wtorek, 3 czerwca 2025

Klinika Rozsad

 

W tym roku postawiłem sobie za zadanie przyłożyć się do siewów i rozsad w sposób systematyczny, zorganizowany i ukierunkowany na sprawdzenie wszystkiego, co na ten temat wiem i czego jeszcze nie próbowałem, ale o czym gdzieś słyszałem. Oczywiście, słowo "wszystko" jest wielce na wyrost, ale przynajmniej w odniesieniu do niektórych warzyw przyjąłem, że wiem już dość, by pokusić się o przyspieszenie kiełkowania nasion oraz o szybszy wzrost rozsady, przy jednoczesnym odejściu od zużycia prądu na doświetlanie i dogrzewanie. 

Już w poprzednich latach stwierdziłem, że w tej materii pokutuje wiele mitów i półprawd. Owszem, nasiona super ostrych papryczek chili potrafią bardzo wolno i kapryśnie kiełkować, ale z drugiej strony wcale nie musi to być regułą. Pomidory nie muszą być wcale siane 15 marca, pikowane 15 kwietnia, i sadzone do gruntu 15 maja, aby się udały. Sadzonek można nie doświetlać, o ile poświęci się nieco pracy na zapewnienie im światła w inny sposób... Takie to właśnie między innymi zagadnienia posprawdzałem sobie tej wiosny, z doskonałym zresztą w większości przypadków skutkiem.

Niezależnie od tego, jakie to by nie było warzywo, pewne kwestie okazały się identyczne. Po pierwsze, największą skuteczność kiełkowania osiągnąłem namaczając nasiona i następnie, po odlaniu wody, pozostawiając je w zamkniętym pojemniku, w najcieplejszym pomieszczeniu w mieszkaniu, jakim u mnie jest łazienka. Niektórym pomidorom i ogórkom do wykiełkowania wystarczała doba, a pierwsze ostre papryczki wykiełkowały w półtorej. Odrzuciłem z dalszej uprawy i hodowli wszystkie nasiona, które nie wykiełkowały w ciągu tygodnia, co mam nadzieję że sprawi, iż w kolejnych latach kiełkować będą jeszcze szybciej. Po drugie, w każdym przypadku, moje własne nasiona zebrane w 2024 wykiełkowały szybciej niż nasiona z wymian z innymi ogrodnikami, a te z kolei szybciej od nasion ze sklepu. 

Mogąc hojnie szafować nasionami ze swoich zbiorów wysiałem ich mniej więcej pięć razy za dużo, aby mieć pewność, że z każdej odmiany co najmniej jedną sztukę uzyskam. Uzyskałem 496 siewek z 500 nasion, tak blisko 100%. Dla porównania, sprowadzone kiedyś z doskonałego sklepu z Belgii nasiona, które powinny być zdatne do uprawy do 2027 włącznie, nie wykiełkowały już w ogóle, ani jedna sztuka. Z głównych warzyw których nasiona zbieram od lat - papryk, ogórków, pomidorów, kukurydzy, dyni, cukinii i fasoli - żadna nie wypadła gorzej  niż 95% kiełkowania. Wszystko inne kiełkowało również dobrze, ale nie było przedmiotem aż takiej uwagi, by podawać liczby. Spektakularną klęskę poniosłem tylko jedną - z moich nasion nasturcji jak na razie wykiełkowało jedno na piętnaście.

Dynie zwyczajne, olbrzymie, piżmowe oraz cukinie kiełkowały przeważnie w dwie doby, ale znowu - z moich nasion. Próby wykiełkowania starszych nasion z Węgier, Malty, Hiszpanii czy USA z dawnych wymian niestety w większości zawiodły. Myślę, że moje nasiona, i w ogóle wszystkie świeże, kilkumiesięczne najwyżej nasiona, wykiełkowały pewnikiem równie dobrze posiane do gruntu, ale to dobre gdzie indziej, ale nie w Ostoi, gdzie przy siewie z nasion, czego ptaki i inna leśna zwierzyna nie wyjedzą, to zniszczy susza. Kiełkowałem więc "luzem" nasiona dyniowatych, a gdy tylko pojawiał się korzonek, umieszczałem je w podłożu w wielodoniczce. I znowu, tych kilka nasion, które nie wykiełkowały w siedem dni, wyrzuciłem.

