środa, 22 grudnia 2021

Lekcje roku 2021


"O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju ..." - tak ustami Wieszcza mogę z czystym sumieniem zacząć tą relację, z trudnego, ale i satysfakcjonującego kończącego się roku. Postanowiłem tym razem zrobić to w nowej formule - poświęcę akapit każdemu z minionych miesięcy i odniosę się do tego, co wtedy pisałem, lub do tego, co z tego wynikło. Postaram się też dodać do każdego miesiąca zdjęcie, którego jeszcze nie było na blogu. Może być? Tak? No to zaczynamy!


Styczeń - We wpisie styczniowym pisałem o wizytach leśnej zwierzyny i o tym, że obecność jej rejestrują fotopułapki. Niestety, coraz mocniej obecność tą odczuwały drzewka owocowe. Cóż było robić, zainstalowałem krótki odcinek elektropastucha z zasilaniem akumulatorowym, przegradzając najbardziej oczywistą drogę zwierzyny do leśnego ogrodu. Rozwiązanie to sprawdziło się doskonale, jedynie dwukrotnie łoś przewrócił przenośny słupek pastucha. Bambi natomiast nauczył się paść o rozsądnej odległości od drzewek i jak na razie (odpukać) szkody w leśnym ogrodzie się skończyły. Pisałem również o eksperymentalnym siewie nasion po to, aby zobaczyć, które same wykiełkują wiosną i taki eksperyment wszystkim polecam - co miało wykiełkować wykiełkowało, zostało odnotowane i poprzesadzane, a co nie raczyło się pokazać, idzie w zapomnienie i nie będę już do tego wracał. 

Luty - << przerwa reklamowa >> W lutym pisałem o tym, że kręcę w Ostoi zdjęcia do wykładu o permakulturze naszego klimatu. Kilka dni temu udało się domknąć temat i opublikować nie tylko ten wykład, ale cały kurs, nad którym wspólnie z Olgą i Tomkiem - członkami zespołu, pracowaliśmy ponad dwa i pół roku. Jest to pierwszy w naszym kraju Kurs Certyfikowany Projektowania Permakulturowego, tak zwany Permaculture Design Certificate Course (PDC), obejmujący pełne curriculum wiedzy, jakie taki kurs musi obejmować, aby jego dyplom był uznawany wszędzie na świecie. Kurs PDC to taka nieoficjalna "matura" z permakultury, pierwszy poważny oficjalny krok na ścieżce permakulturowej edukacji. Dawniej kursy takie realizowano w ramach dwutygodniowych szkoleń stacjonarnych, dziś coraz częściej mają formę kursu online, i taki też jest nasz kurs. Gorąco zachęcam do skorzystania z darmowych lekcji oraz do zapoznania się z naszą ofertą, która obejmuje zarówno możliwość zdobycia wyłącznie wiedzy, jak i uzyskania certyfikatu ukończenia kursu PDC. Wszystkich, którym rozpowszechnianie permakultury leży na sercu, zachęcam do udostępniania informacji o naszym kursie, na stronach i w grupach, nie tylko permakulturowych. Więcej informacji o naszych kursach znajdziesz tutaj: https://permisiepl.teachable.com/   <<  koniec reklam >>


Marzec - Pisałem o budzącej się zieleni, o lękach związanych z zimowaniem pszczół, o eksperymentalnym siewie bobu i groszku w wysokich doniczkach używanych zwykle do siewu nasion drzew. Wspomniałem o tym, że ogród cały czas daje jakieś plony, myląc portulakę z roszponką, co skorygowaliście (do dziś mi ta portulaka została i nadal tak roszponkę czasami nazywam). Pszczoły przezimowały doskonale, a wysokie, wąskie doniczki sprawdziły się rewelacyjnie dla groszku, ale okazały się być nieco za wąskie dla bobu, niektóre nasiona miały problem z wydobyciem się ponad podłoże, no ale gdy się już wydobyły (z moją pomocą lub bez) to rosły pięknie. To, co fajne, okazało się później - bób z tych donic krzewił się lepiej niż siany do gruntu, a dzięki temu dał nieco lepszy plon, no i żadne dudki nie pożywiły się nim, co ma dosyć fundamentalne znaczenie.

