niedziela, 20 grudnia 2020

Przystanek końcowy

 

No i dojechaliśmy do grudnia. Rok nieubłaganie zbliża się do końca, za chwilę zapanuje astronomiczna zima. Nie widać jej wcale w okolicy, poza okazjonalnym szronem o poranku. Szron topi się w ciągu dnia, wtedy ze wszystkiego kapie deszcz destylowanej wody z topiącego się lodu. Jest to zbawienne, gdyż od dawna nie padało. Jesienne nasadzenia wręcz wołają o deszcze lub o pokrywę śniegu, ale póki co, nie widać ich na horyzoncie. A jeszcze siedem lat temu zima w grudniu była taka, że co słabsze auta nie były w stanie o własnych siłach opuścić Ostoi i byłem zmuszony odholowywać je na ubity trakt ....

Grządki we wzorowym porządku oczekują wiosny. Parszywa Dwunastka jak widać na zdjęciu jest w połowie zaściółkowana cienko słomą, a w połowie zakompostowana. Czyli pokryta warstwą kompostu. Dodatkowo, na każdej z grządek odbył się siew zimowy. Czyli wysiew nasion teraz, aby wykiełkowały wiosną. Marchew, szpinak, pasternak, pietruszka, wężymord - to główne siewy tutaj. Chcę zobaczyć, jak kiełkują (o ile w ogóle) w zależności od ściółkowania. I jak rosną. Bo ilu ogrodników czy ekspertów, tyle opinii. A ja lubię mieć swoją. Jak na razie, w niektóre dni kompost zamarza, podczas gdy pod ściółką nie, ale z drugiej strony kompost szybciej się nagrzewa, gdy słońce świeci. Czy jak w piosence Jana Kaczmarka "Pero, pero, bilans musi wyjść na zero"? Czas pokaże.

Jak co roku, sieję zimą bób. Jest to odpowiedź na zmiany klimatu. Liczę, że przyjdzie taki rok, że bób przez zimę nie zmarznie, rozgałęzi się i wyda świetny plon. Jak do tej pory, udaje mi się to raz na kilka lat. Zwykle wiosenne przymrozki zabijają młode pędy, ale w większości lat odbijają gdy zrobi się cieplej. Wiem, wiem, to wszystko nieprofesjonalne, ale mnie takie zabawy nomen omen bawią. Siew zimowy bobu sprawdza się doskonale już w strefie klimatycznej ósmej, no a my w teorii jesteśmy w szóstej, ale nie co roku. Jak to mówią, nie ryzykujesz, nie pijesz szampana. I nie jesz bobu.

Pora zdjąć siatkę z zimowego jarmużu. Ryzyko, że o tej porze roku zaatakują go szkodniki jest znikome, aczkolwiek nie zerowe. Uprzątając ogród znalazłem w starych doniczkach, pod deskami, w zakamarkach, wiele ślimaków. Wystarczy jakieś niespodziewane ocieplenie, a całe to towarzystwo powędruje pożywić się świeżymi witaminami. Dlatego jarmuż rośnie w części zwanej Plażą - czyli tam, gdzie ścieżki wyściela piasek, a to trochę zniechęca ślimaki. Mam nadzieję, ze dadzą sobie spokój i pójdą gdzie indziej. Siatka jednak zdała egzamin - w Ostoi, gdzie uprawa jakichkolwiek roślin kapustnych jest niezwykle trudna, z uwagi na glebę i szkodniki, dochowałem się całkiem ładnych młodych jarmuży.

Po odkryciu roślin usuwam pożółkłe liście i tą odrobinę chwastów, jakie wyrosły w grządce. Zdaję sobie doskonale sprawę, że ilość jarmużu jest tu symboliczna, ale pamiętajcie - Ostoja jest miejscem pokazowym, gdzie w mikroskali testuję i pokazuję multum rozwiązań, a nie produkuję masy towaru. Każde z rozwiązań można "wyskalować w górę", czyli zamiast metra kwadratowego obsadzić i prowadzić w identyczny sposób 10, 100 czy 1000 metrów. Siatka zdjęta z jarmużu wędruje na grządkę, gdzie właśnie posadziłem bób a to po to, aby żarłoczne ptaki nie dobrały się do świeżo posadzonych nasion.

Poza tym, w ogrodzie wegetują jeszcze sałaty, wszelkiego rodzaju i maści. Coś jest w tym zadziwiającego, że gdy się człowiek "dostroi" do pór roku, to w zimie "nie wchodzą" mu sałaty. Każda pora roku ma swoje preferencje, a w naszym klimacie nie jest nią chyba sałata w grudniu. Choć rośnie, w sumie brak na nią amatorów. Dlatego też, gdy w opalanym własnym drewnem piecu upieką się kartofle, lub gdy upiecze się w nim wyjęta z piwnicy dynia, nikogo nie trzeba zaganiać kijem do stołu, a sałaty ... sobie rosną. Myślę, że nie do końca jest to kwestia gustu, a bardziej powrót do naturalnego rytmu pór roku, który ewidentnie wpływa na żywieniowe preferencje.