Od najwcześniejszego bobu i groszków, poprzez papryki i pomidory, po ostatnie dynie i fasole, wszystkie rośliny gdy tylko wykiełkowały, trafiały na zewnątrz. Przyjąłem, że jeśli jest minimum 8-10 stopni, to przeżyją. Gdy robiło się ciemno, trafiały z powrotem do domu. I tak codziennie - rano wynoszenie, wieczorem wnoszenie, przez 4-6 tygodni dla każdej wielodoniczki. Czy to dużo pracy? Nie bardzo - zajmowało mi to czasu mniej niż podlewanie, około 10-15 minut dwa razy dziennie. Przy okazji człowiek się trochę poruszał i jeszcze widząc rośliny siłą rzeczy z bliska 2-3 razy dziennie, mógł o nie naprawdę dobrze zadbać. 

W przypadku papryk zdarzyło się kilka dni, kiedy to nie mogły wyjść na dwór, bo było za zimno. Doświetlałem je wtedy diodami LED przez 12 godzin na dobę. Pomidory jednak nie opuściły ani jednego dnia - codziennie były na dworze i nie były doświetlane. Po prostu, jeśli rano było za chłodno, to szły na dwór później, nawet koło południa. W efekcie, uzyskałem najlepszą rozsadę pomidora od co najmniej dekady - bardzo wyrównaną, mocną jak na jej zagęszczenie i gotową w praktyce w 4 tygodnie od siewu. Z uwagi jednak na ryzyko przymrozków, rośliny musiały posiedzieć na tarasie nieco dłużej, ale świetnie to zniosły. Mniej więcej to samo mógłbym napisać o wszystkich innych warzywach, co dowodzi tego, że system kiełkowania nasion i uprawy rozsady, jaki w tym roku stosowałem daje dobre, powtarzalne wyniki.

Obecnie, wszystkie te rozsady są już na miejscach stałych - czy to w gruncie w Ostoi, albo w kostkach słomy, albo na Zapłotku, albo w grządkach podwyższonych czy w uprawowych workach, jak również w mieście na tarasie, w rozmaitych pojemnikach, od doniczek po pelargoniach po wiadra. Teraz w zasadzie już wszystko "w rękach" pogody, na którą wpływ mamy przecież niezwykle ograniczony. W Ostoi plagą od kilku lat jest susza, w mieście na tarasie kairskie upały. Gdyby wróżyć plony na podstawie rozsad, byłoby wspaniale, ale tak się nie da. Pozostaje teraz uzbroić się w cierpliwość i czekać, trzymając kciuki za te kilkaset sadzonek - efekt pracy tegorocznej Kliniki Rozsad :) 

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Marzec i kwiecień w telegraficznym skrócie

 

Zima, której w tym roku niemal nie było, skończyła się definitywnie w Ostoi w pierwszych dniach marca. Staw dosłownie eksplodował planktonem, chmury uwijających się oczlików widać było dosłownie wszędzie. 





W pierwszym tygodniu marca krokusy były już wszędzie, powychodziły nawet spod zeschłych liści w zacienionym leśnym ogrodzie.







Do Ostoi przyjechały nowe słomiane kostki, miałem nadzieję, że marcowe opady zmoczą mi kostki do cna, niestety - nadzieje okazują się płonne, przez marzec i kwiecień niemal nie padało, przyjdzie mi "ręcznie" nasycać kostki wodą w maju.








Nowa grządka uformowana na suchym piachu, wyściółkowana i lekko podlana, zapowiada się nieźle, ale ponieważ sprawdzą się na niej raczej tylko warzywa ciepłolubne, obsadzona zostanie dopiero w końcu maja, a może nawet w początku czerwca.






Na grządkach podwyższonych w najbardziej zacienionej części podwórka zieleni się siany rzutowo jesienią szpinak, wyszły też czosnki i dymka. O zgrozo, grządki są tak suche jak nigdy, wymagają okresowego podlania.






Wszędzie pełno klajtonii, która rozsiała się sama i w zimnych miesiącach roku szaleje. Jedno cięcie takiej kępy, i jest miseczka sałatki.







Ostatnia dekada marca, to czas pracowity. Trzeba na przykład posadzić kłącza jakonów,








skosić miskanty, i pozyskaną z nich ogromną ilością ściółki wyściółkować aleje w leśnym ogrodzie pod kartofle,








czy posadzić pierwszy groszek, wykorzystując drabinę do wyznaczenia obszarów wielkości "stopy kwadratowej".








