wtorek, 11 grudnia 2018

Podsumowanie 2018

To był dla mnie rok koszmarnie zły, pełen bardzo trudnych okresów, co zaowocowało dużo rzadszą niż zwykle obecnością w Ostoi oraz dużo mniejszą niż planowana ilością wykonanych prac. Jak było źle, niech świadczy o tym stan mojej listy projektów, gdzie przy 25 zaplanowanych, słowo "zrobione" pojawiło się tylko dwukrotnie (w latach "normalnych" proporcje zazwyczaj bywały odwrotne).  Pomimo to, Ostoja zdaje się samoczynnie rozwijać, przysparzając mi radości i satysfakcji. Jak zawsze w permakulturze, raz zainicjowane działania przyroda kontynuuje na własny rachunek, a jeśli podąża w dogodnym dla nas kierunku, wystarczy jej nie przeszkadzać.

Mijający rok obfitował w niewiele porażek czynnych (czyli takich, gdzie coś zrobiłem, ale nie wyszło), był za to przebogaty w porażki bierne (czyli wynikające z niezrobienia czegoś). W tym roku chyba najsłabiej zagospodarowałem plony, oceniam że około połowa warzyw i owoców zmarnowała się na grządkach. Nie wykorzystałem potencjału wszystkich grządek, a szczególnie tzw. Zapłotka, czyli nowego ogródka poza terenem podwórka. Nie byłem w stanie zagospodarować drewna ściętego przez bobry oraz zużyć poprawnie wody deszczowej gromadzonej w zbiornikach. Część grządek pozostała nieobsadzona po wczesnoletnich zbiorach, na szczęście niemal wszystko udało się przed zimą wyściółkować.

Największą początkowo radością, która jednakże okazała się w końcu swoistą porażką były samosiejki pomidora. Cieszyłem się nimi niezwykle gdy się pojawiły, gdy pięknie rosły i gdy kwitły, ale gdy zaowocowały, zawiodłem się srodze. Okazało się, że musi to być kolejne pokolenie heterozyjnej odmiany Sungold F1, ich owoce nie odziedziczyły cech "rodziców" i były po prostu niesmaczne. Temat "wieloletnich" pomidorów z samosiewu pozostaje więc nadal otwarty, nie będę się poddawał i nadal będę skrzętnie polował na wyrastające samosiejki. Mam nadzieję, że nadejdzie dzień, gdy znajdę właściwą - samodzielnie się rozsiewającą, dobrze plonującą i o smacznych owocach odmianę.

Pomimo wszelkich niedogodności, udało się jak co roku posadzić nieco nowych drzew i krzewów, a moment gdy nie będzie już w obrębie podwórka miejsca na kolejne jest tuż tuż. Doskonale powiodła się próba hodowli sałat w upalne miesiące, z wykorzystaniem wystawy północnej i ocienionych mikroklimatów, podobnie jak uprawa pomidora pnącego się po linkach aż do dachu domu, przy nagrzanej przez cały dzień zachodniej ścianie. Te dwa eksperymenty wejdą już na stałe do kanonu technik uprawowych stosowanych w Ostoi.

Wielokrotnie doskonalony i powtarzany w tym roku algorytm zakładania grządek typu SFG (Stopy Kwadratowej) sprawdził się również doskonale, a dzięki nabraniu wprawy czas zakładania takiej grządki skrócił się do około pół godziny. Wiedza o tym, ile, czego i kiedy dokładnie potrzeba, wcześniejsze zgromadzenie materiałów oraz dobra logistyka (a nie latanie w tą i z powrotem po narzędzia, podłoża, ściółkę, wodę) sprawiają, że zakładanie takich grządek jest teraz niezwykle efektywne czasowo. Liczba takich grządek w Strefie 1 przy domu będzie sukcesywnie rosnąć.

Świetnie w tym roku sprawdziły się siewy motylkowych i żyta na nawóz zielony, rozpocząłem także eksperyment którego wyniki poznamy dopiero w przyszłym roku - w zielony nawóz posadzony tej jesieni będę sadził przyszłoroczne rozsady. Co z tego wyniknie - zobaczymy.

W ogrodzie leśnym praktycznie bez mojego udziału wystąpił tak gwałtowny wzrost i obfite owocowanie malin, że obok jagód kamczackich urosły one do rangi lidera Ostojowego owocowania. Jeżeli ten trend się utrzyma, w sezonie 2019 powinienem mieć setki darmowych sadzonek, które o ile tylko czas pozwoli wykorzystam do tworzenia jadalnego żywopłotu na obrzeżach działki.