Teraz właśnie jest dla mnie odpowiedni czas, aby wychylić nosa z ogrodu i zająć się innymi sprawami. Jedną z tych spraw jest żywokost. Pozyskuję korzeń, z którego wyrabiam intrakt, giceryt, a następnie maść, na potrzeby rodzinno-przyjacielskie, ale też kopiąc karpy żywokostu zawsze się zdarzy, że jakieś korzonki się odłamią i walają się na dnie wiadra. Wykorzystuję je do pomnażania moich zasobów żywokostu, albowiem z każdego kawałka kłącza może wyrosnąć nowa roślina. Najnowszy plan zakłada utworzenie obwódki stawu od zewnątrz z żywokostu (od wewnątrz obwódkę ma stanowić tatarak). Kopię więc, przerabiam i sadzę, raz w roku, właśnie teraz.

Te grządki, które ściółkuję zrębkami (jakim cudem znowu wróciliśmy do ogrodu, wszak, miałem wychylić z niego nosa?) dostają teraz odrobinę uzupełnienia przed zimą. Ale, część grządek już w listopadzie skosiłem do gołej ziemi i przykryłem zrębkami. I co ? I jest dobrze. Truskawki przebijają się młodymi liśćmi przez warstwę zrębki, podobnie czynią czosnki. Stare liście truskawek porażone grzybami rozkładają się pod warstwą zrębek i do wiosny nie będzie po nich ani śladu. Truskawki "otworzą nowy rozdział", miejmy nadzieję, że kończący się happy endem. W rozsypywaniu zrębek skupiam się teraz głównie na leśnym ogrodzie, ale i na grządkach z warzywami wieloletnimi, takimi jak szparagi czy rabarbar.

Na spirali ziołowej postanawiam zrobić eksperyment. Do tej pory ściółkowałem gałązkami świerkowymi na zimę, a w tym roku użyłem słomy. Wystają z niej praktycznie tylko młode rozmaryny i szałwie, oraz odrobina lawendy, resztę ziół ściąłem prawie równo z ziemią. Spirala po wielu latach od założenia wymaga odnowienia - nie po to, aby dawała lepsze plony, ale po to, aby lepiej wyglądać na zdjęciach. Żartuję oczywiście, odnawiam ją, gdyż chcę, aby pozostała produktywna. Trapią ją dwie plagi - siewki sosny oraz kępy traw, a żadnych z nich na spirali nie chcemy. Dlatego też, co widziałem, to usunąłem, wyściółkowałem, a resztę będę na bieżąco usuwał od wiosny. Ma być spirala ziołowa, a nie sosnowa.

Gdy się gospodaruje na jałowych piaskach, wielkiego znaczenia nabiera nawożenie "moimochodem". Ptak, który odwiedza ogród, zrywając się do lotu z reguły wali kupę. Takie są reguły aerodynamiki. Oczywiście nieco żartuję, ale tylko trochę. Ptaki naprawdę walą kupę gdy startują do lotu. A ta kupa, to źródło żyzności, a szczególnie fosforu, którego w Ostoi brak. Dlatego też przygotowuję rozmaite rodzaje karmników dla skrzydlatych pomocników Ostoi, w których karmię ich głownie słonecznikiem pastewnym, gdyż to lubią najbardziej. Karmniki są rozproszone w wielu miejscach nad grządkami, aby ptaki dość równomiernie nawoziły ogród.

Czasami czuję się tak, jak bym żywił pół puszczy - przy jednym karmniku potrafi być tuzin sikor. Ale to jedynie przy dużych karmnikach. Dlatego też zacząłem robić własne małe karmniki słonecznikowo - tłuszczowe. Topię tłuszcz i mieszam z ziarnem słonecznika (starym łuskanym lub świeżym całym) i napełniam taką mieszanką rozmaite pojemniki. Tłuszcz zastyga i tworzy się powierzchnia świetna dla sikorek i innych podobnych ptaków. W gratisie dostają patyczek (pałeczki po orientalnym żarciu), aby miały na czym przysiąść. Szczególnie lubię obserwować karmniki wykonane z filiżanek, determinacja sikor w wybieraniu z nich ziaren jest godna podziwu.

Na koniec, kilka migawek ze spacerów o zmierzchu. W okolicy żyje kilka rodzin bobrowych, z niektórymi jestem odrobinę zakolegowany. Bywają dni, że nie boją się mnie wcale i dają się obserwować z odległości kilku kroków, niestety zwykle o takiej porze, kiedy nie da się zrobić dobrego zdjęcia (bez flesza).

Krótki filmik z moimi bobrami w roli głównej  znajdziesz tutaj.


Bobry urządzają hekatombę wierzb, które dawniej dominowały w krajobrazie. Ma to określone skutki, na przykład wiosną, gdy od pyłku wierzb zależy tutaj rozwój rodzin pszczelich. Natura nie jest tak zerojedynkowa jak się ludziom wydaję, myślę, że kręcimy sobie bat na własne tyłki reintrodukując gatunki uznane przez nas za zagrożone, a następnie nie monitorując i nie regulując ich populacji. Odtwarzamy jeden gatunek, szkodzimy wielu, o których nie pomyśleliśmy lub nawet czasem nie wiemy o ich istnieniu. To w szerszym kontekście, nie tylko bobrów u mnie.

Jak co roku łabędzie zimują, jak od kilku lat żurawie zimują również, wydry żrą karasie ze stawu, sarny strzygą murawy nad stawem równo jak pod zapałkę, zając się zesrał dokładnie pod posadzonym dopiero co rokitnikiem, ale go na razie nie ruszył, trzy gatunki dzięcioła kują obumarłą osikę. 