Kwiecień - Dwa tematy zdominowały wpisy kwietniowe - kiełkujące warzywa z siewów zimowych, oraz czosnek. W trakcie roku okazało się, że radość z obserwowanych z okna w kuchni wschodów nie była nieuzasadniona. Uwierzcie, że niektóre warzywa (aczkolwiek już nieliczne) z tych siewów zbieram do dziś - co prawda tylko dwa: seler i pietruszkę naciową, ale w ciągu roku plony były tu imponujące. W związku z tym posiałem już i w tym roku kolejne warzywa na rok przyszły, na większym odrobinkę areale. Co do czosnku, ustanowił on nowy rekord Ostoi, a jego warkocze mogliście oglądać w sierpniowym wpisie. Podobnie jak w poprzednim przypadku, sto ząbków czosnku powędrowało już do ziemi i teraz pozostaje jedynie czekać na ich przyszłoroczny wzrost. 

Maj - Wydarzeniem tego miesiąca była bez wątpienia pierwsza rójka moich pszczół, zdejmowanie ich z wysokiej sosny i ponowne obsadzanie w ulu, ale to było dopiero preludium wszelkich atrakcji, jakich pszczoły dostarczyły w tym roku. Gwałtowny wiosenny rozwój rodzin doprowadził do tego, że z czterech uli w szczycie sezonu zrobiło się osiem, by na koniec sezonu przygotować do zimowli sześć silnych rodzin. Nie liczyłem na taki zbiór miodu z jakim przyszło mi się mierzyć, a smak, szczególnie tego wiosennego, wynagrodził wszystkie trudy. Pszczoły w tym roku nauczyły mnie umiaru oraz  mierzenia zamiarów na siły. Po raz nie wiem który sprawdziła się permakulturowa zasada, że lepiej robić coś małego perfekcyjnie niż cos większego byle jak. W związku z tym obiecałem sobie solennie trzymać rozmiar pasieki w ryzach i nie zwiększać liczby uli, a raczej dbać o to, aby w tych, które mam pszczołom było jak najlepiej.

Czerwiec - Wydarzeń i lekcji było co niemiara, wspomnę w telegraficznym skrócie o dwóch. Zacznę od spektakularnej porażki, by przejść do spektakularnego sukcesu. Moja pływająca tratwa w stawie, gdzie testowałem uprawę wilca wodnego zawiodła mnie może nie całkowicie, ale znacząco. Okazało się, że wilec lepiej rośnie w pojemnikach na podwórku, niż w swoim "naturalnym środowisku", za jakie uznałem staw. Podejrzewam, że było mu tam po prostu za zimno. Natomiast, uprawa ziemniaków na tak zwanym Zapłotku dała plon kolosalny, dzięki czemu w piwnicy zimuje zapas ziemniaków, który wystarczy do przyszłych zbiorów. W "czasach zarazy" miło jest mieć taki zapas, nie tylko ziemniaków zresztą, bo rok ten przyniósł niezwykle bogate zbiory cukinii, dyń, jakona, marchwi czy pietruszki, a do tego jeszcze w pogotowiu czeka strategiczna rezerwa niewykopanego topinambura w gruncie. 

Lipiec - W tym miesiącu wyrażałem obawy związane z zarazą ziemniaczaną i skupiałem się na chronieniu przed nią moich pomidorów. Na swoje nieszczęście okazałem się dobrym prorokiem - zaraza zaatakowała z siłą, z jaką do tej pory jeszcze nie miałem okazji się mierzyć. Zdołałem ją odeprzeć dwukrotnie, stosując wyłącznie naturalne środki, zebrać nieco pięknych i smacznych pomidorów, ale "trzecia fala" była na tyle silna, że zdecydowałem się zebrać resztę w stanie nawet niedojrzałym i zakończyć pomidorowy sezon przedwcześnie, co wiązało się również z planowaną nieobecnością w Ostoi, po której, nieuchronnie, jedyne co bym zastał to brązowe zwłoki moich pomidorów. Sezon ten sprawił, że zacząłem zastanawiać się poważnie nad dodatkowymi metodami jakich mogę użyć, aby zaraza nie była tak uciążliwa, i jeżeli wszystko dobrze pójdzie, sprawdzę swoje nowe pomysły w nadchodzącym sezonie, o czym oczywiście nie omieszkam napisać. W tajemnicy powiem, że trzy rzeczy będą kluczowe - jeszcze większe oddzielenie pomidorów od ziemniaków, zastosowanie odporniejszych na zarazę odmian oraz nowa i częstsza naturalna profilaktyka.