Po raz kolejny okazało się, że ogrodnictwo w sąsiedztwie lasu to niestety ciągła walka z okolicznymi drzewami, które potrafią w rok zapuścić korzenie w każde zasobne w wodę lub składniki odżywcze miejsce. Ponieważ nie mam serca ich ścinać, to musiałem raz jeszcze przerobić kompostownik. Ustawienie go na europalecie i podstawienie pod niego tac, na które ściekają "soki" z kompostu okazało się strzałem w dziesiątkę. Mam nadzieję, że tym razem korzenie do kompostownika nie wejdą, a jednocześnie mam w bonusie stałe źródło "herbatki kompostowej" bez jej nastawiania.

Niewątpliwym sukcesem był eksperyment z uprawą w pionie wszystkich praktycznie roślin sadzonych na kostkach słomy. Pomidory, dynie i ogórki to żadna sensacja, ale cukinie i kabaczki pierwszy raz w takiej formie uprawiałem. Niektóre odmiany nadają się do tego celu lepiej, inne gorzej, wszystkie jednak zaowocowały i dały mniejszy lub większy plon, rosnąc w zagęszczeniu dużo większym niż zalecane.

Cieszę się, że udało mi się zrealizować opisany wcześniej eksperyment z uprawą ziemniaków odmiany Sarpo Mira oraz że spiżarnia pomimo wszystko zapełniła się własnymi przetworami.

Z kronikarskiego obowiązku wspomnę też o uprawach na warszawskim tarasie, które w tym roku udały się jak nigdy, obdarzając mnogością ziół, pomidorów i papryk, a nawet tak "egzotycznym" tarasowym plonem jak kształtne główki kapusty.  W tej dziedzinie zamierzam Was w przyszłym roku zaskoczyć, ale na razie o tym cicho sza ;)

Wszystkim, którzy w mijającym roku odwiedzali ten blog serdecznie dziękuję. Życzę Wam wszystkim i Waszym bliskim Wesołych Świąt i wszelkiej pomyślności w Nowym Roku!

poniedziałek, 26 listopada 2018

Yacon i fasola

Odrobina słońca Peru zajrzała do Ostoi, a to za sprawą Yacona, zwanego również jakonem. Ta andyjska roślina wytwarza chrupiące, słodkawe bulwy, dość rzadko jeszcze w Polsce dostępne. O próbach uprawy yacona pisałem już tu wielokrotnie, przypomnę więc tylko, że wymaga on żyznych, głęboko uprawionych i wilgotnych gleb, czyli przeciwieństwa tego, co w Ostoi. Z uporem maniaka jednak wykopuję kłącza po pierwszych przymrozkach, aby przechować je do następnej wiosny w piwnicy, oraz zbieram tych kilka bulw z każdej rośliny, aby posmakować oryginalnej tekstury i słodyczy yacona. Zasadniczo, kosztuje mnie to 10 minut pracy wiosną (sadzenie) i 5 minut pracy jesienią (wykopki), sądzę więc, że warto. Yacon jest blisko spokrewniony zarówno ze słonecznikiem, jak i topinamburem, podobnie jak ten ostatni gromadzi w swych bulwach inulinę, ale w ilościach nie powodujących tak drastycznych skutków jakie potrafi wywołać topinambur. Yacon w tym roku spożywamy w surówkach, głównie w "szokującym" połączeniu z własnymi suszonymi pomidorami w oliwie oraz piekielnie ostrymi papryczkami.

O ile yacon to ekstrawagancja, o tyle fasolą Ostoja stoi. Jak by nie było, to motylkowe od zarania Ostoi pomagają budować jej glebę, jednocześnie pozwalając nam podjeść zdrowo. Gdy na dworze wcześnie zapada zmrok, nadchodzi czas łuskania. Rosną góry suchych łuskwin, ziaren też przybywa. Łuskam "jak leci", nie bacząc na kolor, wielkość, odmianę. Nasiona na przyszłoroczny siew są już dawno odłożone. Teraz suchymi nasionami napełniam po brzegi pojemniki, fasolki będziemy użytkować kulinarnie aż do następnych zbiorów, lub jak to się mówi, do wyczerpania.