Na drugim brzegu rzeki panny z łódzkiego, a także kawalerowie i młodzież, nie przechodzą obojętnie, a raczej gapią się na mnie przez jakiś czas i wydają paszczą dźwięki, niezbyt życzliwe. W końcu jednak ruszają w dalszą drogę w poszukiwaniu miejsc, gdzie trawa zielona.





Tradycyjnie, jak co roku, wieszam po sześć bombek na dwóch sosnach strzegących wejść do Ostoi - sześć od północy i sześć od południa. Po jednej za każdy miesiąc mijającego roku. Trudno uwierzyć, że sosny te mają około trzydzieści lat....

Myślę, że jest to ostatni wpis w tym roku, taki przystanek końcowy, a więc wszystkim, którzy czytali moje wpisy tutaj życzę Wesołych Świąt i wszelkiej pomyślności w nadchodzącym Nowym Roku 2021.  

poniedziałek, 23 listopada 2020

Gdy rano szron

 

A po nocy przychodzi dzień, cały na biało. A guzik prawda, nie cały. Pierwsze poranki, gdy pojawia się szron są doskonałą okazją do obserwacji mikroklimatów. Z łatwością dostrzeżesz miejsca, gdzie biało od szronu, ale i te, gdzie nie ma go wcale. To niezwykle cenne informacje do planowania nasadzeń roślin mniej odpornych na mróz, oraz generalnie po to, aby poznać reguły, jakimi rządzą się przyroda, pogoda i klimat. Podobnie w Ostoi, podczas gdy lewa, zalesiona część działki jest wolna od szronu, o tyle prawa, ogołocona przez bobry część jest cała w szronie. Daje to wiele do myślenia, prawda?

Podobnie z grządkami, na tych, gdzie jeszcze cokolwiek rośnie, wydaje się, że nastąpił jakiś armageddon. Tymczasem, nic strasznego się tu nie dzieje. Za godzinkę czy dwie szron się stopi i liście kapust, jarmuży i marchwi rozmarzną i podniosą się do słońca. To twardzi zawodnicy. Kapusta i marchew pożyją jeszcze z miesiąc bez konieczności zebrania, a jarmuż z powodzeniem przezimuje do wiosny, o ile go przez zimę nie zjemy. Niejednokrotnie już zresztą ostatnie marchewki zbierałem z grządek w maju następnego roku, ze zbiorami nie ma co się tu więc tak spieszyć, no chyba żeby się chciało przygotować wszystko do wiosny i zapaść w sen zimowy.

Zdecydowana większość grządek jest już jednak po zbiorach, na części rosną poplony, na innych leży ściółka, inne są gołe. Przymrozek ujawnia, jak się one zachowują i warto na to popatrzyć. Wierzchnia warstwa gleby zmarzła jedynie na grządkach gołych. Te choćby lekko wyściółkowane mają szron na wierzchu, ale gleba jest miękka, a te porośnięte poplonem w ogóle za nic sobie mają te przymrozki. Nie wiem jak wy, ale ja wolę, aby w glebie mikroby, grzyby i dżdżownice nie dostały kataru ... dlatego uzupełniam teraz ściółkę tam, gdzie jeszcze jej nie ma. Myślę, że jest na to czas do chwili, aż mróz trzymać będzie całą dobę, czyli pewnie jeszcze z miesiąc. To już nie te czasy, gdy w grudniu śniegu było po pas a wilki wyły pod oknami ... no, oczywiście nieco przesadzam, ale wiecie o co chodzi ....

Zapłotek już gotowy do zimy - w części wyściółkowany jak zawsze liśćmi, w części sianem i słomą. Jest w tym roku też nowość - usunąłem ściółkę z fragmentu Zapłotka i położyłem tam czarną agrowłokninę. Zrobiłem to, aby sprawdzić, jak u mnie poradzi sobie ona z perzem i turzycami, które atakują Zapłotek. Po dwóch miesiącach testu mogę już stwierdzić, że nie wiem jakim cudem, ale turzyca potrafi przebić agrowłokninę i wyjść do słońca. Być może, znajduje jakieś mikrouszkodzenia, być może nornice coś nadgryzły, niezależnie od przyczyn, tu i ówdzie trzeba "wyrwać chwasta".

A ściółka? No cóż, musi być gruba, bardzo gruba. Na zdjęciu widać ciemne warstwy ściółki z poprzednich lat, na które dokładam świeżą słomę. Podstawowy błąd, jaki niektórzy popełniają, to układanie słomy zbitej. Kładą wtedy "strzechę", po której spływa woda, zamiast wsiąkać w grunt. Układając słomę, rozrywam kostki i spulchniam ręcznie tak, aby słoma miała konsystencję "chmurki", z masa przestrzeni powietrza pomiędzy źdźbłami. Oczywiście, czy to deszcz, czy śnieg (oby był!) ubiją słomę, ale zanim się to stanie, dość wody wsiąknie w mój mazowiecki piach, dość, abym przez cały sezon Zapłotka nie podlewał.