Sierpień - Nazwałem go czasem słoików i rzeczywiście, jeszcze nigdy w historii Ostoi nie powstało tyle przetworów z własnoręcznie uzyskanych plonów. Momentami ilość "towaru" do przerobienia była przytłaczająca, pomimo stałego dzielenia się nadmiarem. Lekcją jaką odebrałem było aby nie popadać w rutynę i  w kwestii słoików trzymać się procedur oraz nie chodzić na skróty. Zmarnowałem jedną partię cukinii licząc na to, że "a może się uda bez pasteryzacji". Nie udało się, "towar" poszedł na kompost. Nie był to chyba nawet jeden procent tego, co udało się zjeść lub zakonserwować, ale mimo wszystko, szkoda pracy i czasu. I znowu, lepiej czegoś robić mniej, a lepiej, niż więcej i byle jak.

Wrzesień - Pisałem o swoich nadziejach związanych z jakonem oraz z dzikim ryżem. Ten pierwszy przeszedł najśmielsze oczekiwania, o czym pisałem przy okazji zbiorów w listopadzie. Nauczyłem się jakona i przy okazji tego, że wkładając wystarczającą ilość pracy i uporu można uzyskać znaczący postęp tam, gdzie na pierwszy rzut oka niewiele da się poprawić. Dziki ryż jest teraz takim właśnie gagatkiem, który w kolejnych latach poprawy wymaga, gdyż wprawdzie zakwitł, ale ledwo zdążył wydać nasiona do pierwszych przymrozków i nie jestem pewien wartości tych nasion, czyli tego, czy dochowam się nowego pokolenia dzikiego ryżu rodem już z Ostoi. No ale nie poddajemy się bez walki, nasiona zostały rzucone, wyniki w przyszłym roju jesienią.

Październik - Wczesny październikowy przymrozek zmroził moje ogrodnicze zapędy, ale równocześnie pozwolił mi zająć się bardziej leśnym ogrodem. Podążając własną drogą, mieszając agroleśnictwo, syntropię i permakulturę, oraz dodając do tego własną inwencję, czasami zapędzam się zbyt daleko i brnę w problemy. Tak stało się i tym razem - zbyt mały obszar przeznaczyłem na uprawę biomasy, przez co zamiast wyściółkować wszystko tym, co rośnie w leśnym ogrodzie, części nie wyściółkowałem wcale. Bo znowu, lepiej zrobić fragment dobrze, niż całość byle jak. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze - tam, gdzie miałem sadzić tej jesieni dodatkowe krzewy owocowe, będzie rosła biomasa na ściółkowanie w przyszłym roku i jest nadzieja, że wtedy jej wystarczy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że część winy ponosi Bambi, który wylegując się w trawach tak je pougniatał, że koszenie okazało się miejscami trudne, a uzysk biomasy mniejszy niż zamierzony ... 

Listopad - W tym miesiącu odebrałem lekcję od kalafiorów, brokułów i jarmużu. Okazało się, że teraz plonują w Ostoi dużo lepiej, niż z siewu wiosennego i że na dobrą sprawę tak właśnie powinienem je uprawiać - z siewu w lipcu i początku sierpnia. Dziś, tuż przed Wigilią, pomimo kilku mroźnych dni, kalafiory nadal trzymają się na grządkach i nie, nie są mrożone. Co więcej, zdumiewa mnie smak ich liści, bardzo soczysty i słodkawy. Dalej też plonują jarmuże, które na pewno przezimują, szczęśliwe, że nie ma już żadnych bielinków i ich potomstwa, które mogłoby na ich liściach żerować.