Pomimo iż nadal sadzę wiele odmian, to trzy zaczynają w plonach suchych nasion dominować. Tradycyjna polska fasola z orzełkiem, równie tradycyjna irlandzka czarna fasola, oraz biała drobna fasola tyczna wydają się najlepiej przystosowane do lokalnych warunków i dają największe plony. W nadziei wyhodowania lokalnej odmiany nie rezygnuję jednak z genetycznego misz-maszu i jeśli trafiają się nasiona nietypowe, odmienne od wszystkich, to zachowuję je do siewu. Oczywiście, jak to w permakulturowym siedlisku, nawet łuskwiny się nie marnują - dawniej stanowiły one cenny dodatek paszowy dla przeżuwaczy, ja z braku takowych umieszczam je w spodnich warstwach ściółki, aby tam żywiły bakterie glebowe. Trafiają też na ścieżki między grządkami, pod warstwę zrębek. Ścieżki to bardzo niedoceniane miejsca, gdzie przecież korzenie roślin mogą sięgać z grządek i korzystać z wody oraz substancji odżywczych. Mam nadzieję, że rośliny odwdzięczą się za to lepszymi plonami w przyszłym sezonie.

sobota, 17 listopada 2018

Fotorelacja listopadowa

Aby tradycji stało się zadość, Ostoja i w listopadzie musi mieć swój choćby jeden wpis na blogu, choćby w formie krótkiej fotorelacji. Bez zwlekania więc - zaczynamy.

W pierwszej dekadzie listopada grządki Ostoi zielenią się głównie tam, gdzie posiałem nawóz zielony. Stara grządka całkowicie porośnięta koniczyną będzie tak trwać do wiosennego siewu.



Gdzieniegdzie wśród koniczyn kiełkują sałaty - samosiejki.









 Na tradycyjnych grządkach permakulturowych, pozostawionych samym sobie miesiąc temu, nadal rosną mizuny, mibuny i inne dalekowschodnie zieloności.
Pac-choi rośnie dziwnie, rozpłaszcza się po grządce, zapewne po to, aby łapać więcej ostatnich promieni Słońca.








Jarmuże i buraczki nadal w akcji, wyglądają dość malowniczo.









Podobnie opisywana wcześniej grządka stopy kwadratowej - cały czas plonuje. Ciekaw jestem, jak jarmuż zachowa się w zimie.








 Na nowych grządkach zielony nawóz dopiero niedawno zaczął wschodzić. Podoba mi się jak robi to żyto ozime, nie stroi fochów, tylko sobie ładnie rośnie.







A ponieważ Ostoja eksperymentami stoi, to na sąsiedniej nowej grządce wschodzi koniczyna biała. Czy to był zbytni optymizm siać ją tak późno? Przekonamy się wiosną.







Aby wyczerpująco temat zgłębić, nie mogło zabraknąć grządki obsianej mieszanką żyta z koniczyną, no i oczywiście grządki niczym nie obsianej. Wklejanie jej zdjęcia sobie daruję.








Ostatni pomidor koktailowy w dwudziestolitrowym pojemniku osiągnął pięć metrów wysokości, nadal kwitnie, a ponad setka owoców już na pewno nie zdąży dojrzeć.








Cały czas jednak coś z tego krzaka da się uszczknąć, jego żywot zakończy pierwszy nocny mróz.










Skoro jesteśmy przy pomidorach - krąg z siatki zbrojeniowej usytuowany poza podwórkiem napełniłem częściowo rok temu odpadkami, głównie opadłymi liśćmi, ale i resztkami z ogrodu i kuchni. Nie odwiedzałem go przez rok. Teraz, gdy chciałem dorzucić tegorocznych liści, zobaczyłem na siatce pomidory. Nasionko z odpadków musiało samo wykiełkować, krzak urosnąć, zakwitnąć, zaowocować i obumrzeć. A wszystko to, bez udziału ogrodnika. Pomidory okazały się jak najbardziej jadalne.


Na wydeptanych przez sezon, a nieużywanych od miesiąca ścieżkach w najstarszej części ogrodu odbija koniczyna.










Tak zwany Zapłotek, ogród "zewnętrzny" na piaszczystym ugorze, otrzymał na zimę kołderkę z liści. Poleżą tu do wczesnej wiosny. Pod grubą warstwą ściółki kryją się topinambury i ziemniaki - bo kto by tam sadził wiosną, skoro można w dniu zbiorów.

Jak na miejsce, któremu poświęciłem około ośmiu godzin w listopadzie, Ostoja trzyma się nieźle. Mam nadzieję, że może grudzień będzie łaskawszy, pozwoli spędzić więcej czasu na miejscu i podgonić robotę.





sobota, 20 października 2018

Wierzyć w wieże?


W okolicach Zimnej Zośki donosiłem Wam tutaj o kolejnej próbie uprawy ziemniaka w tak zwanych wieżach ziemniaczanych. Po niezbyt spektakularnych wynikach w latach poprzednich, postanowiłem sprawdzić hipotezę, że w wieżach sprawdzają się odmiany późne, zawiązujące bulwy przez dłuższy czas. Dzięki uprzejmości Igora Bokuna do testów użyłem sadzeniaków odmiany Sarpo Mira, późnej i podobno bardzo odpornej na choroby. Posadziłem dwie sztuki w wieży z najlepszą glebą jaka występuje w Ostoi (trzeba ją było przynieść z nadrzecznej łąki), dwie kolejne sztuki w wieży z kompostem z podwórkowego kompostownika, a ostatnie dwa sadzeniaki trafiły do grządki wyniesionej z ziemią ogrodową wytworzoną na miejscu w grządce.