Jeżeli dopiero zaczynasz swoją przygodę z grubym ściółkowaniem, dam Ci jedną radę - na początku nie mieszaj ściółek. Każda z nich - liście, słoma, siano, zrębki - zachowuje się inaczej i gdy je pomieszasz, trudniej będzie Ci nauczyć się ich właściwości. Dlatego podziel swój ogródek na fragmenty i w każdym użyj innej ściółki. Dzięki temu ustalisz na przykład, jak gruba jej warstwa jest potrzebna, aby powstrzymać Twoje chwasty. Dodatkowo, dużo ładniej i ciekawiej to wygląda, gdy każda z grządek ma swój indywidualny charakter. W mojej opinii, a ściślej, w moich warunkach, najskuteczniej chwasty tłumi ściółka z całych liści, ale obowiązkowo wymaga corocznego uzupełniania. Tam, gdzie chwasty zostały w poprzednich sezonach wyparte, można dać liście rozdrobnione (na przykład kosiarką), ale tam, gdzie perz czy turzyce atakują, najlepiej sprawdzają się grube skórzaste liście (u mnie klonu).

Pomimo nocnych przymrozków, nadal jest świetny czas na sadzenie drzew i krzewów. Wykorzystuję ten czas, choć już obiecywałem sobie, że dosyć. Jednakże, to chyba jakieś uzależnienie, ale jest też hipoteza, że pasja. Tak zwanym rzutem na taśmę targam sadzonki czarnego bzu, rokitnika, derenia i jagody kamczackiej, zaledwie kilkanaście sztuk i dosadzam w ogrodzie leśnym nad stawem. Rośliny mają wygląd opłakany, ale to, na co się o tej porze patrzy, to korzeń. Zdrowy system korzeniowy jest najważniejszy, a liści to już raczej widzieć nie chcemy. Sadzę te ostatki i ściółkuję zrębkami, a ledwo posadzę, już się zastanawiam, co by tu jeszcze .... W efekcie, na pewno posadzę jeszcze kilka lip dla pszczół, a co będzie dalej ... pogoda pokaże.

Niby rano szron, a tu taki niespodziewany gość - nietoperz. Sądzę, że nie powinien się już pałętać po dworze przy takich temperaturach. Mam nadzieję, że nie jest na wakacjach z Wuhan .... No cóż, taki dziwny ten rok, że w sumie wszystkiego się można spodziewać....







poniedziałek, 16 listopada 2020

Gotowość zimowa

 

Dokładnie w połowie listopada w Ostoi można by już ogłosić gotowość do zimy. Wszystkie najważniejsze grządki przydomowe zostały uzupełnione kompostem, a zdecydowana ich większość jest już nawet wyściółkowana. Niespodziewanie do Ostoi przyjechały kostki słomy, które zastępują stare, zużyte na ściółkę. Śmieszna z tą słomą sprawa - od lat zaopatruje mnie w nią ten sam życzliwy sąsiad, ale co roku wcześniej. Gdy zaczynaliśmy współpracę, przywoził w marcu, potem w lutym, styczniu, grudniu, teraz w listopadzie ... No cóż, nie wolno wybrzydzać, trzeba brać towar gdy jest dostępny. W tym roku kostki są śliczne, równe i co najważniejsze, równo ubite. Mam nadzieję, że wytrzymają trzy sezony. Widok świeżych kostek słomy zawsze był dla mnie zwiastunem nowego sezonu ... no to mam swój zwiastun, w listopadzie.

Jak co roku, na koniec sezonu wykopuję z ziemi yacon, nazywajmy go po naszemu jakonem. Tegoroczny plon mnie nie tylko pozytywnie zaskoczył, ale powiedziałbym, że oszołomił. Jakony nie miały łatwo - najpierw, dostały w tyłek od mrozu w ostatnim tygodniu maja, zmarzły co najmniej w połowie. W pierwszym tygodniu czerwca poprawiny urządził grad. Odbiły jednak, ale nie liczyłem na wiele. Wszak rosły na grządce, gdzie jest jedynie dwadzieścia centymetrów podłoża - mało dla jakona. Pomimo to, plon jest rewelacyjny. Z jednego metra kwadratowego zebrałem kilkadziesiąt bulw, zdecydowana ich większość ma spore rozmiary, a największe dochodzą niemal do pół kilo. Gdzie tkwi sekret tej uprawy? Myślę, że w bardzo mocno ubitym kompoście. Niektóre rośliny lubią zakorzeniać się mocno, w twardej, zbitej i żyznej ziemi, po to aby spokojnie budować sobie swe bulwy, nie będąc miotanymi przez wiatr. W lekkiej jak chmurka, pulchnej i przewiewnej glebie czują się po prostu źle. Myślę, że tak jest z jakonem, dlatego też, czasami warto nie tylko pochodzić, ale nawet i poskakać po grządkach. To oczywiście tylko moja teoria, ale jakony są jak najbardziej prawdziwe.

Co innego zupełnie w grządkach ze swojską marchewką czy innym pomidorem, tu ziemia jest tak lekkuchna, że koci inspektor, który w nocy odwiedził ogród, pozostawił po sobie ślady w wierzchniej warstwie kompostu. Że też mu się chciało paradować przez wszystkie grządki ... Tak czy inaczej, tu ziemi nie ubijam mocno, odrobinę najwyżej ręcznie przyklepię przy okazji uzupełniania podłoża. Co więcej, w okresie jesiennych deszczy i wiosennych roztopów, woda w glebie raz rozmarza, raz zamarza. Gdy zamarza, rozsadza cząstki gleby, gdy rozmarza, wsiąka pozostawiając drobne kanaliki, którymi wnika powietrze i nowa woda. Ziemia nabiera pięknej, gotowej do siewu struktury, którą nazwałem sobie marmurkiem, sam nie wiem czemu. W efekcie tego zjawiska, podłoże w grządkach potrafi się wznieść o dobry centymetr i w wierzchniej warstwie jest pulchniutkie jak kruszonka na cieście.

