poniedziałek, 23 listopada 2020

Gdy rano szron

 

A po nocy przychodzi dzień, cały na biało. A guzik prawda, nie cały. Pierwsze poranki, gdy pojawia się szron są doskonałą okazją do obserwacji mikroklimatów. Z łatwością dostrzeżesz miejsca, gdzie biało od szronu, ale i te, gdzie nie ma go wcale. To niezwykle cenne informacje do planowania nasadzeń roślin mniej odpornych na mróz, oraz generalnie po to, aby poznać reguły, jakimi rządzą się przyroda, pogoda i klimat. Podobnie w Ostoi, podczas gdy lewa, zalesiona część działki jest wolna od szronu, o tyle prawa, ogołocona przez bobry część jest cała w szronie. Daje to wiele do myślenia, prawda?

Podobnie z grządkami, na tych, gdzie jeszcze cokolwiek rośnie, wydaje się, że nastąpił jakiś armageddon. Tymczasem, nic strasznego się tu nie dzieje. Za godzinkę czy dwie szron się stopi i liście kapust, jarmuży i marchwi rozmarzną i podniosą się do słońca. To twardzi zawodnicy. Kapusta i marchew pożyją jeszcze z miesiąc bez konieczności zebrania, a jarmuż z powodzeniem przezimuje do wiosny, o ile go przez zimę nie zjemy. Niejednokrotnie już zresztą ostatnie marchewki zbierałem z grządek w maju następnego roku, ze zbiorami nie ma co się tu więc tak spieszyć, no chyba żeby się chciało przygotować wszystko do wiosny i zapaść w sen zimowy.

Zdecydowana większość grządek jest już jednak po zbiorach, na części rosną poplony, na innych leży ściółka, inne są gołe. Przymrozek ujawnia, jak się one zachowują i warto na to popatrzyć. Wierzchnia warstwa gleby zmarzła jedynie na grządkach gołych. Te choćby lekko wyściółkowane mają szron na wierzchu, ale gleba jest miękka, a te porośnięte poplonem w ogóle za nic sobie mają te przymrozki. Nie wiem jak wy, ale ja wolę, aby w glebie mikroby, grzyby i dżdżownice nie dostały kataru ... dlatego uzupełniam teraz ściółkę tam, gdzie jeszcze jej nie ma. Myślę, że jest na to czas do chwili, aż mróz trzymać będzie całą dobę, czyli pewnie jeszcze z miesiąc. To już nie te czasy, gdy w grudniu śniegu było po pas a wilki wyły pod oknami ... no, oczywiście nieco przesadzam, ale wiecie o co chodzi ....

Zapłotek już gotowy do zimy - w części wyściółkowany jak zawsze liśćmi, w części sianem i słomą. Jest w tym roku też nowość - usunąłem ściółkę z fragmentu Zapłotka i położyłem tam czarną agrowłokninę. Zrobiłem to, aby sprawdzić, jak u mnie poradzi sobie ona z perzem i turzycami, które atakują Zapłotek. Po dwóch miesiącach testu mogę już stwierdzić, że nie wiem jakim cudem, ale turzyca potrafi przebić agrowłokninę i wyjść do słońca. Być może, znajduje jakieś mikrouszkodzenia, być może nornice coś nadgryzły, niezależnie od przyczyn, tu i ówdzie trzeba "wyrwać chwasta".

A ściółka? No cóż, musi być gruba, bardzo gruba. Na zdjęciu widać ciemne warstwy ściółki z poprzednich lat, na które dokładam świeżą słomę. Podstawowy błąd, jaki niektórzy popełniają, to układanie słomy zbitej. Kładą wtedy "strzechę", po której spływa woda, zamiast wsiąkać w grunt. Układając słomę, rozrywam kostki i spulchniam ręcznie tak, aby słoma miała konsystencję "chmurki", z masa przestrzeni powietrza pomiędzy źdźbłami. Oczywiście, czy to deszcz, czy śnieg (oby był!) ubiją słomę, ale zanim się to stanie, dość wody wsiąknie w mój mazowiecki piach, dość, abym przez cały sezon Zapłotka nie podlewał.