Choć odmianę Sarpo Mira można trzymać w ziemi do pierwszych mrozów, nie wiedząc kiedy znowu będę miał okazję odwiedzić Ostoję, postanowiłem zakończyć eksperyment. I tak, jak to mówią, "nadejszła wiekopomna chwila" - wykopki!

Zacząłem od grządki wyniesionej - wykonana z nadstawki na europaletę, używana w poprzednim roku do uprawy fioletowych ziemniaków, fasoli, bobu i rzodkiewek, otrzymała w dniu sadzenia ziemniaków cienką warstwę kompostu i grubą warstwę słomianej ściółki. I to były pierwsze, a zarazem ostatnie zabiegi jakim była poddawana. Kilkakrotnie, przechodząc obok, wyekspediowałem za płot nieliczne stonki okupujące liście. Grządka ta, o powierzchni metra kwadratowego, pozwoliła uzyskać z dwóch posadzonych ziemniaczków 33 sztuki, o łącznej masie 2016 gram, co daje wydajność nieco ponad 20 ton/ha. Średnia wielkość ziemniaka była z tej grządki najmniejsza.

Wieża z rodzimą glebą była przez cały sezon uzupełniana, w miarę wzrostu roślin. Okładałem zewnętrze wieży słomą, a do wnętrza dodawałem gleby tak, aby jedynie 15-20 centymetrów łodyg wystawało do Słońca. Powierzchnia wieży była również ściółkowana słomą. I znowu, poza tym dokładaniem, i eksmisją kilku stonek za płot, żadnych innych prac nie wykonywałem aż do dziś. Z powierzchni 0,28 m2 (i dwóch posadzonych ziemniaczków) uzyskałem 10 sztuk, o łącznej masie 774 gramy, co daje prawie 27,5 tony/ha.


Do wieży wypełnionej kompostem dodawałem go dokładnie tak samo i w tych samych dniach co do wieży z glebą rodzimą. Tu, z dwóch posadzonych ziemniaczków uzyskałem 12, o łącznej masie 1016 gram, co daje 37 ton/ha. Średnia masa ziemniaka z tej wieży była największa.

Reasumując - szału nie ma pod względem "wydajności z hektara". Z drugiej strony - jak na zerowe niemal nakłady, ujdzie w tłoku.

Patrząc na powyższe wyniki należy mieć w pamięci tegoroczne lato - ekstremalnie upalne i w Ostoi bezdeszczowe. To, że w wieżach coś w ogóle urosło graniczy z cudem, wszak woda z takich wież bardzo szybko odpływa. Zarówno w grządce, jak i w wieżach gleba w dniu wykopków była absolutnie sucha, przy czym w wieży z glebą rodzimą sucha jak pył. Do wszystkich trzech upraw, a szczególnie do dwóch wież wdarły się dołem korzenie pobliskich drzew, w poszukiwaniu wody i składników odżywczych, co zapewne przyczyniło się do mniejszych plonów.

Nie potwierdziła się hipoteza, że odmiany późne zawiązują bulwy przez cały sezon, przez co wypełniają wieżę na całej wysokości. Jednakże, o ile w wieży z glebą rodzimą zdecydowana większość bulw zlokalizowana była u dołu, wręcz wśród korzeni drzew, o tyle w wieży z kompostem bulwy znalazłem w całej dolnej połowie jej wysokości, czyli jest tu jakiś potencjał.

Łącznie z 6 sztuk sadzeniaków uzyskałem 55 ziemniaków w plonie (3803 gramy), czyli o 10% mniej niż przyjąłem za wynik dobry (1:9 zamiast oczekiwanych 1:10). Niemniej jednak, 55 sztuk to jest już coś, co pozwoli mi powiększyć areał uprawy tej odmiany w przyszłym sezonie - dziewięciokrotnie! I bezkosztowo. W dwa lata, przy podobnych wynikach, może uzyskam 9 x 9, czyli 81 razy tyle ile posadziłem w tym roku, a to już poważna będzie ilość - na pewno przekraczająca zapotrzebowanie przeciętnej rodziny. Oczywiście dalsza uprawa nie będzie już prowadzona tylko w wieżach, zamierzam zastosować tu metodę ściółkowania sianem z nadrzecznej łąki (grządki wg. Ruth Stout). Tak właśnie wyobrażam sobie tworzenie trwałej kultury i podwalin samowystarczalności żywieniowej, choćby częściowej.