Grudzień - Lekcja tego miesiąca dotyczy dwóch roślin, dla których sezon wegetacyjny w Ostoi okazał się w tym roku zbyt krótki, aby zrealizować postawione sobie cele. Chiński kasztan wodny rósł cały rok wspaniale, ale nie zdążył zawiązać podziemnych bulw o liczących się rozmiarach. Nic w sumie dziwnego, podobno potrzebuje do tego dwustu dni, podczas gdy w Ostoi od przymrozka wiosennego do jesiennego było tych dni 121. Na szczęście, podwodne kłącza i pędy przetrwały dotychczasowe nocne mrozy, wykopałem więc ich nieco i przeniosłem do domowego "paludarium". Zobaczymy, czy rośliny odżyją i czy jeszcze z nich coś będzie. Druga roślina, dla której sezon był za krótki to purpurowy ryż, który nawet nie zdążył zakwitnąć i naprawdę, nie wiem co o tym myśleć, bo wedle mojej wiedzy nie powinno to trwać tak długo, chyba że ... nie chodzi tu o długość sezonu ale o zbyt niskie temperatury na ostojowym podwórku. Nic to, doniczki z ryżem trafiły do domu na parapet, przekonam się więc wkrótce, czy da to pozytywny efekt, czy nie.

I to by było na tyle, kończy się rok trudny, ale tak obfity w wydarzenia, wrażenia, lekcje i nauki, że nie sposób to wszystko opisać nie tylko w tym, ale i we wszystkich wpisach jakie ukazały się tutaj w tym roku. Mam nadzieję, że nie zanudziłem i że choć troszkę udało mi się zaszczepić permakulturowego i ogrodniczego bakcyla w Was, czytelniczkach i czytelnikach tego bloga. Dziękuję za Waszą uwagę, obecność i komentarze. Życzę Wam wszystkiego najlepszego w nadchodzącym Nowym Roku! 

czwartek, 2 grudnia 2021

Słomiane Koło Czasu

 

Uprawa w kostkach słomy ma w Ostoi długą tradycję. Najpierw ich było na próbę sześć, potem dwadzieścia cztery, trzydzieści sześć, a później ich liczba ustaliła się na 64 i taka od pewnego czasu służy za miejsce uprawy pomidorów, dyń, cukinii i kabaczków głównie. W zależności od sezonu kostki służą dwa lub trzy lata, a gdy "zdekomponują" się już znacząco, wymieniam je na nowe. Ziemia w miejscu, gdzie stoją kostki poprawia się nieustannie, przybywa próchnicy oraz dżdżownic, a jasnoszary piach z wierzchu wyglądem zaczyna przypominać "czarnoziem" lub dobrze przesiany kompost. Kostki sprawiają też, że grunt samoczynnie się wygładza i poziomuje, dzięki czemu każde następne pokolenie kostek łatwiej jest równo ułożyć i leży ono bardziej poziomo.

Jak zawsze w Ostoi, nic się nie marnuje. "Każda słomka" ze starych kostek zostaje zagospodarowana i służy dalej. Rozkładająca się słoma służy za ściółkę w wielu miejscach ogrodu. Część starych kostek daje się przenieść w całości, ale część ma sznurki poprzegryzane przez nornice, które uwielbiają żyć pod kostkami, przy czym w zasadzie zupełnie nie przeszkadza to warzywom rosnącym na kostkach. Kostki, które się rozpadły, wrzucam na taczkę i przewożę w miejsca docelowe. W zdecydowanej większości przypadków, słomę z kostek "spulchniam", aby leżała na grządkach w formie luźnej warstwy, a nie zbitych tafli, na jakie kostka lubi się rozpadać. Są jednak nieliczne miejsca, gdzie kładę "tafle" - to te, gdzie jest nadmiar roślin, których się chcę pozbyć. Zwykle, są to kępy traw.

