Czosnki niedźwiedzie, dziki szczypiorek, kurdybanki, portulaki i inne dobroci pojawiają się "znikąd" dosłownie pod stopami, i niemal nie ma możliwości, aby nie chodzić po "jedzeniu". Szczypiorek upodobał sobie fragment podwórka przy szopie, ale nie gardzi też miejscem pod starą lipą. Czosnki z kolei dominują w dzikiej części podwórka, i nie straszny im ani północny cień, ani jałowy piach. Te swoje 2-3 liście wypuszczają co roku. A im starsze są, tym liście większe. Smaczne i aromatyczne bardzo, no i zapewne zdrowe. Jagody kamczackie jak zwykle "odpaliły" znienacka - w środę liście, w czwartek kwiaty. Przesadzam trochę. Jeden kwiat. Na jednym krzaku. Ale jest! I to się liczy.
Kokorycz delikatnym fioletowym dywanem pokrywa resztki trawnika, szkoda, że szybko przekwita i znika, ustępując miejsca mniszkom. Póki co jednak, roi się na niej od trzmieli, których takiej ilości jeszcze nigdy wcześniej w Ostoi nie widziałem. Myślę, że to dobry znak. Pracowicie uwijają się wśród kwiatów, od czasu do czasu nawiedzając też spiralę ziołową, na której jednak jeszcze nic nie kwitnie. Świdośliwy w lasach po drodze w kwieciu, a moje dopiero się przymierzają, ale maluczko, a zakwitną.
Skoro o pracowitości mowa, pierwszy dzień pobytu w Ostoi poświęcam wodzie deszczowej - czyszczę wszystkie rynny, podłączam zbiorniki, rury i beczki, sprawdzam, czy wszystko dobrze przetrwało zimę. Okazuje się, że odpukać, przetrwało. Na koniec dnia wszystkie systemy są czyściutkie i gotowe na pierwszy deszcz. Drugi dzień pobytu to dzień ogrodniczy - sianiu i sadzeniu nie było końca, aż do wyjazdu. A zaczęło się od sporządzenia podłoża do wysiewu, którego oczywiście akurat musiało zabraknąć. Receptura od lat ta sama i sprawdzona - 2/3 (2 wiadra) torf odkwaszony, 1/3 (1 wiadro) kompost, perlit lub wermikulit (1-2 litry), wermikompost (0,5-1 litr), dolomit (0.5 - 1 szklanka), mączka bazaltowa (łyżka stołowa) + woda.
W ostatecznym rozrachunku obsiałem różnościami siedem wielodoniczek, a następnie z otchłani Ostojowej piwnicy wyjąłem przechowywane w torfie kłącza jakona. Pisałem kilkakrotnie o jego uprawie, i braku mrozoodporności. Kłącza zimowały więc w piwnicy, a teraz trafiły do doniczek po pelargoniach, z odzysku. Gdy jakony wykiełkują, trafią na grządki, ale nastąpi to dopiero po 20 maja. Bardzo powoli idzie mi rozmnażanie tej rośliny, jednakże nie poddaję się i cóż, z każdym rokiem jest tych kłączy odrobinę więcej.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w donicach podsiąkowych, tu ledwo wysiane rzodkiewki kiełkują na potęgę. Za nimi pójdą wkrótce i inne dobroci, a póki co widzę, że znowu będziemy mieli w donicach "epidemię" gwiazdnicy. Raz wprowadzona z "nieswoim" kompostem, nie chce się zgodzić na eksmisję. Z drugiej strony nie nalegam, lubię ją, jako dodatek do sałatek.
Gdzie ta potęga rzodkiewek, zapytacie. Na razie jest malutka, bo ledwo wygląda ze ściółki. Jednakże już widać, że formują się rzędy, jak wojska na paradzie. Za około trzy tygodnie, jeśli, odpukać, nic się nie wydarzy, będziemy mieli pierwsze młode rzodkiewki. Zostawiam teraz Ostoję na kilka dni, ale wiem, że gdy wrócę, to zmiany będą kolosalne. To ten czas roku, gdy wszystko zieleni się najszybciej, wczoraj goły krzew jest dzisiaj cały w kwiatach. Chciałoby się być, i obserwować, i nie uronić ani listka, ale cóż - obowiązki inne wzywają, żegnaj więc Ostojo - dziękuję, to były udane dwa dni.