Dwa pierwsze ziemniaki trafiły już z powrotem do grządki wyniesionej gdzie rosły, zobaczymy czy na wiosnę wykiełkują i jak będą sobie radzić. W latach poprzednich metoda sadzenia w dniu zbioru się sprawdzała, z Amerykanami i ziemniakiem fioletowym, więc tu też powinna. Reszta Sarpo, umieszczona w pojemniku z torfem, trafi na zimowanie do piwnicy. Być może, aby nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka, parę sztuk przezimuję w piasku, w osobnym pojemniku.

Myślę, że gdyby opiekować się wieżami (podlewać, nawozić, zadbać aby korzenie drzew się do nich nie wdarły) wynik byłby lepszy, dlatego też rozważę czy w przyszłym roku raz jeszcze dać wieżom szansę. W końcu jest to metoda mająca służyć intensyfikacji produkcji z mikropowierzchni, wypadałoby więc się o nie troszczyć ... No cóż, co wypada to jedno, a życie drugie.

Dodam jeszcze, że odmiana Sarpo Mira potwierdziła swoją odporność na choroby - nie zanotowałem żadnych poważnych dolegliwości. A co stonki zeżarły, odrastało szybko. W dniu wykopków rośliny ciągle rosły, a ich młode liście były zdrowe i soczyście zielone. Trzeba będzie jeszcze sprawdzić jak smakują, i jak się przechowują, ale na podstawie dotychczasowych doświadczeń, jest to obiecująca odmiana.

Tak czy inaczej, bardzo się cieszę, że udało mi się zrealizować ten eksperyment. Mam nadzieję, że wnioski z niego okażą się przydatne dla wszystkich myślących o uprawie ziemniaków w wieżach. Pragnę raz jeszcze serdecznie podziękować Igorowi Bokunowi za sadzeniaki, bez niego to moje małe doświadczenie nie byłoby możliwe.

wtorek, 16 października 2018

Osierocenie

Ostoja nie ma do mnie szczęścia w październiku. Proza życia trzyma mnie z dala od niej, a gdy już uda mi się ją odwiedzić to jedynie na chwilę, czasami na jedną noc. Pozostawione samym sobie grządki plonują jednak nadal, pomimo, że wszystkie "systemy podtrzymywania życia" (mam na myśli głównie podlewanie) zostały odłączone. Dodatkowo piękne mamy lato tej jesieni, a daty ostatniego deszczu w Ostoi przysłowiowi najstarsi górale nie pamiętają. Jest sucho, sucho bardzo. Tym bardziej cieszy, że i w donicach podsiąkowych, i na wszystkich typach grządek, coś jednak stale rośnie i plonuje. Ba, nawet gdzieniegdzie wschodzą nowe rośliny - a to rządek rzodkiewek byle jak wysiany, a to cały czas żywa fioletowa fasola, a to samowysiana sałata. Zaczyna też coraz odważniej pojawiać się jarmuż, do którego kulinarnych walorów próbuję się przekonać.

Aby poprawić żyzność gleb na części grządek obsiałem je jakiś czas temu roślinnością na zielony nawóz, w różnych konfiguracjach. A to sama koniczyna, a to żyto ozime, a to mieszanka motylkowych - zobaczymy, co się sprawdzi najlepiej. Cieszę się, że te poplony same sobie radzą, że tak ładnie się zielenią. Wierzę, że gdy w glebie są żywe korzenie, to cieszy się na równi ze mną cała mikroflora glebowa, która ma dzięki temu z kim współpracować. Poza tym, uwielbiam takie permakulturowe eksperymenty, na ich podstawie jestem w stanie ocenić, co w Ostoi warto robić, a czego lepiej zaniechać.

Ze stuprocentową pewnością mogę stwierdzić, że ściółkowanie zrębkami leśnego ogrodu sprawdza się doskonale. A że teraz ku temu prawie najlepszy czas (jeszcze lepszy byłby, gdyby padało), to każdą wolną chwilę temu właśnie poświęcam. Tak szczerze, to poświęciłem jeden dzień, tyle było tych wolnych chwil. Około cztery metry sześcienne zrębek trafiły do leśnego ogrodu, bardzo cienką warstwą, aby uzupełnić to, co się rozłożyło. Zrębki te będą świeżą pożywką dla grzybni i przyhamują rozwój traw. Zatrzymają też w glebie wodę, gdy wreszcie zacznie padać.