Kwiecień to już kwitnące drzewka i krzewy owocowe,









pomaganie "nieogarniającym" nietoperzom,











coraz gęstsze i bardziej rozległe łany dzikiego jedzenia, z dominacją czosnku niedźwiedziego, pokrzywy, chrzanu, bluszczyka kurdybanku, krwawnika i szczególnie obficie i wcześnie w tym roku rosnącego chmielu.






Gdy zakwitł mniszek lekarski, przyszła pora na posadzenie ziemniaków i pierwszych sadzonek wysokiego groszku cukrowego. 








Dostałem polecaną od lat przez Charlesa Dowdinga wczesną odmianę ziemniaków - Charlotte - zobaczymy, czy sprawdzi się w Ostoi. Wraz z nią, jednego i tego samego dnia, posadziłem wszystkie swoje ziemniaki - i te wczesne, i te późne, i te białe, i fioletowe, oraz bulwy ziemniaków wyhodowanych z nasion w zeszłym roku. Kto przeżyje, to przeżyje, kto da plon, ten da, do czasu zbiorów ziemniaki mnie nie interesują.



Groszki z kolei, mieszanka nasion zebranych w zeszłym roku, wystrzeliły jak opętane, nie sposób było dłużej czekać z posadzeniem ich do gruntu. Jak zwykle, nie będę w stanie ich przykrywać gdy przyjdzie nocny mróz, a że przyjdzie jeszcze, to pewne jak amen w pacierzu. Ot, kolejny element naturalnej selekcji, zobaczymy, co z tego wyniknie.




W połowie kwietnia dni można było określić bez jakiejkolwiek przesady jako upalne. Wykorzystały to żmije, by uskuteczniać amory. Pewnego poranka co kilka kroków, i na podwórku, i w lesie, i nad stawem, pełzało, ganiało się, wygrzewało i kochało wszystko, co w zygzak. Myślę, że nornice mają przegwizdane, gdy owoce tych miłości podrosną. 




Tymczasem, świętując Wielkanoc, wszyscy czekamy na deszcz. No, może wszyscy poza żmijami... Wesołych Świąt :) 

piątek, 28 lutego 2025

Nudny luty

 

W tym roku w lutym niewiele się działo, przez większą część miesiąca Ostoja sprawiała wrażenie jakby panowało w niej skrzyżowanie późnej jesieni z wczesnym przedwiośniem. Kolejny już raz plany turlania się w śniegu po wyjściu z sauny legły w gruzach, podobnie jak zamiar połowienia ryb spod lodu czy też ułatwienia sobie życia poprzez transport drewna po zamarzniętej tafli stawu. Dosłownie jeden raz napotkałem warunki pozwalające bezpiecznie wejść na lód, ale transportu drewna po nim postanowiłem nie ryzykować. Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że zimy w tym roku tak naprawdę w Ostoi nie było, poza dosłownie kilkoma nocami z dwucyfrową na minusie temperaturą. 

W najzimniejszy dzień na jaki udało mi się trafić, wybrałem się na spacer tropem bobrów, starając się dostrzec ich ścieżki, szlaki, ślady i tamy. Są one praktycznie wszędzie, co świadczy o tym, że nie mogą chyba spać, też dręczy je brak zimy (bo wątpię, że sumienie za ścięte u mnie drzewa). Bobry zresztą to furda, i z prawa i z lewa, spacer umila jazgot pił. Sąsiedzi tną drzewa na potęgę, jakby prowadzili z nimi jakąś wojnę. Coraz częściej dziękuję losowi, że pozwolił mi cieszyć się drzewami i bardziej o nie dbać, niż ścinać, że udaje mi się zarabiać na życie bardziej rozumem niż piłą. A propos rozumu, to ze zdumieniem przyjąłem spotkanie ze sporym stadkiem kormoranów najwyraźniej zimujących na Rzeczce, ewidentny znak zanikających zim, do niedawna w głowie by się to nie mieściło, spotkać tu w lutym kormorana...

Jak w każde Walentynki, rozpocząłem siewy testowe, aby sprawdzić przed sezonem jakość podłoży i nasion. Po zużyciu sterty zrębek, w miejscu gdzie leżały one na skraju sosnowego lasu, na szczerym piachu, pozostał ciemny krąg "kompostu", grubości z 1-2 cm. Zgarnąłem to łopatą i przesiałem przez "kraciastą" plastikową skrzynkę. Wyszło z tego "podłoże" zawierające piasek, rozłożone zrębki i nieco kawałków drewna (po prawej). Wypełniłem tym wielodoniczkę, a drugą, kontrolną (po lewej) wypełniłem "podłożem do siewu i rozsady" renomowanej firmy. Jak na razie, wygląda na to, że w moim podłożu nasiona rzodkiewki kiełkują szybciej. Dodatkowo, to zdjęcie wykonane w mniej niż 2 doby od posiania, temperatura pokojowa, żadnych zabiegów z nasionami.

