poniedziałek, 26 listopada 2018

Yacon i fasola

Odrobina słońca Peru zajrzała do Ostoi, a to za sprawą Yacona, zwanego również jakonem. Ta andyjska roślina wytwarza chrupiące, słodkawe bulwy, dość rzadko jeszcze w Polsce dostępne. O próbach uprawy yacona pisałem już tu wielokrotnie, przypomnę więc tylko, że wymaga on żyznych, głęboko uprawionych i wilgotnych gleb, czyli przeciwieństwa tego, co w Ostoi. Z uporem maniaka jednak wykopuję kłącza po pierwszych przymrozkach, aby przechować je do następnej wiosny w piwnicy, oraz zbieram tych kilka bulw z każdej rośliny, aby posmakować oryginalnej tekstury i słodyczy yacona. Zasadniczo, kosztuje mnie to 10 minut pracy wiosną (sadzenie) i 5 minut pracy jesienią (wykopki), sądzę więc, że warto. Yacon jest blisko spokrewniony zarówno ze słonecznikiem, jak i topinamburem, podobnie jak ten ostatni gromadzi w swych bulwach inulinę, ale w ilościach nie powodujących tak drastycznych skutków jakie potrafi wywołać topinambur. Yacon w tym roku spożywamy w surówkach, głównie w "szokującym" połączeniu z własnymi suszonymi pomidorami w oliwie oraz piekielnie ostrymi papryczkami.

O ile yacon to ekstrawagancja, o tyle fasolą Ostoja stoi. Jak by nie było, to motylkowe od zarania Ostoi pomagają budować jej glebę, jednocześnie pozwalając nam podjeść zdrowo. Gdy na dworze wcześnie zapada zmrok, nadchodzi czas łuskania. Rosną góry suchych łuskwin, ziaren też przybywa. Łuskam "jak leci", nie bacząc na kolor, wielkość, odmianę. Nasiona na przyszłoroczny siew są już dawno odłożone. Teraz suchymi nasionami napełniam po brzegi pojemniki, fasolki będziemy użytkować kulinarnie aż do następnych zbiorów, lub jak to się mówi, do wyczerpania.

Pomimo iż nadal sadzę wiele odmian, to trzy zaczynają w plonach suchych nasion dominować. Tradycyjna polska fasola z orzełkiem, równie tradycyjna irlandzka czarna fasola, oraz biała drobna fasola tyczna wydają się najlepiej przystosowane do lokalnych warunków i dają największe plony. W nadziei wyhodowania lokalnej odmiany nie rezygnuję jednak z genetycznego misz-maszu i jeśli trafiają się nasiona nietypowe, odmienne od wszystkich, to zachowuję je do siewu. Oczywiście, jak to w permakulturowym siedlisku, nawet łuskwiny się nie marnują - dawniej stanowiły one cenny dodatek paszowy dla przeżuwaczy, ja z braku takowych umieszczam je w spodnich warstwach ściółki, aby tam żywiły bakterie glebowe. Trafiają też na ścieżki między grządkami, pod warstwę zrębek. Ścieżki to bardzo niedoceniane miejsca, gdzie przecież korzenie roślin mogą sięgać z grządek i korzystać z wody oraz substancji odżywczych. Mam nadzieję, że rośliny odwdzięczą się za to lepszymi plonami w przyszłym sezonie.

sobota, 17 listopada 2018

Fotorelacja listopadowa

Aby tradycji stało się zadość, Ostoja i w listopadzie musi mieć swój choćby jeden wpis na blogu, choćby w formie krótkiej fotorelacji. Bez zwlekania więc - zaczynamy.

W pierwszej dekadzie listopada grządki Ostoi zielenią się głównie tam, gdzie posiałem nawóz zielony. Stara grządka całkowicie porośnięta koniczyną będzie tak trwać do wiosennego siewu.



Gdzieniegdzie wśród koniczyn kiełkują sałaty - samosiejki.









 Na tradycyjnych grządkach permakulturowych, pozostawionych samym sobie miesiąc temu, nadal rosną mizuny, mibuny i inne dalekowschodnie zieloności.
Pac-choi rośnie dziwnie, rozpłaszcza się po grządce, zapewne po to, aby łapać więcej ostatnich promieni Słońca.








Jarmuże i buraczki nadal w akcji, wyglądają dość malowniczo.









Podobnie opisywana wcześniej grządka stopy kwadratowej - cały czas plonuje. Ciekaw jestem, jak jarmuż zachowa się w zimie.








 Na nowych grządkach zielony nawóz dopiero niedawno zaczął wschodzić. Podoba mi się jak robi to żyto ozime, nie stroi fochów, tylko sobie ładnie rośnie.







A ponieważ Ostoja eksperymentami stoi, to na sąsiedniej nowej grządce wschodzi koniczyna biała. Czy to był zbytni optymizm siać ją tak późno? Przekonamy się wiosną.







Aby wyczerpująco temat zgłębić, nie mogło zabraknąć grządki obsianej mieszanką żyta z koniczyną, no i oczywiście grządki niczym nie obsianej. Wklejanie jej zdjęcia sobie daruję.








Ostatni pomidor koktailowy w dwudziestolitrowym pojemniku osiągnął pięć metrów wysokości, nadal kwitnie, a ponad setka owoców już na pewno nie zdąży dojrzeć.








Cały czas jednak coś z tego krzaka da się uszczknąć, jego żywot zakończy pierwszy nocny mróz.










Skoro jesteśmy przy pomidorach - krąg z siatki zbrojeniowej usytuowany poza podwórkiem napełniłem częściowo rok temu odpadkami, głównie opadłymi liśćmi, ale i resztkami z ogrodu i kuchni. Nie odwiedzałem go przez rok. Teraz, gdy chciałem dorzucić tegorocznych liści, zobaczyłem na siatce pomidory. Nasionko z odpadków musiało samo wykiełkować, krzak urosnąć, zakwitnąć, zaowocować i obumrzeć. A wszystko to, bez udziału ogrodnika. Pomidory okazały się jak najbardziej jadalne.


Na wydeptanych przez sezon, a nieużywanych od miesiąca ścieżkach w najstarszej części ogrodu odbija koniczyna.










Tak zwany Zapłotek, ogród "zewnętrzny" na piaszczystym ugorze, otrzymał na zimę kołderkę z liści. Poleżą tu do wczesnej wiosny. Pod grubą warstwą ściółki kryją się topinambury i ziemniaki - bo kto by tam sadził wiosną, skoro można w dniu zbiorów.

Jak na miejsce, któremu poświęciłem około ośmiu godzin w listopadzie, Ostoja trzyma się nieźle. Mam nadzieję, że może grudzień będzie łaskawszy, pozwoli spędzić więcej czasu na miejscu i podgonić robotę.