Z pomiędzy rozsypanych zrębek od razu wyłaniają się rośliny podszytu, "otrząsając się" sprawnie, a nawet kwitnąc. Lubię ten schludny widok truskawek, poziomek, żywokostów, koniczyn czy łubinów na tle jednolitego zrębkowego dywanu. Pomyśleć, że jeszcze kilka tygodni temu był tu łan zieloności, zupełnie odmienny estetycznie. W ogrodzie leśnym nadal obficie owocują maliny, nie mając zamiaru przestać chyba aż do mrozów. Pozostawiam je samym sobie, nie zawsze nawet mając czas je zebrać. Na szczęście, ogród leśny bardzo wiele wybacza, a raz prawidłowo założony, w dużej mierze radzi sobie sam.

Skutkiem ubocznym osierocenia Ostoi są rosnące zapasy opału - bobry tną nieustannie, a ja nie palę w piecu na tyle często, aby to zużyć. Dodatkowo, piec po drobnych pracach naprawczych zaczął dużo lepiej grzać, a że cieplej być nie musi, to mniej drewna zużywa. Nie wiem jak długo mi zajmie zagospodarowanie wszystkich ściętych przez bobry drzew, w obecnej sytuacji pewnie z dziesięć lat po tym, jak zetną ostatnie. Gdyby w jakiś cudowny sposób całe drewno ścięte przez bobry wyszło z lasu, pocięło się i ułożyło przy domu, starczyłoby opału na kolejnych dziesięć srogich zim. Pod warunkiem, że ktoś w Ostoi będzie i będzie palić.

piątek, 21 września 2018

Wrzesień w Ostoi



Aby tradycji stało się zadość, że nie ma miesiąca bez wpisu choćby jednego, wpis niniejszy popełniam, w ekspresowym tempie. Życie już nie biegnie, ono galopuje, tyle różnych różności w Ostoi i poza nią ... A mówią "wsi spokojna" - a gdzie tam!
Ostoja na przełomie lata i jesieni cała w malinach. Takiej obfitości tu jeszcze nie było. Pomimo iż maliny wyrugowane są do leśnego ogrodu, gdzie nie doznają żadnej opieki, owocują na potęgę. Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego największe i najsłodsze owoce są w największym cieniu? Pod brzozami? Wszak to wbrew ogrodniczym chyba przykazaniom? Ja myślę, że to Natura przez duże N sprawia i dzielnie mi pomaga, wystarczyło tylko jej to umożliwić i nie ingerować zbytnio.

Zapomniane, niedoceniane, jakże często wycinane ulęgałki - moje ulubione. Rosły takie i u mnie, nie owocowały, miały po minimum 30 lat, a małe jak dziesięcioletnie. Doznały radykalnego cięcia zeszłej jesieni, wbrew regułom sztuki sadowniczej, jednakże z pozostawieniem minimum 1/3 gałęzi. I co? I sypią owocem. Mam nadzieję, że nie jest to kwestia tak dobrego tylko dla owoców roku, ale że w kolejnych latach będzie już tylko lepiej. Planowałem zacząć na tych moich ulęgałkach szczepić szlachetne odmiany gruszy, ale niestety, czasu zbrakło. Pozostaje to jednak na mojej liście rzeczy do zrobienia.

Addio pomidory, tak, to nieubłagany koniec sezonu na ten rok. Było wspaniale, była obfitość, są nowe wnioski co do uprawy i odmian, jest przecier w słoikach i suszone w oliwie. Jeszcze się tu i ówdzie oczywiście ostały niedobitki, jeszcze niektóre próbują dojrzewać a inne kwitnąć, ale to już łabędzi śpiew. Nadchodzące po niedzieli chłodne noce położą chyba kres tegorocznemu pomidorowemu szaleństwu. Pozostanie sprzątanie grządek i przygotowanie ich do zimy. Zarówno pojemniki, jak i kostki słomy nie będą już w tym roku niczym obsiewane.

No a skoro o niedobitkach mowa, to niektóre zaczynają dorastać dachu. Po raz pierwszy wpadłem na pomysł aby pomidory rosnące w pojemniku tuż przy ścianie Ostojowej chatki puścić po lince uwiązanej do dachu. Okazało się to z punktu widzenia pomidorów strzałem w dziesiątkę, bo rosną jak oszalałe - im wyżej bowiem, tym cieplej, ściana oddaje ciepło w nocy, pomidorki są szczęśliwe. Z mojego punktu widzenia trochę tak głupio zbierać pomidory z drabiny ... nie, wcale nie głupio, serce się raduje gdy coś tak bujnie rośnie! Oczywiście jest to podpowiedź na przyszły rok, aby więcej takich konstrukcji przygotować. Obok, w sąsiednim pojemniku rośnie też i ogórek, ale on jakoś słabo owocuje, no i wzrostem ustępuje pomidorowi. Trudno jednak wyciągać ostateczne wnioski na podstawie jednej rośliny, poeksperymentuję z ogórkami jeszcze w przyszłym roku.