Miejscami takimi jest podnóże mini-hugli, gdzie zawsze po sezonie jest dużo trawy. Obkładam hugle słomą od dołu, dając najpierw grube, zbite tafle, a im wyżej tym mniej słomy, dodatkowo spulchnionej. Dzięki temu woda zimą może wsiąkać w hugle - gdybym przykrył je zbitymi taflami, zadziałałyby one jak strzecha na dachu i w następnym sezonie trzeba by hugle mocno podlewać. Konieczny tu jest kompromis pomiędzy eliminacją chwastów a wchłanianiem wody. Dodatkowo, aby nie musieć nic robić na huglach poza posadzeniem na nich warzyw i zbiorami, obsadzę je tylko tym, co da sobie radę samo, czyli od południa fasolą, pośrodku dynią lub cukinią, a od północy topinamburem. 

Jak pisałem już tutaj wielokrotnie, w ostatnich latach rzadko używam słomy do ściółkowania małych grządek podwyższonych w przydomowym ogrodzie kuchennym. Grządki te zwykle ściółkuję teraz kompostem i to wystarcza. Jednakże, czasami zdarzy się jakaś czarna owca - grządka na której rozszalały się chwasty. Wtedy przykrywam ją słomą z kostek, co skutecznie zredukuje liczebność niechcianych roślin wiosną. Wtedy podejmę decyzję - siać lub sadzić w słomę, czy też usunąć ją, dać kompost i przywrócić czarną owcę do stada grządek prowadzonych "normalnie". Warto tu dodać, że zachwaszczenie tej grządki jest wynikiem wyłącznie mojego zaniedbania - zebrałem tu wiosenne i wczesnoletnie plony, i nic nie posiałem. Przyroda wypełniła sobie wolną niszę sama, za co trudno ją winić.

Są miejsca, gdzie tuż obok siebie słomę kładę inaczej. Po prawej, najstarsze grządki w Ostoi, które kiedyś były podwyższone, ale już nie są od dawna. Służą głównie do uprawy motylkowych - bobu w międzyrzędziach i fasol przy siatkach. Rosną tu też wieloletnie czosnki i truskawki. Przestrzeń ta dostała cienką warstwę spulchnionej słomy i ma wygląd dosyć płaski. Przypomina zwyczajne, tradycyjne ziemne grządki. Po lewej grządka zdecydowanie mocniej wyściółkowana, przez co przyjęła kształt wału. Dałem tu więcej słomy, ponieważ zamierzam sadzić tu w przyszłym roku cukinie i krzaczaste ogórki. Grubsza ściółka podniesie żyzność tej grządki i sprawi, że trzeba ją będzie mniej podlewać, o ile w ogóle zajdzie taka konieczność.

W tym roku znaczna część starych kostek trafia na Zapłotek, czyli do ogrodu upraw głównych. Kostki, które się jeszcze trzymają w kupie, układam w całości w rzędy, z kostek które się rozpadają formuję wały. Pół Zapłotka jest tradycyjnie wyściółkowana liśćmi starych drzew z podwórka - lipy, dębu i klonu, niestety, na cały Zapłotek liści nie starcza, gdyż grabię je jedynie z przestrzeni tuż przed domem, a pozostawiam tam gdzie spadną wszędzie dookoła. Dlatego też co roku resztę Zapłotka ściółkuję sianem, ale w roku wymiany kostek trafiają one właśnie tutaj, a siano idzie na ściółkę w leśnym ogrodzie. Dzięki temu materiał w ściółce staje się bardziej różnorodny i w mojej opinii przyspiesza to powstawanie zdrowej i żyznej gleby. Pamiętajmy, że tu gdzie teraz jest Zapłotek, był jałowy piach, gdzie wegetowały jedynie rachityczne trawy i porosty. Dziś, bez podlewania i nawożenia, Zapłotek zaopatruje spiżarnię w ziemniaki, topinambury i dynie, które na pewno wystarczą do wiosny, a być może i dłużej.