Ogród to nie tylko grzebanie w ziemi, to również zagospodarowanie plonów i na przykład zbieranie nasion. W tym roku przykładam się specjalnie do zbioru z jednej odmiany dyni, którą hodowałem pierwszy raz - Irubaschi Kabocha, pochodząca z dalekiej Japonii piękna, pnąca odmiana. Nasiona dostałem od Josepha Simcoxa i udało mi się wyhodować dość egzemplarzy, aby zebrać solidną porcję nasion. Kilka zostawiam sobie na kolejny sezon, a resztę odsyłam Josephowi, aby odświeżyć jego bank nasion rzadkich odmian i aby mógł nimi wspomóc innych ogrodników na całym świecie. 

Zbiór nasion z dyni jest bardzo prosty, problemem jest zadbanie, aby odmiany się nie skrzyżowały. To było moją główną troską w trakcie tego sezonu. Dynię tą posadziłem osobno, od innych oddzielał ją dom. Odległość może nie za wielka, szczególnie dla lotu pszczoły, ale mam nadzieję, że wystarczająca. Profesjonaliści zalecają, aby poszczególne odmiany tego samego gatunku oddzielało nawet ponad pięćset metrów, to byłoby u mnie niemożliwe do zrealizowania. Można też oczywiście izolować kwiaty żeńskie i zapylać je ręcznie, co czasami robię. Tu jednak okazało się, że nasza piękna dynia kwitła zdecydowanie później niż nasze krajowe, dlatego dałem jej spokój i pozwoliłem zapylić się naturalnie.

Po udanym zebraniu nasion, pozostajemy z dwoma pięknymi połówkami dyni, które aż proszą, aby je upiec. Smaruję je lekko oliwą i wkładam do piekarnika na 90 minut w 180 stopniach. Gdy ukazują pierwsze oznaki "zgrillowania", wyjmuję i pozwalam im ostygnąć. Wybieram łyżką miąższ, a pozostałą skórkę przeznaczam na kompost bokashi. Z miąższu sporządzam zupę dyniową, ale zanim to zrobię, próbuję tej nowej dyni po raz pierwszy, aby zobaczyć, czy warto było kochać tak ... ech, to znaczy tak się ceregielić z jej uprawą. I co? I warto było, na pewno. Smak jest słodko-orzechowy, a sam miąższ niezwykle delikatny, powiedziałbym, że w swej konsystencji po upieczeniu maślany. Dynia ta na pewno wejdzie w skład podstawowych upraw w moim siedlisku. 

Coraz krótsze dni sprawiają, że zachody słońca przeniosły się z północnego, na południowy zachód. Zmieniła się i sceneria, i niebo. Zwierzyna leśna odwiedza Ostoję niedługo po zmroku i codziennie niemal przychodzą sarny, czasami daniele czy inny łoś, a ostatnio w stawie panoszy się wydra. Tradycyjnie, jak co roku jesienią, wychodzę po zmroku pospacerować po włościach i spotkać się z tymi sąsiadami. To czas, kiedy można się zbliżyć do bobra na odległość kilku metrów, a on dalej będzie obgryzał swój kijek z kory ... to znaczy mój kijek ... z mojej brzozy. No ale niech mu tam pójdzie na zdrowie, brzóz ci u nas dostatek, a bóbr, aby ogłosić gotowość zimową, też musi podjeść. A dyni sobie przecież nie upiecze. Tak więc panie bobrze, smacznego!
 



 


poniedziałek, 26 października 2020

Kończ waść, wstydu oszczędź

 

W ostatnim tygodniu października trafiają się dni, kiedy nie chce się wychylać nosa z domu, ale są i takie, kiedy praca w ogrodzie wrze od świtu do zmierzchu. Nisko już pełznące nad horyzontem słońce przeciska się przez liście starej lipy, bawiąc grą świateł i cieni. Brzozy liście już zrzuciły, dzięki czemu do części grządek dociera więcej światła, ale wszędzie tam, gdzie Ostoję otacza sosnowy las, cienie kładą się na podwórko i nie ma już praktycznie miejsca, które pozostawałoby w słońcu dłużej niż dwie godziny. Dwie chłodne noce wystarczyły, aby niemal wszystkie dyniowate definitywnie odmówiły współpracy, jedynie przy zachodniej ścianie domu, w najcieplejszym mikroklimacie, kilka sztuk opiera się nieubłaganej zmianie pór roku. Zbieram niedobitki, pieczołowicie wyplątując pędy dyń, cukinii i kabaczków z siatek i podpór, wyjmując z grządek tyczki i tabliczki z nazwami odmian. Zakończenie sezonu uważam za otwarte.

Jak nakazuje nowa świecka tradycja, którą kultywuję od kilku lat, na koniec sezonu robię sobie fotkę z warzywkiem z własnej grządki. Nie jest to jakiś specjalny okaz hodowany do zdjęcia, ot, takie coś, co się w sezonie ostało i nie zostało zebrane na czas. Tych ostatków jest jak zawsze zaskakująco duża ilość, kryją się w gąszczach i czekają na ten ostatni dzień, kiedy to przychodzi pora porządków. Obok dyniowatych, zawsze natrafiam na masę zaschłych strąków fasoli, przeoczonych papryk, sałat które zdążyły zakwitnąć, niewykopanych czosnków. Zawsze też w ziemi pozostaje nieco roślin korzeniowych, które doskonale zimują, bo prawdę powiedziawszy, zim jakoś nie widać w ostatnich latach, przynajmniej nie takich, jakie kiedyś bywały.