Jak co roku, Ostoi przybyło drzewek, oczywiście owocowych. Za punkt honoru stawiałem sobie do tej pory posadzić minimum dziesięć nowych drzew każdej jesieni, ten rok jednak kończy proces sadzenia w obrębie podwórka - po prostu wszystkie nisze zostały wypełnione (wedle na dziś obowiązującego planu, który jednakże ewoluuje). Ostatnia dziesiątka trafiła właśnie na swoje miejsca, pozostaje jedynie czekać, co z tego wyrośnie. Pora też zacząć zastanawiać się, czy wychodzić z "sadem" poza podwórko - z jednej strony może by było warto dla celów edukacyjno-pokazowych, z drugiej strony ... kto to obrobi? Gdy zaczną owocować, kto zbierze plony? A może lepiej powstrzymać zapędy i zacząć oddawać teren przyrodzie aby sama sobie na nim gospodarowała? Trudne to wybory, wymagające namysłu, z decyzją więc na razie nie będę się spieszył.

Na razie przez mój las przewalają się dwójki i trójki grzybiarskie, nawołując się donośnie, a najczęstszym tekstem jaki słyszę jest "k..., nic tu nie ma". No coż gdy w lesie ruch jak na Marszałkowskiej, to trudno żeby było. Rękami i nogami bronię się przed ogrodzeniem terenu, ale im dłużej obserwuję "szkody grzybiarskie", tym bardziej się ku temu skłaniam. Z drugiej strony nie tylko grzybiarz mi pod dom podchodzi - zdarza się i dzik, i sarna, i daniel, i łoś, o zającach nie wspominając, ich nie chcę w mojego lasu wypraszać ... zaraz , zaraz ... a może to ich las?

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Ten czas

 Każdego roku w Ostoi przychodzi ten czas, gdy krzaki uginają się pod owocem, gdy grządek nie widać spod plonów, a garnki, słoiki i brzuchy zaczynają odczuwać klęski i dobrodziejstwa obfitości i napełniają się tym, co nam urosło. Pomimo że staram się sadzić rozsądne ilości wszystkiego, zawsze okazuje się, że posadziłem za wiele. Z ogromnym niepokojem od zimy patrzyłem na zmiany pogody, drastyczne i niebezpieczne, widoczne dla każdego, kto chce je zauważyć. Obawiałem się upałów, które nadeszły i sadziłem tak, aby być przygotowanym na straty. Na szczęście, odpukać, straty okazały się minimalne, pomimo ponad trzydziestostopniowych upałów. W rezultacie spożycie cukinii na głowę mieszkańca osiągneło wysoki stan alarmowy, wliczając w to rodzinę i znajomych.

W podobne stadium zaczyna wchodzić fasola, od szparagowej typu wstęga poczynając. O ile jednak dynie i cukinie sadzone były mniej więcej w tym samym czasie w drugiej połowie maja, o tyle fasole siałem mając zawsze w pamięci sukcesję w czasie. Zamiast wysiać od razu wszystkie nasiona, co tydzień wysiewałem małą partię, czasami tak małą, jak trzy nasiona z każdej odmiany. Dzięki temu fasola plonuje teraz sukcesywnie i klęska urodzaju dotyka nas znacząco mniej, a dodatkowo cieszyć się będziemy mam nadzieję świeżą fasolą przez długie jeszcze tygodnie.

Pomidory - moja miłość, z kolei dwa główne typy mają - samokończący (gdzie cały krzak owocuje niemal jednocześnie, a następnie obumiera), oraz o wzroście ciągłym, owocujące stopniowo aż do późnej jesieni. W Ostoi królują te drugie, po to właśnie, aby nie mieć jednorazowej klęski urodzaju, a raczej długo cieszyć się ich mniejszymi ilościami. Gdybyśmy jednakże zamierzali na przykład produkować duże ilości przecieru, zdecydowanie sadziłbym więcej odmian samokończących.  Ponieważ jednak uwielbiam smak świeżych i co roku przeżywam dramat pod tytułem Addio Pomidory, to odmiany o ciągłym wzroście moim oczkiem w głowie są. Po pierwszych już jestem zbiorach, a ostatnie nastąpią zapewne gdy nadejdą przymrozki.