Jak głosi myśl permakulturowa, działkę najlepiej zagospodarowywać na dwa sposoby - pierwszy to zacząć od drzwi domu i nie iść dalej, dopóki dana przestrzeń nie jest zagospodarowana perfekcyjnie, drugi, to na całej powierzchni działki tworzyć rozproszone "jądra żyzności i bioróżnorodności", z których te dwie cechy będą się same rozszerzać, aż kiedyś, po latach, obejmą całą działkę. Z nadmiarem słomy robię coś na kształt takich jąder. W ramach eksperymentu formuję nowe "jądra żyzności" na spalonym przez słońce piaszczystym ugorze. Ponieważ dodaję jedno czy dwa co roku (używając tyle, ile zbędnej gdzie indziej ściółki pozostanie mi jesienią), powoli powiększa się teren uprawy. Dzika zwierzyna nie przepuszcza okazji, aby sobie pogrzebać w starej słomie, ale co ciekawe, w sezonie nie prześladuje rosnących tu roślin. Około 15 maja wtykam tu 2-3 nasiona dyni i wracam jesienią, aby zebrać 1-2 owoce. W międzyczasie, piach pod słomą zamienia się w bardziej żyzną glebę. Po roku czy dwóch można będzie podjąć decyzję - posadzić tu drzewo, gildię, rośliny miododajne, a może dalej używać jako warzywnik?

Ostatki, zmiotki słomy z kostek trafiają w dziwne miejsca, jak na przykład do tej dawnej wieży ziemniaczanej, która od jakiegoś czasu jest wieżą dyniowo-fasolową. Wiosną wystarczy wetknąć tu sadzonkę fasoli Jaś (siew z nasion uniemożliwiają ptaki, głównie dudki, które nauczyły się bezbłędnie wybierać wszystkie nasiona motylkowych, jakie tu próbuję siać) oraz kilka nasion małej pnącej dyni, a do końca lata wieża stanie się zielona i na jesieni da fajne plony. Ziemniaków uprawiam już i tak dość w ogrodzie upraw głównych, aby trwonić na nie miejsce w wieżach, które i tak nie przebijały plennością uprawy w sianie metodą a'la Ruth Stout. Gdy wszystkie resztki starych kostek są już rozdysponowane, umawiam się na dostawę nowych i cały cykl zaczyna się od początku. Takie swoiste ostojowe Koło Czasu ... 

Gdy słomiano-kostkowa akcja dobiega końca, można rozejrzeć się po reszcie grządek. Wielokrotnie tutaj pisałem, że w Ostoi wszystko daje się uprawiać, poza roślinami kapustnymi. Z biegiem lat jednak, sytuacja uległa zmianie i z każdym rokiem różne kapustne zaczynają sobie coraz lepiej radzić w piaskach Ostoi. No może niezupełnie w piaskach, bo sadzę je przecież tylko na grządkach podwyższonych ogrodu kuchennego, czyli na tak zwanej Plaży i Parszywej Dwunastce, a te, mają obecnie po 40 centymetrów wysokości ponad piach. Dowodem na prosperitę kapuch są w tym roku jesienne kalafiory - co rusz jakiś niedobitek pozostawiony na grządce, aby go przymrozek skosił decyduje się zakwitnąć i zapewnić (mały) posiłek.

Zachęcony tym doświadczeniem jakiś czas temu sięgnąłem po nasiona z Irlandii, których nie wysiałem przez osiem lat, gdyż czułem, że nic z tego nie będzie. Na szczęście wykiełkowały. Dziś, na grządce dumnie pręży się jarmuż odmiany "walking stick" czyli takiej, z której w niektórych miejscach świata (głównie na wyspie Jersey) produkowano na skalę przemysłową laski. Liście obcina się od dołu i używa jako paszy dla zwierząt (w The Farmer's Magazine z roku 1836 napisano, że pięć roślin może wyżywić 10 krów). Mnie liście z  czubka smakiem przypominają kapustę i na pewno będę się starał na stałe wprowadzić do Ostoi tą roślinę, gdyż doskonale ona zimuje, a liście po przemarznięciu stają się słodsze. Będę miał na nią szczególnie oko tej zimy i postaram się nie zapomnieć pokazać Wam ją w styczniu czy w lutym, w bardziej zimowej scenerii.