Rzodkiewki posiałem w mieście, każdego więc dnia wystawiałem je na dzień na kuchenny parapet, na zewnątrz. Otrzymywały dużo słońca, wiatru i hartowały się w temperaturze jak na luty kolosalnej - od dwóch do dziesięciu stopni na plusie. Na noc zabierałem je do mieszkania, od czasu do czasu podlewając. Rosły dosłownie w oczach.  I co dalej z tym począć, myślałem, przecież za mniej więcej 3 tygodnie to będzie bardzo duża rozsada i będzie musiała iść "do gruntu"?! To tylko testy, ale one tłumaczą, dlaczego nigdy się nie spieszę z siewami. No i to "podłoże" do siewu - trzy wielkie wiadra, za friko, pozyskane w kwadrans. Chyba na ten sezon wystarczy...

Okazało się, że wszystko potoczyło się jeszcze szybciej, niż myślałem. 27 lutego, czyli w dwanaście dób od siewu, patrząc na prognozy pogody, zdecydowałem, że warto zaryzykować, i posadzić je do gruntu. Rzodkiewki. Do gruntu. W lutym. No ale, kto nie ryzykuje, ten nie je rzodkiewek. Podlałem je solidnie i okryłem agrowłókniną. Zobaczymy, czy dadzą sobie radę na grządce. Bardziej niż nocnych mrozów obawiam się suszy, która można powiedzieć, jest dojmująca. Pierwszy raz w życiu podlałem grządkę w lutym - to o czymś świadczy.

Zakwitły krokusy, a na jednym z nich pojawiła się samotna pszczoła. Poprzycinałem nieco drzewa i krzewy nad stawem i w leśnych ogródkach. Stare kostki słomy, po mroźnych nocach, są zamarznięte w środku, za wcześnie więc, żeby dokańczać ściółkowanie. Nowe kostki słomy, do uprawy pomidorów i dyń jeszcze nie dojechały, może uda się je zainstalować w początku marca. Powinienem pewnie jak sąsiedzi, naciąć trochę drzewa, ale po co? Drewutnia pełna, a jeszcze to, co bobry ścięły, czeka na porąbanie. Jednym słowem, nudny był ten luty, i niezimowy, i nieciekawy. Dobrze, że jutro już marzec.

poniedziałek, 27 stycznia 2025

Marzec w styczniu

W obliczu tegorocznej aury, coraz mniej śmieszy dowcip, że tym razem zima naprawdę zaskoczyła drogowców, o nie przyszła. Nie przyszła też do Ostoi, gdzie przez większość czasu czuć się można marcowo. Spod zimowej szarzyzny wyglądać zaczyna zieleń, śniegu ani śladu, a o lodzie na stawie tylko można pomarzyć. Słoneczko przygrzewa, a w jego blasku, w niektórych mikroklimatach temperatury są dwucyfrowe. Na plusie. Przypomnę, że dokładnie w tym samym miejscu, w styczniu 2021 było minus 23 stopnie. Mój maksymalno-minimalny termometr niezbicie pokazuje, że tej zimy temperatura na podwórku Ostoi nie spadła jeszcze ani razu poniżej minus 6 stopni, ani na chwilę. W co się zamienia mój "mazowiecki biegun zimna"? Czy mrozy, jak w 2024, będą znowu w czerwcu?

Pod Ostojową chatką znajduje się solidna piwnica. Została zbudowana około 40 lat temu i przez 38 lat temperatura w niej w końcu stycznia spadała poniżej zera. Zamontowałem w niej żarówkę grzewczą z termoregulatorem, aby utrzymać temperaturę 1-2 stopnie na plusie. Pozwala to nie spuszczać wody na zimę, nawet gdy dom nie funkcjonuje przez dłuższy czas, oraz stwarza doskonałe warunki do przechowywania plonów. Styczeń 2024 był pierwszym, kiedy termostat ani razu nie włączył żarówki. Najniższa temperatura wyniosła 2.1 stopnia na plusie.
Na zdjęciu wskazanie termometru z 26 stycznia 2025. Maluczko, a zamiast ogrzewać, będziemy musieli w styczniu chłodzić piwnicę... Dla cebuli już jest za ciepło i powoli zaczyna iść w szczypior.

