niedziela, 15 października 2023

Pocałunek śmierci

 

Tegoroczna jesień okazała się łaskawsza niż zeszłoroczna i "pocałunek śmierci" w postaci solidnego przymrozka zawitał do Ostoi dopiero dziesiątego października. Dzięki temu były i październikowe pomidory, i cukinie, i zieloności, i jadalne kwiatki. Z uwagi na koszmarną suszę bardzo niewiele było grzybów leśnych, ale wystarczyło aby posmakować. Pierwsza noc z solidnym przymrozkiem zmienia niemal wszystko - "przestawia wajchę" z trybu letniego, na zimowy, sprawia, że zmienia się struktura plonów czy zakres prac, ale jednego nie zmienia - w permakulturowym siedlisku zawsze jest multum pracy do wykonania, szczególnie wtedy, gdy ktoś w takiej pracy odnajduje głębszy sens i po prostu, po ludzku, ją lubi. Nie bez kozery moja lista rzeczy do zrobienia z roku na rok nie tylko nie maleje, ale wręcz rozrasta się, jak jakiś perz czy inny topinambur.

Pocałunek śmierci sprawia, że dosłownie z dnia na dzień zaczyna opadać więcej liści, a ilość materii organicznej jaką można podebrać z warzywników gwałtownie rośnie. Można zacząć sprzątać zmrożone pędy pomidorów, cukinii czy dyń, ale co najważniejsze przejazd elektryczną kosiarką po podwórku pod lipą dostarcza mieszanki trawy i liści idealnej na kompost. Jest to czas, kiedy kompostuję na gorąco napełniając moje leśne kompostowniki po brzegi. Część kompostu trafi na grządki jeszcze w tym roku, w miarę jak będą się opróżniać. Reszta zostanie dołożona wiosną, przed siewami lub sadzeniem. Przeciętnie, od dwóch do pięciu centymetrów najlepszego kompostu wystarcza, aby zapewnić warzywom żyzność na cały przyszły rok, bez dodatkowego nawożenia.

Pocałunek śmierci zmroził nadziemne części jakonów, przystąpiłem więc do zbiorów. Wykopanych kłączy i bulw uzbierała się niemal taczka, nieco mniej niż by być mogło, gdybym jakony podlewał. Nie wiem który już raz to piszę, że to przez tegoroczną suszę. O ile wiele lat temu głównym problemem Ostoi był brak żyzności i szczery piach, o tyle teraz jest nim brak wody. Ten sezon był pierwszym w historii Ostoi kiedy to zbiorniki deszczówki ani razu się nie przepełniły, a przez kilka tygodni poziom deszczówki w zbiornikach wynosił zero. Podlewanie ograniczyłem już nawet nie do minimum, ale do ratowania tych roślin, które padały, a w leśnym ogrodzie, gdzie podlewanie nie wchodzi w grę, usychać zaczęły nawet pokrzywy i maliny, co świadczy o tym, jak trudny pod względem wody był to sezon. W mojej opinii, może być jedynie gorzej, dlatego mam zamiar do następnego sezonu całkowicie przerobić instalację do nawadniania i mieć ją w gotowości, bo kolejnego roku biegania z konewką od jednego wysychającego pomidora do drugiej schnącej cukinii to ja nie przeżyję.

Tymczasem jednak na grządkach gdzie rósł jakon od razu posadziłem szpinak z rozsady, ale zanim w ogóle mogłem to zrobić, zmuszony byłem robić co? Tak, podlewać! Podłoże było bowiem całkowicie hydrofobowe, czyli woda spływała po nim jak po przysłowiowej kaczce. Wielokrotnie, powolutku, nawilżałem je wodą z konewki, aż woda zaczęła wsiąkać. Nie sposób jednakże sprawić, aby przywrócić właściwą wilgotność na całej wysokości grządki, sprawić to mogą jedynie jesienne, mżawki, kapuśniaczki, deszcze i szarugi, na które bardzo liczę. Jeżeli nie przyjdą, przyszły sezon będzie bardzo trudny, bo podobna sytuacja jest niestety u mnie wszędzie. Być może w przyszłym sezonie pocałunkiem śmierci nazywać będzie trzeba suszę, a nie mróz? Oby nie.

W coraz dłuższe wieczory, gdy światło dnia zanika coraz wcześniej, można się zająć łuskaniem fasoli, suszeniem kolb kukurydzy i ostatnich ziół, kondycjonowaniem dyń aby przechowały się jak najdłużej oraz butelkowaniem wina z kwiatów czarnego bzu, które już od dziesięciu lat jest sztandarowym produktem Ostoi. W tym czasie produkcja wzrosła z dziesięciu do 55 butelek rocznie, znacznie lepszy wynik niż wzrost polskiego PKB. Śmiało mogę rzec, że czas zainwestowany w wino skutecznie przeciwdziała inflacji. Oczywiście są to żarty, bo jak zwykle, niczego nie sprzedaję i niczego nie rozpatruję w kategoriach pieniądza i zysku. Wiem jednak, że każda sekunda poświęcona na produkcję tego trunku "się opłaca".

Przysłowiowym rzutem na taśmę zebrałem ostatnie miechunki ze zmarzniętych krzaków, połączyłem z niezwykle ostrymi papryczkami i w efekcie uzyskałem oszałamiająco ostry sos Salsa Verde, jakiego jeszcze do tej pory nie miałem. To efekt papryczki o nazwie Seven Pots, czyli Siedem Garnków, bo na tyle podobno jedna taka wystarcza. U mnie poszła ona do litra sosu, można więc być może nazwać ten sos "Pocałunek Śmierci"? Nie sądzę jednak, aby była to nazwa ponętna kulinarnie. Z drugiej strony, jedno z najlepszych europejskich piw to belgijska "Mort Subite", czyli "Nagła Śmierć", więc dlaczego nie?