Nie da się ukryć, że mijający sezon był niezwykle trudny i że w ogrodzie zdominowały go dyniowate. Bywały w przeszłości lata "pomidorowe", bywały "fasolowe", ten rok upłynął zdecydowanie pod znakiem cukinii, dyni i kabaczka. Podobnie jak w zeszłym roku, zdumiały mnie wigor i plenność odmian włoskich, z którymi przegrały w przedbiegach tak popularne polskie odmiany jak dynia makaronowa warszawska. Plonująca pięknie w poprzednich latach, w tym roku dała po jednym owocu na krzak, co szczerze mówiąc wypadło niezwykle blado przy innych odmianach. Czy była to kwestia nasion? Czy może pogody? Nie jestem w stanie orzec, na pewno jednak spróbuję zdobyć dobre świeże nasiona i dać tej pysznej dyni kolejną szansę.

Na jednej z płytkich grządek Plaży, po zebraniu bobu posiałem gęsto małą, kulistą marchewkę. Grządka ta pyszni się zielonym dywanem naci i absolutnie nie zamierza kończyć sezonu. Myślę, że marchewki te mogą tu zasadniczo zimować, a gdyby pojawiły się solidne mrozy, albo zbiorę je natychmiast, albo przykryję świerkowymi gałązkami. Obok, po raz pierwszy od zachodniej strony domu, przymrozki przetrzymał jakon - w poprzednich latach padał zwykle jako pierwszy, ale sadzony był od wschodu. Jak widać, mikroklimaty mają znaczenie decydujące w być albo nie być roślin ciepłolubnych. Ciekaw jestem niezwykle plonów jakona, czy będzie więcej pysznych, słodkich bulw? Zobaczymy, zbiory nastąpią gdy jakon straci liście, czyli po pierwszej naprawdę mroźnej nocy.

Tymczasem po uprzątnięciu dyniowatych z kostek słomy, zaczynam likwidować stare kostki. Pieczołowicie zgarniam do czysta wszystko z piaszczystego podłoża, ładuję na taczkę i wożę na grządki, gdzie grubo ściółkuję tą słomą. Słoma z kostek trafia zarówno na najstarsze grządki na podwórku, jak i na Zapłotek, do ogródka żyjącego wyłącznie ze ściółki, nigdy nie nawożonego, nie przekopywanego i nie podlewanego. Tam, w bardzo głębokiej ściółce uprawiam większe dynie, topinambury, ale głównie ziemniaki. W tym roku z jednej strony plony mam rekordowe, zarówno pod względem ilości, jak i wielkości bulw, z drugiej jednak około 10% bulw jest uszkodzonych przez nornice, które z roku na rok wydają się coraz lepiej zadomawiać pod ściółką. Przez moment rozważałem nawet czy nie wysłać tam swego kota na prace zlecone, znając jednak charakter mojej kotki, pierwsze poległy by niewinne jaszczurki, kwestię nornic muszę więc jeszcze przemyśleć. 

Tymczasem, stare grządki podwórkowe dostają różnorodne terapie - te, na których zamierzam w przyszłym roku sadzić warzywa, otrzymują kilkucentymetrową warstwę kompostu, którą następnie przykrywam słomą z kostek. Grządki z roślinami wieloletnimi natomiast, gdzie królują truskawki, nieco czosnków, lilie i zioła, dostają zgoła inną zimową kołderkę - przysypuję je warstwą zrębek. Już w kilka dni później widzę młode listki truskawek wynurzające się tu i ówdzie ze zrębki, i dokładnie o to chodzi - stare liście wraz ze swymi patogenami mają się pod zrębką skompostować, a nowe wyrwać się na świat.

Takim to sposobem przydomowe ogródki zaczynają powoli nabierać zimowego wyglądu. Z każdą ukończoną grządką oddycham z ulgą, bo sezon ten wymęczył mnie jak żaden poprzedni. Sam nie wiem, starość, czy taki mamy klimat? Tak czy inaczej, z utęsknieniem wyglądam chwili, gdy zdecydowana większość grządek zostanie ułożona do zimowego snu, a ja będę mógł się zająć zupełnie czym innym, na przykład tonami drewna od bobrów czekającymi na zmiłowanie, pocięcie i porąbanie. Wcześniej jeszcze muszę zbudować kolejną drewutnię, bo tego drewna nigdzie już nie mogę pomieścić ...