Nad stawem widać świeże listki mięty polej, poziomek, gwiazdnicy, zaczynają też rosnąć sity i turzyce. Jak tak dalej pójdzie, to w drzewach za moment ruszą soki. Ziemia nie jest zamarznięta, czy sok brzozowy popłynie już lutym, a nie jak tu bywało zawsze, na przełomie marca i kwietnia? Kiedy ciąć drzewa i krzewy owocowe? Uwielbiam ciąć w mroźne, słoneczne dni, czy takie jeszcze nadejdą, czy raczej brać się już za to? Grządki obsiane jesienią wydają się być suche - podlewać? W styczniu? Bambus nad stawem ma chyba nowe liście, wyłazić zaczynają pierwsze źdźbła miskantów, a tu stare jeszcze nie ścięte... Mam nadzieję, że za moment nie wystrzelą krokusy, w zeszłym roku pszczoły nic niemal z nich nie skorzystały - ledwo zakwiły, a przymrozki je skosiły.

W zbiorze zieleniny nie ma praktycznie przerwy, od zimowych sałat, przez szpinak, kilka odmian musztardowców, po słabiej w tym roku rosnącą klajtonię (bo dla niej za ciepło). Są nawet różne szczypiory, młode kwiatostany brokułów, nie wspominając nawet o znoszących niewielkie mrozy kapustach liściowych czy jarmużach, których nawet jeszcze nie skosztowałem, bo tyle jest innej zieleniny. Jeszcze niezwykle nieśmiało, ale jednak, pojawiają się pierwsze mikroskopijne pokrzywy, a w lesie jest sporo naziemnych i nadrzewnych grzybków. Ptaki zacięcie oblatują budki lęgowe, notorycznie już słychać żurawie.

Sucha i ciepła pogoda sprawia, że można sobie zgrzebać w ziemi dosłownie jak w marcu. Kontynuuję wymianę nadstawek paletowych w grządkach podwyższonych, maluczko, a będzie to zakończone. Zdumiewa mnie to, że obrzeża oryginalnie posadowione na powierzchni ziemi, przez lata użytkowania grządek "zatonęły" nawet do 10 centymetrów w głąb gruntu. W efekcie, po wymianie, do każdej grządki trzeba będzie 10 centymetrów kompostu dosypać. Miałem do uprzątnięcia stare kostki słomy po uprawie pomidorów, cukinii i dyń. Wszystko jednak już mam wyściółkowane... Cóż było robić - naszkicowałem nowe grządki. Od razu łopatą, w jałowym, piaszczystym fragmencie wzgórza. Ziemię, a ściślej piach ze ścieżek sypałem na przyszłe grządki. Ścieżki zewnętrzne poprowadziłem tak, aby łapały wodę deszczową, a woda ta ma wpływać na ścieżkę w środku kręgu i tam wsiąkać w piach.

Na razie jest to wszystko na oko, trzeba będzie zapewne poprawić poziomy i spadki po deszczu, by woda popłynęła tak, jak chcę. Przy tej okazji dorzucę więcej piasku na grządki. Na koniec rozwalę stare kostki i wyściółkuję grządki słomą. Wszystko będzie "dojrzewać" do maja, kiedy to posadzę tu z rozsady rozmaite warzywa ciepłolubne. Całość prac zajęła mi do tej pory nieco ponad 3 godziny, najwięcej czasu zajął przewóz starych kostek. Przyjmując, że kostki się już spłaciły dając plony w minionym sezonie, koszty są zerowe, poza moją pracą. Poza kostkami na ściółkę, przyniosłem ze sobą tylko łopatę. Nic innego nie jest potrzebne. Zasada "Minimum Nakładów, Maksimum  Efektów" świetnie się sprawdza. 

