas, kiedy można się zbliżyć do bobra na odległość kilku metrów, a on dalej będzie obgryzał swój kijek z kory ... to znaczy mój kijek ... z mojej brzozy. No ale niech mu tam pójdzie na zdrowie, brzóz ci u nas dostatek, a bóbr, aby ogłosić gotowość zimową, też musi podjeść. A dyni sobie przecież nie upiecze. Tak więc panie bobrze, smacznego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)