Na koniec tego sezonu Ostoja ma wreszcie dość wody - zbiorniki deszczówki pełne, staw pełny, woda przelewa się przez bobrową tamę, a rzeka wylewa na łąki. Czy nie mogło tak być wiosną? Teraz ta woda jest mi trochę jak psu na budę, no ale pocieszam się myślą, że chociaż rośnie poziom wód gruntowych i że może dzięki temu przyszły sezon będzie lepszy niż ten mijający. I choć w ogrodzie coś do roboty jest zawsze, nawet w zimowy, trzaskający mróz (który oby przyszedł), to bez najmniejszych wątpliwości mogę stwierdzić, że wyjątkowo wczesny koniec tego sezonu witam z radością, coraz częściej łapiąc się na myśli, że już mi tęskno do następnego ....







sobota, 10 października 2020

Metamorfoza grządek

Los zrzucił mi na głowę Ostoję w początku roku 2013. Gdy w połowie kwietnia zakładałem w niej pierwsze trzy grządki, nigdy nie przypuszczałem, że losy Ostoi i moje potoczą się tak a nie inaczej. Cała historia zaczęła się właśnie od tych trzech grządek, których obrzeża zbiłem ze starych desek znalezionych w szopie. Podłoże przygotowałem według własnej receptury, posiałem pierwsze nasiona i nie byłem wielkim optymistą, że cokolwiek z tego wyjdzie. Pisałem wtedy tak:
"Wiele wyzwań przed roślinami - nadmiar słońca, susza, zające i ptaki, zobaczymy, czy cokolwiek z tego wyjdzie przy dorywczej opiece."
No ale wyszło, lepiej lub gorzej, ale wyszło. I wychodziło rok po roku. Cieszyłem się z tych roślin, z plonów, z samego grzebania w ziemi. Wymyśliłem sobie, że najprościej powiększać warzywnik przenosząc te obrzeża z desek w bok, wypełniając ponownie, a w miejscu gdzie poprzednio stały, dosypać kompostu w miejscu, gdzie były ścieżki i tym sposobem budować glebę na jałowych piaskach Ostoi. I choć wkrótce przyszły inne metody, inne rozwiązania i inne uprawy, to przecież te drewniane obrzeża ze starych dech pozwoliły mi powiększyć obszar upraw kilkukrotnie.

Koło czasu obraca się jednak nieubłaganie i proces starzenia się, śmierci i rozkładu nie ominął również moich obrzeży. Nie nadają się już do tego, aby je po raz kolejny przenieść w nowe miejsce, nawet nie ze względu na to, że nie przetrzymałyby kolejnego sezonu, ale raczej dlatego, że rozkładające się drewno jest doskonałą kryjówką dla ślimaczych hord i jaj tychże. A tego nie chcemy. Ze zbutwiałych desek wyłażą już gwoździe, trzeba by je więc wspierać wbitymi w ziemię kołkami, czyli jak to mówią, niewarta skórka za wyprawkę. Decyduję się więc usunąć obrzeża definitywnie i w tej części ogrodu już do nich nie wracać.

Rozgarniam pieczołowicie materiał zgromadzony w obrzeżach tak, aby wypełnił przejścia między nimi. Powstaje jednolita grządka, o długości około czterech metrów. Nadaję jej odpowiedni kształt (odpowiedni moim zdaniem oczywiście, bo ilu ogrodników, tyle opinii i sprawdzonych sposobów). Formuję jej wierzch tak, aby był lekko wklęsły do środka, dzięki czemu każdy deszcz zamiast spływać z wygiętych jak garb wielbłąda wałów, jakie buduje wielu, spływał do środka grządki i tu wsiąkał. Woda bowiem w glebie rozchodzi się na boki, wylana pośrodku dotrze do boków, wylana po bokach nie sięgnie środka. Jak zwykle pokrywam grządkę warstwą około pięciu centymetrów najlepszego jaki mam kompostu.

Ostatnią czynnością w tym roku jest wyściółkowanie grządki starym sianem i pozostawienie jej w tym stanie do wiosny. Myślę, że będzie ona gotowa do pracy gdy tylko odpuści zima. O ile oczywiście zima przyjdzie.
Zapytacie, co ze starymi obrzeżami? No cóż, dałem Wam już wyżej podpowiedź. Kto gnieździ się w starych zgniłych deskach? Tak, ślimaki! Stare deski z obrzeży od dziś pełnić więc będą funkcję pułapek na ślimaki ustawionych przy grządkach. Okazjonalnie będę sprawdzał, czy chowają się w nich i pod nimi ślimaki, i eksmitował je poza ogród. W mojej opinii jest to jedna z najskuteczniejszych strategii radzenia sobie z tymi stworzeniami.





wtorek, 6 października 2020

Dziwne rzeczy w Ostoi

Ostatni tydzień września przyniósł Ostoi przymrozki, ale przedziwne, bo bardzo lokalne. Miejscem najbardziej poszkodowanym okazał się ogródek na Zapłotku, gdzie zdecydowana większość dyniowatych odmówiła współpracy. Trzeba więc było przystąpić do przedwczesnych zbiorów. Na szczęście, poza zmarzłymi końcami kilku cukinii, owoce dyń wydają się być w dobrej formie i nic więcej nie ucierpiało. Zwożę sobie to dobro taczką i układam na ganku, aby jeszcze obeschło i "doszło", zanim trafi do piwnicy. Zapłotkowe ziemniaki fioletowe przymrozek zrównał z ziemią, wykopałem więc bulwy, aby nie zeżarły ich nornice, natomiast ziemniakom Sarpo Mira przymrozek powiedziałbym, że posłużył, bo rosną sobie w najlepsze i nie zamierzają obumierać. Jest to zapewne zasługa deszczy, które nareszcie podlały nigdy nie podlewany Zapłotek.