W końcówce stycznia jest momentami tak ciepło, że można by się rozebrać do koszulki, ale rozsądek nakazuje jednak mieć pod nią bieliznę termiczną. Gdy schowa się słoneczko i dmuchnie wiatr, czuć, że to może nie styczeń, ale taki średni marzec. Nie cieszy mnie to specjalnie, myślę, że czeka nas trudny pogodowo rok, a susza da nam się jeszcze mocniej we znaki. Z nią jednak można sobie jakoś poradzić, proszę więc tylko, aby styczeń nie przyszedł znowu w czerwcu, żadnych czerwcowych mrozów, jeśli łaska!

niedziela, 22 grudnia 2024

Lekcje roku 2024

 

W dobiegającym końca roku najważniejszą lekcją było to, jak wiele zrobić można nawet wtedy, gdy nie ma dość czasu na nic. Przez cały rok poświęciłem Ostoi średnio siedem godzin tygodniowo, od minimum pięciu, do maksimum jedenastu godzin na tydzień. Ponad połowa tego czasu została niestety zużyta na "gaszenie pożarów", czyli na prace niezamierzone, nieprzewidziane, niewdzięczne - usuwanie awarii powstałych w czasie mojej nieobecności, szkód spowodowanych przez zjawiska atmosferyczne (głównie wichury, burze i ulewy), oraz przez zwierzynę - bobry, borsuki, łosie i rozmaite inne leśne stworzenia. Te pozostałe 3-4 godziny w tygodniu poświęcałem na uprawę własnej żywności, która pomimo tych ograniczeń, udała się zadowalająco - nie zawsze i nie wszystko udało się przejeść. Od maja do września włącznie, połowa z tych 3-4 godzin związana była z ratowaniem wszystkiego przed koszmarną suszą, nawet wtedy, gdy w innych rejonach kraj cierpiał od powodzi. Mini-lekcja wyniesiona z tego jest taka, że może warto odrestaurować i przywrócić do życia system automatycznego nawadniania, co oszczędziłoby zapewne wielu godzin z konewką w ręku. Z drugiej strony jednakże, jeszcze nigdy tak dokładnie i gruntownie nie poobserwowałem swoich roślin jak właśnie w tym roku - podlewając wszystko indywidualnie, wedle potrzeb, konewką.

Nie jest to w sumie żadna nowa lekcja, jednakże rodzaj repety, powtarzania klasy, brutalnej przypominajki - z roku na rok klimat się radykalizuje i jeśli ekstremalne zjawiska pogodowe złapią cię "z opuszczonymi spodniami", to efekty mogą być opłakane. Po pięknym krokusowym marcu i mniszkowym początku kwietnia, przyszedł armagedon - co tylko coś zakwitło, to albo kosił to przymrozek (drzewa owocowe, robinie), albo zabijała susza (lipa, maliny i jeżyny). W efekcie, można powiedzieć, że w mijającym roku jedynym źródłem pewnych pożytków pszczelich były rośliny nad stawem i w położonym tuż przy nim leśnym ogrodzie. Tylko ta w zasadzie prowadzona "na dziko" roślinność uratowała pszczoły oraz całą masę dzikich zapylaczy przed koszmarną głodówką. Co więcej, z uwagi na rzadką bytność w Ostoi, nawet gdyby krzyczały one "człowiek, pomusz!", na nic by się to nie zdało. Nauka stąd taka - jeszcze więcej inwestować z jednej strony w to, co samo rośnie, ale z drugiej w miejsca, gdzie ryzyka przymrozka czy suszy są najmniejsze. Czyli po prostu, co przecież wiadomo nie od dziś - lepiej wykorzystywać mikroklimaty.

W tym trudnym roku okazało się, że czego się mały Wojtuś nauczył, to stary Wojciech będzie umiał. Umiłowana od dzieciństwa woda i ryby, w postaci stawowej akwakultury dostarczyły wielu posiłków przy najlepszej chyba proporcji plonów do czasu poświęconego na ich uzyskanie. Oczywiście, nie byłoby to możliwe bez inwestycji poczynionych w poprzednich latach - paliwa, jakie zużyła koparka, czasu na zarybianie i obsadzanie stawu roślinami oraz ochrony przed dość licznymi zagrożeniami, ale było warto. W roku takim jak ten, możliwość pójścia na godzinę nad staw i powrotu z obiadem dla kilku osób jest naprawdę trudna do przecenienia.