Jeżeli dopiero zaczynasz swoją przygodę z grubym ściółkowaniem, dam Ci jedną radę - na początku nie mieszaj ściółek. Każda z nich - liście, słoma, siano, zrębki - zachowuje się inaczej i gdy je pomieszasz, trudniej będzie Ci nauczyć się ich właściwości. Dlatego podziel swój ogródek na fragmenty i w każdym użyj innej ściółki. Dzięki temu ustalisz na przykład, jak gruba jej warstwa jest potrzebna, aby powstrzymać Twoje chwasty. Dodatkowo, dużo ładniej i ciekawiej to wygląda, gdy każda z grządek ma swój indywidualny charakter. W mojej opinii, a ściślej, w moich warunkach, najskuteczniej chwasty tłumi ściółka z całych liści, ale obowiązkowo wymaga corocznego uzupełniania. Tam, gdzie chwasty zostały w poprzednich sezonach wyparte, można dać liście rozdrobnione (na przykład kosiarką), ale tam, gdzie perz czy turzyce atakują, najlepiej sprawdzają się grube skórzaste liście (u mnie klonu).

Pomimo nocnych przymrozków, nadal jest świetny czas na sadzenie drzew i krzewów. Wykorzystuję ten czas, choć już obiecywałem sobie, że dosyć. Jednakże, to chyba jakieś uzależnienie, ale jest też hipoteza, że pasja. Tak zwanym rzutem na taśmę targam sadzonki czarnego bzu, rokitnika, derenia i jagody kamczackiej, zaledwie kilkanaście sztuk i dosadzam w ogrodzie leśnym nad stawem. Rośliny mają wygląd opłakany, ale to, na co się o tej porze patrzy, to korzeń. Zdrowy system korzeniowy jest najważniejszy, a liści to już raczej widzieć nie chcemy. Sadzę te ostatki i ściółkuję zrębkami, a ledwo posadzę, już się zastanawiam, co by tu jeszcze .... W efekcie, na pewno posadzę jeszcze kilka lip dla pszczół, a co będzie dalej ... pogoda pokaże.

Niby rano szron, a tu taki niespodziewany gość - nietoperz. Sądzę, że nie powinien się już pałętać po dworze przy takich temperaturach. Mam nadzieję, że nie jest na wakacjach z Wuhan .... No cóż, taki dziwny ten rok, że w sumie wszystkiego się można spodziewać....







poniedziałek, 16 listopada 2020

Gotowość zimowa

 

Dokładnie w połowie listopada w Ostoi można by już ogłosić gotowość do zimy. Wszystkie najważniejsze grządki przydomowe zostały uzupełnione kompostem, a zdecydowana ich większość jest już nawet wyściółkowana. Niespodziewanie do Ostoi przyjechały kostki słomy, które zastępują stare, zużyte na ściółkę. Śmieszna z tą słomą sprawa - od lat zaopatruje mnie w nią ten sam życzliwy sąsiad, ale co roku wcześniej. Gdy zaczynaliśmy współpracę, przywoził w marcu, potem w lutym, styczniu, grudniu, teraz w listopadzie ... No cóż, nie wolno wybrzydzać, trzeba brać towar gdy jest dostępny. W tym roku kostki są śliczne, równe i co najważniejsze, równo ubite. Mam nadzieję, że wytrzymają trzy sezony. Widok świeżych kostek słomy zawsze był dla mnie zwiastunem nowego sezonu ... no to mam swój zwiastun, w listopadzie.

Jak co roku, na koniec sezonu wykopuję z ziemi yacon, nazywajmy go po naszemu jakonem. Tegoroczny plon mnie nie tylko pozytywnie zaskoczył, ale powiedziałbym, że oszołomił. Jakony nie miały łatwo - najpierw, dostały w tyłek od mrozu w ostatnim tygodniu maja, zmarzły co najmniej w połowie. W pierwszym tygodniu czerwca poprawiny urządził grad. Odbiły jednak, ale nie liczyłem na wiele. Wszak rosły na grządce, gdzie jest jedynie dwadzieścia centymetrów podłoża - mało dla jakona. Pomimo to, plon jest rewelacyjny. Z jednego metra kwadratowego zebrałem kilkadziesiąt bulw, zdecydowana ich większość ma spore rozmiary, a największe dochodzą niemal do pół kilo. Gdzie tkwi sekret tej uprawy? Myślę, że w bardzo mocno ubitym kompoście. Niektóre rośliny lubią zakorzeniać się mocno, w twardej, zbitej i żyznej ziemi, po to aby spokojnie budować sobie swe bulwy, nie będąc miotanymi przez wiatr. W lekkiej jak chmurka, pulchnej i przewiewnej glebie czują się po prostu źle. Myślę, że tak jest z jakonem, dlatego też, czasami warto nie tylko pochodzić, ale nawet i poskakać po grządkach. To oczywiście tylko moja teoria, ale jakony są jak najbardziej prawdziwe.