Tymczasem na podwórku, na kostkach słomy, pyszni się w najlepsze pierwsza, historyczna, przedziwna dojrzała dynia z dalekiej Japonii, Irubachi Kabocha. Daję jej dobrze dojrzeć, po to, aby zebrać z niej cenne nasiona. Wyrosła z nasion od Josepha Simcoxa i bardzo pragnę przesłać mu większą porcję tych wyhodowanych u mnie, aby mógł odnowić swój bank nasion. Jestem też niezwykle ciekawy, jak ta dynia smakuje, bo jeszcze nie miałem okazji jej spróbować. Na razie, zachwyca wyglądem, który zdjęcie oddaje nie w pełni. Faktura tej dyni jest "pluszowo-zamszowa", a kolor bardzo "jesienny". Ech, rozmarzyłem się. Jeszcze chwila, a zacznę pisać wiersze ....

Na grządce Parszywej Dwunastki dojrzewają powoli owoce zadziwiająco kolczastej cyklantery, o której pisałem poprzednio. Jest ich ogromna mnogość. Zebrałem już trochę nasion z dojrzałych, co jest dosyć trudne, gdyż owoce dosłownie eksplodują, rozrzucając swe nasiona dookoła, a że są one płaskie i niemal czarne (przypominają małe skrawki kory), to niemal nie sposób zebrać je z ziemi. Dlatego też, na dojrzewające owoce nałożyłem torebki foliowe - po owocowej eksplozji część nasion pozostaje w torebce. Tymczasem, ponieważ owoce cyklantery je się w formie niedojrzałej, zjadamy je na surowo (smakują jak ogórek, ale nie mają ogórkowego zapachu) oraz przeprowadzamy dwa eksperymenty kulinarne - część owoców marynujemy, a część kisimy. Jeżeli w którejś z tych form cyklantera okaże się hitem, wejdzie na stałe do upraw w Ostoi, gdyż jej plenność jest rewelacyjna. Z jednej rośliny zebrałem do tej pory około setki owoców.

W pierwszym tygodniu października, wcześniej niż zwykle, rozpoczął się masowy wysyp kań. Największy na tych grządkach zapłotka, gdzie przymrozek skosił dyniowate (przypadek? nie sądzę!). Kapelusze o średnicy nawet i ponad 30 centymetrów z trudnością mieszczą się na największej patelni. Zbieram jedynie niektóre (dwanaście kapeluszy ułożonych tak, aby się nie pogniotły napełnia tekturowy karton) i niosę do kuchni. Tu kanie oczyszczamy, kroimy na ćwiartki, obtaczamy w jajku i bułce z przyprawami, smażymy, wkładamy do słoików i zalewamy zalewą octową. W takiej formie kanie towarzyszyć nam będą przez całą zimę, lub nawet dłużej. Przy okazji zjadamy oczywiście nieco, i tych smażonych, i przerobionych na "flaczki", ale szczerze powiedziawszy, zaczynają już wychodzić nam nosami.

Na tak zwanej Plaży kończy się sezon na części grządek. Zaczynam więc je podwyższać o kolejny poziom. Jak uważni czytelnicy pamiętają, gdy je budowałem, podłoża wystarczyło jedynie aby wypełnić jedną nadstawkę. od tamtego czasu przybyło w Ostoi kompostu, dodaję więc kolejną nadstawkę na każdą z grządek Plaży. Usuwam resztki roślin, ale pozostawiam w podłożu wszystkie korzenie. W nadstawce mieszczą się trzy kopiaste taczki podłoża, napełniam ją głównie kompostem, lekko go ubijając. Praca ta idzie bardzo szybko, gdyż pryzma z której biorę kompost znajduje się dwa metry za tylną furtką podwórka. Lata wożenia wszystkiego taczką nauczyły mnie, że czy to zrębki, czy kompost, czy drewno opałowe, powinny być umieszczone tak, aby z jednej strony nie zawadzać, a z drugiej aby być jak najbliżej. Plecy i nogi mi za to potem dziękują.

Grządki od razu obsiewam. Tu posadziłem czosnek ozimy oraz wysiałem dwie odmiany sałaty odporne na niskie temperatury. Wyściółkowałem cienko starą słomą moknącą od roku na deszczu i już lekko się rozkładającą. Teraz pozostaje poczekać, aż sałaty wykiełkują, mam nadzieję, że pogoda pozwoli uszczknąć kilka listków jeszcze tej jesieni. W miarę, jak na innych grządkach Plaży sezon dobiegać będzie końca, podobnie podwyższę pozostałe, dopóki starczy mi kompostu. Prawdopodobnie, od połowy października grządek już nie będę obsiewał, wyściółkuję je grubiej i pozostawię tak do wiosny. Kiedyś trzeba przecież skończyć ten sezon i nieco odsapnąć, prawda?

A tymczasem, pchając taczkę zrębek przez las, napotykam ciekawe znalezisko. Tą skórzaną bransoletkę dałem sobie wcisnąć lata temu za symbolicznego dolara na jakimś bazarze ... w Tunezji? w Jordanii? Dalibóg, nie pamiętam gdzie. Zgubiłem ją jednak pięć czy sześć lat temu, zupełnie nie wiedząc gdzie. Dziś, odnalazłem ją w lesie, albo to ona postanowiła odnaleźć mnie, kto wie ... Myślę, że las ją upiększył i że teraz dobrze prezentowałaby się na wybiegach Paryża, Londynu, Mediolanu ... a może ponosiłaby ją nawet Kate Moss? Byłoby jej w niej "do nazwiska" ... Takie to dziwne rzeczy dzieją się w Ostoi  ... ale o tym cicho sza!