Ten czas obfitości i zbiorów jest też czasem nagrody. Za ciężką, uporczywą i systematyczną pracę, za wiarę w słuszność tego co robię, za czas poświęcony na naukę, praktykę i własne eksperymenty. To satysfakcja płynąca z życia permakulturą, w odróżnieniu od życia z permakultury, radość z obserwacji tego, jak ogród może jednocześnie żywić nas, siebie i wszystkich swoich mieszkańców dużych i małych, oraz gości przybywających spoza Ostoi - zwierzęta i ludzi. Poczucie spełnienia pierwszej dyrektywy Mollisona, poprzez zadbanie o przyszłość swoją i swoich najbliższych. Poprzez stały dostęp do super zdrowej, własnej żywności, tak świeżej, jak tylko może być. Ten czas, niech trwa.


wtorek, 31 lipca 2018

Ale lipa

  W dawnych leciach, gdy młoda para na gospodarstwie osiadała, sadzono na podwórzu obok siebie dwa drzewa. Często były to lipa i klon, symbolizujące młodą parę. I takie też drzewa zastaliśmy na podwórku Ostoi, górujące nad wszystkim. Pielęgnowaliśmy, dbaliśmy, ale nadszedł dzień, gdy część lipy padła, a pozostałości ledwo stoją. Klon, o ironio, cieszy się dobrym zdrowiem, jego korzenie agresywnie wciskają się wszędzie, tworząc nieprzepuszczalny materac tuż pod powierzchnią gleby, przez co bardzo trudno czemukolwiek rosnąć pod klonem.

 Padła część lipy wprost na ogródek roślin wieloletnich,. gdzie na większości powierzchni króluje topinambur i szparagi, ale i nieco w tym roku posadzonych warzyw też już ładnie rosło.








 Spod lipowych gałęzi ogródka nie widać, zacząłem więc stopniowo odcinać wszystko, od najcieńszego poczynając, kierując się w stronę wypróchniałego lipowego pnia.







A pień sam, od podnóża, do wysokości ponad dwóch metrów, wypróchniały całkiem w środku, w części zamieniony w ogromne mrowisko. Druga część tak nasiąknięta wodą, że mogłaby służyć za gąbkę. Wybieram ze środka pnia kilka taczek mrówko-próchna, po to, aby woda deszczowa mogła spływać i aby lipa dalej nie gniła.

 Po odcięciu gałęzi z listowiem oczom moim ukazał się ogródek, spłaszczony "na flądrę". Jestem jednak dobrej myśli, mam nadzieję, że większość roślin da sobie radę i odrośnie. Wieloletnie na pewno, jesli nie w tym roku, to w następnym.
 Odcinam stopniowo coraz większe konary, od razu decydując które się jeszcze przydadzą, i do czego. Z miłą chęcią podłubałbym w miękkim lipowym drewnie, ale jak zwykle, czasu brak. Takie uroki wiejskiego życia, orka od poranka do wieczorka.




Nieco się pozastanawiawszy, oddzielam połamaną część pnia od reszty. Zaczynam porcjować kolosa, co jest z jednej strony trudne z uwagi na obwód, z drugiej relatywnie łatwe, bo środek pnia to mokre próchno. Narzędzia mam wyłącznie elektryczne i ręczne, raz tym, raz tamtym, relatywnie powoli, ale skutecznie, dzielę pień na kawałki jakie daję radę samodzielnie przemieszczać.






Postanawiam użyć wszystkiego na miejscu, w takiej czy innej formie. Oczyszczam środki pni z próchna, układam opałówkę, chowam ładniejsze drewno do drewutni, ściągam gałęzie z listowiem na sterty.






 Wyciągam ogrodowy rębak i nożyce do gałęzi. Cieńsze gałęzie wraz z liśćmi rozdrabniam na tak zwane RCW (rammial chipped wood), czyli zrębki o relatywnie wysokiej zawartości białka - najlepszy materiał do ściółkowania pod drzewami, jaki istnieje.






Gałęzie zbyt grube dla mojego rębaka odkładam na bok, potnę je na półmetrowe słupki i wykorzystam do ogrodowych obwódek.







Ustawiam puste pnie pod lipą, przestrzenie między nimi ściółkuję liśćmi i uzyskanymi przed chwilą zrębkami.








Sadzę kilka roślin.











Znalazło się miejsce wewnątrz pni i dla ozdobnych kwiatków w doniczce, skutecznie zamaskowanej przez zrębki.








A wszystko to w towarzystwie krążących dokładnie nad podwórkiem żurawi.

Lipa jeszcze żyje, dwa potężne odgałęzienia trzymają się "na włosku" resztek spróchniałego pnia. Upadek pierwszego jest "bezpieczny", na środek podwórka, gdyby drugie odgałęzienie upadło, to wprost w uprawiane w kostkach słomy pomidory. Postanawiam jednak nie interweniować i poczekać z ewentualnym cięciem do końca lata. Muszę przemyśleć, czy, a jeśli tak, to ile, ze starej lipy ocalić. Będę się jej więc bacznie przyglądał i czekał cierpliwie na koniec pomidorowego sezonu. Mam nadzieję, że mi się odwdzięczy i nie zamieni pomidorów w ketchup ...