Co innego zupełnie w grządkach ze swojską marchewką czy innym pomidorem, tu ziemia jest tak lekkuchna, że koci inspektor, który w nocy odwiedził ogród, pozostawił po sobie ślady w wierzchniej warstwie kompostu. Że też mu się chciało paradować przez wszystkie grządki ... Tak czy inaczej, tu ziemi nie ubijam mocno, odrobinę najwyżej ręcznie przyklepię przy okazji uzupełniania podłoża. Co więcej, w okresie jesiennych deszczy i wiosennych roztopów, woda w glebie raz rozmarza, raz zamarza. Gdy zamarza, rozsadza cząstki gleby, gdy rozmarza, wsiąka pozostawiając drobne kanaliki, którymi wnika powietrze i nowa woda. Ziemia nabiera pięknej, gotowej do siewu struktury, którą nazwałem sobie marmurkiem, sam nie wiem czemu. W efekcie tego zjawiska, podłoże w grządkach potrafi się wznieść o dobry centymetr i w wierzchniej warstwie jest pulchniutkie jak kruszonka na cieście.

Ogród to nie tylko grzebanie w ziemi, to również zagospodarowanie plonów i na przykład zbieranie nasion. W tym roku przykładam się specjalnie do zbioru z jednej odmiany dyni, którą hodowałem pierwszy raz - Irubaschi Kabocha, pochodząca z dalekiej Japonii piękna, pnąca odmiana. Nasiona dostałem od Josepha Simcoxa i udało mi się wyhodować dość egzemplarzy, aby zebrać solidną porcję nasion. Kilka zostawiam sobie na kolejny sezon, a resztę odsyłam Josephowi, aby odświeżyć jego bank nasion rzadkich odmian i aby mógł nimi wspomóc innych ogrodników na całym świecie. 

Zbiór nasion z dyni jest bardzo prosty, problemem jest zadbanie, aby odmiany się nie skrzyżowały. To było moją główną troską w trakcie tego sezonu. Dynię tą posadziłem osobno, od innych oddzielał ją dom. Odległość może nie za wielka, szczególnie dla lotu pszczoły, ale mam nadzieję, że wystarczająca. Profesjonaliści zalecają, aby poszczególne odmiany tego samego gatunku oddzielało nawet ponad pięćset metrów, to byłoby u mnie niemożliwe do zrealizowania. Można też oczywiście izolować kwiaty żeńskie i zapylać je ręcznie, co czasami robię. Tu jednak okazało się, że nasza piękna dynia kwitła zdecydowanie później niż nasze krajowe, dlatego dałem jej spokój i pozwoliłem zapylić się naturalnie.

Po udanym zebraniu nasion, pozostajemy z dwoma pięknymi połówkami dyni, które aż proszą, aby je upiec. Smaruję je lekko oliwą i wkładam do piekarnika na 90 minut w 180 stopniach. Gdy ukazują pierwsze oznaki "zgrillowania", wyjmuję i pozwalam im ostygnąć. Wybieram łyżką miąższ, a pozostałą skórkę przeznaczam na kompost bokashi. Z miąższu sporządzam zupę dyniową, ale zanim to zrobię, próbuję tej nowej dyni po raz pierwszy, aby zobaczyć, czy warto było kochać tak ... ech, to znaczy tak się ceregielić z jej uprawą. I co? I warto było, na pewno. Smak jest słodko-orzechowy, a sam miąższ niezwykle delikatny, powiedziałbym, że w swej konsystencji po upieczeniu maślany. Dynia ta na pewno wejdzie w skład podstawowych upraw w moim siedlisku. 

Coraz krótsze dni sprawiają, że zachody słońca przeniosły się z północnego, na południowy zachód. Zmieniła się i sceneria, i niebo. Zwierzyna leśna odwiedza Ostoję niedługo po zmroku i codziennie niemal przychodzą sarny, czasami daniele czy inny łoś, a ostatnio w stawie panoszy się wydra. Tradycyjnie, jak co roku jesienią, wychodzę po zmroku pospacerować po włościach i spotkać się z tymi sąsiadami. To czas, kiedy można się zbliżyć do bobra na odległość kilku metrów, a on dalej będzie obgryzał swój kijek z kory ... to znaczy mój kijek ... z mojej brzozy. No ale niech mu tam pójdzie na zdrowie, brzóz ci u nas dostatek, a bóbr, aby ogłosić gotowość zimową, też musi podjeść. A dyni sobie przecież nie upiecze. Tak więc panie bobrze, smacznego!