W siedliskowych działaniach z żywymi systemami tak naprawdę nigdy nie mamy stuprocentowej pewności co do tego, czemu zawdzięczamy dany sukces czy porażkę. Wiele rzeczy możemy domniemywać, wiele możemy podejrzewać i przypuszczać, ale pewność ... to rzadki ptak. Tak jest też w tym roku w odniesieniu do wstrętnej ziemniaczanej zarazy na pomidorach, której, w praktyce, niemal nie było. O ile rok temu pisałem, że z zarazą udało mi się wygrać, że powstrzymałem ją i że pomimo iż była, nie spowodowała wielkich szkód, o tyle w tym roku, nawet nie doszło do walki, wystarczyła w zasadzie prewencja. Chciałbym móc napisać, że tak bardzo "umiem w zarazę", ale co, jeśli to nie moja zasługa, a raczej suszy i upałów? Tak czy inaczej, lekcja stąd płynie taka - zapamiętać dokładnie co, kiedy i jak było robione, powtórzyć w przyszłym sezonie.

W tak ekstremalnie trudnym sezonie, doskonale spisały się uprawy w pojemnikach. Okazało się, że w odróżnieniu od uprawy czy to w gruncie, czy w kostkach słomy, czy na grządkach podwyższonych, to w pojemnikach - czy to w wiszących koszykach, w donicach, wiadrach lub workach uprawowych - łatwiej jest zadbać o to, aby nic nie uschło, podlewając raz w tygodniu, nawet w największe upały. Jak to możliwe? Wydawałoby się przecież, że ziemia w donicach wyschnie szybciej niż gleba na grządce. Tymczasem, dzięki temu, że w małej skali donicy mogę "zrobić sobie glebę" taką, jaką chcę, na przykład świetnie chłonącą i magazynującą wodę, to podlewając w sposób przemyślany, możemy rośliny spokojnie zostawić na tydzień. Przyjeżdżając, widzimy liście zwiędłe i zwisłe jak szmaty, ale szybko to naprawiamy - lejemy nieco wody do każdej donicy i zajmujemy się czym innym. Wracamy za godzinę i podlewamy znowu, lejąc mniej więcej dwa razy tyle wody co za pierwszym razem. Rośliny odzyskują turgor i zaczynają "wyglądać". Na koniec dnia, przed wyjazdem, podlewamy trzeci raz tak, aby odrobina nadmiaru wody wyciekła z donicy. I spokój na tydzień. Po dwóch-trzech tygodniach "komputerek" w głowie będzie już wiedział i pamiętał, że na przykład ten wiszący koszyk potrzebuje trzech litrów wody, a do kuwety, w której stoją worki uprawowe, trzeba wlać litrów dwanaście.

Lekcji zapewne opisać można by co nie miara, ale muszę zakończyć na tych, które już opisałem. Życzyłbym sobie mieć więcej czasu aby móc wszystko opisać, oraz aby być więcej w Ostoi i odbierać kolejne lekcje od pogody, przyrody, lasu, ogrodu, roślin i zwierząt ...

A wszystkim, którzy czytają tego bloga życzę Szczodrych Godów, Wesołych Świąt i wszystkiego, co najlepsze w 2025.

wtorek, 19 listopada 2024

Syzyfowe prace

 

Nie jest chyba tajemnicą, że uwielbiam pracę w Ostoi, na świeżym powietrzu, w ogrodzie, w lesie, nad stawem i w stawie. Praca ta daje poczucie sensu, jakże różne od zabiurkowych dupogodzin. Uwielbiam sadzić i zbierać, siać i wykopywać, podwiązywać i przycinać, rozsadzać i przesadzać (w ogrodzie, nie w Internetach). Bywają jednak takie prace, których mogłoby nie być, których organicznie nie znoszę, ale które, niestety, są integralną częścią tego, na czym polega funkcjonowanie w Ostoi i nie ma zmiłuj, nie chcę, ale muszę je wykonać. Ostatnio jedna z takich prac stała się dla mnie przyczynkiem do ciekawych studiów nad ludzką naturą i jej przejawami w Internecie, a wszystko zaczęło się od tego, że grzyby zeżarły mi grządki ...

Grządki podwyższone z nadstawek paletowych nie są wieczne - z czasem, w środowisku leśnym u mnie niepodzielnie panującym, grzybnia rozkłada deski z których są zrobione i nadstawki trzeba wymienić. Jest to zabieg bardzo prosty, ale mało znany, nie spotkałem się z tym, aby ktoś go opisywał. Pokazałem więc na Facebooku jak się to robi krok po kroku, oraz wyjaśniłem a/ dlaczego nie stosuję folii i innych sztucznych materiałów, b/ dlaczego desek nie impregnuję ani nie opalam, c/ dlaczego nie zbuduję sobie grządek z betonu, podkładów kolejowych, cegieł itp. Wpis mój spotkał się z dość dużym zainteresowaniem, a "komentarzom nie było końca".

Bardziej mnie to w sumie zadziwiło niż ucieszyło, gdyż z komentarzy dowiedziałem się, że: a/ powinienem wyłożyć sobie grządki folią kubełkową, plastikiem, agrówłókniną, b/ powinienem deski opalić, zabejcować, zaolejować, zaimpregnować, c/ przestać używać nadstawek, a zamiast tego zbudować grządki z podmurówek, cegieł, krawężników, podkładów kolejowych ... Na nic zda się tłumaczenie, że zajmująca kwadrans wymiana starych nadstawek na nowe jest tym, co Permisie takie jak ja lubią najbardziej i że celem tego wpisu było jedynie pokazać jak to zrobić, a nie uzyskanie porady jak urządzić sobie ogród warzywny nie po swojemu, a po cudzemu. Raz jeszcze upewniłem się, że Internety potrafią mnie zaskoczyć, oraz że reakcji na własne wpisy nigdy, ale to nigdy, nie będę w stanie przewidzieć.

Tak czy inaczej, powymieniałem zbutwiałe nadstawki w grządkach tak zwanej Plaży (ogródka ze ścieżkami ściółkowanymi piaskiem), pozostała mi jeszcze podobna wymiana w Parszywej Dwunastce (ogródku naprzeciw wejścia do chatki). Nie jest to zajęcie pasjonujące, ale musi być zrobione teraz, gdyż do wiosny deski mogłyby się całkiem rozpaść, podłoże z grządek wysypać, a ja miałbym o wiele więcej pracy niż gdy robię to teraz. Nie na darmo w permakulturze uwielbiamy angielskie powiedzonko, że "a stitch in time saves nine", czyli że jeden szew w porę oszczędza dziewięć szwów później. W bonusie, była to też okazja aby na koniec dodać na grządki najlepszego kompostu i wysiać szpinak. Wykiełkuje czy nie wykiełkuje, urośnie czy nie urośnie, wszystko jedno - kości zostały rzucone, a praca została zakończona czymś, co robić lubię, jakby w nagrodę.

Kolejną paskudną, syzyfową pracą, jakiej nie lubię, ale musiała być wykonana w listopadzie, było zabezpieczenie starych drzew nad brzegiem stawu przed jego mieszkańcem, Panem Bobrem, który się strasznie rozbisurmanił. Jestem pełen zrozumienia dla jego potrzeb, mam świadomość, że jak my wszyscy, musi jeść, jednakże nie po to mu posadziłem młode olsze i osiki tuż nad wodą, oraz cały pas pięknej, soczystej wierzby, aby mi ten hultaj ścinał kilkunastoletnie dęby, co do których miałem inne plany, oraz stare brzozy w sposób taki, by waliły się do stawu. Zakupiłem więc ponownie rulon siatki wolierowej i pracowicie, pień po pniu, poowijałem najcenniejsze drzewa na brzegu stawu tak, że mam nadzieję, iż ocaleją. Praca ta to setki, jeśli nie ponad tysiąc cięć drucika po druciku, a następnie splatanie ich po tysiąckroć po owinięciu siatką pnia. Dokładnie taka praca, jakiej nie znoszę. Gdyby to jeszcze było coś żywego, jak nasiona, powiedzmy marchwi, ale nie - drut, drut i drut, pół dnia z drutem w roli głównej. No ale cóż, znowu - nie chcę, ale muszę wygrało, siatka się (niestety) sama wokół pni nie owinie, a drzewa to ja jednak chcę mieć.

Muszę przyznać, że robiłem to z ciężkim sercem, bo nie cierpię widoku siatki na pięknych brzozowych, dębowych i sosnowych pniach, ale jeszcze bardziej nie cierpię bezdrzewnej pustki i wyciągania pni ze stawu. Raz to już przerabiałem i więcej nie chcę. O ile spora brzoza zwalona na lądzie to mniej niż jeden dzień pracy dla mojej jednoosobowej brygady, o tyle wielkie drzewo zwalone do stawu to dużo większe wyzwanie, które pochłania kilka dni trudu i znoju, choć zapewne jakiś Wujek Dobra Rada napisałby, że on takie drzewa ze stawu wyciąga w pięć minut traktorem ... No ale cóż, ja w swoim szaleństwie masochistycznie wyciągam je ręcznie, co trochę trwa. Od tej pory więc będę "podziwiał siatki" i wzdychał, ale może oszczędzą mi one innych syzyfowych prac...