wtorek, 20 czerwca 2023

Testowanie

Przez ostatnich dziesięć lat opisywałem tu jeżeli nie niezliczone, to na pewno liczne testy, jakich dopuszczać się ważyłem w Ostoi - na jej grządkach, w stawie, w lesie. Było tego tyle, że wszystkich nie spamiętam, dobrze więc, że ten blog przypomina choć o niektórych. Mam nieodparte wrażenie, że liczba testów, choć powinna maleć, chyba jednak rośnie, i końca nie widać. Niczym są jednak moje testy w obliczu tych, jakim poddaje mnie, i nas wszystkich pogoda, klimat i natura. Tegoroczna wiosna przyniosła w Ostoi katastrofalną suszę, nigdy jeszcze tak bardzo nie brakowało deszczu i nigdy jeszcze deszczówka w zbiornikach nie skończyła się tak naprawdę zanim się na dobre zebrała. Ponadto, przymrozek w nocy z drugiego na trzeciego czerwca był bardziej mroźny niż rok temu, choć dwa dni wcześniej. Z testu obronną ręką wyszła moja rozsada fasoli, posadzona rano przed przymrozkiem, choć Internauci wróżyli, że spotka ją smutny los.

O ile w obrębie podwórka mam jakąś tam kontrolę nad przymrozkiem, o tyle już mniej w ogrodzie upraw głównych. Wiedząc, że przymrozek zacznie się około 4:30 nad ranem, wstałem rześko i polewałem lekką mgiełką wody najbardziej narażone na straty rośliny - pomidory i dyniowate na kostkach słomy. Najwyraźniej to pomogło, bo pomimo że termometr pokazał minus trzy stopnie, a na szybie auta można było rzeźbić w lodzie, to wszystkie co do jednej rośliny przeżyły, a tylko nieliczne utraciły po listku lub dwa. W ogrodzie upraw głównych natomiast, na Zapłotku, straty okazały się poważne. Przemarzła większość pomidorów i cukinii, mniej ucierpiały dynie, a kukurydza wcale. Z upływem czasu okazało się jednak, że większość rozsad z moich nasion lepiej lub gorzej, ale odrasta, czego nie można powiedzieć o rozsadach z nasion kupnych i z wymiany z innymi ogrodnikami. Poprzednie lata nauczyły mnie, aby na takie okoliczności przyrody być przygotowanym, uzupełniłem więc braki rezerwową rozsadą. W nagrodę, obok pomidora, którego nazwałem Harry (Chłopiec Który Przeżył) wyrosła mi przepiękna, pierwsza tegoroczna kania. Wcześniej niż kiedykolwiek.

Całkowicie nieoczekiwane wyniki przyniosły tegoroczne testy bobu. Jak wiadomo, nie podlewam zasadniczo ogrodu upraw głównych, ale grządki na podwórku czasami tak. I tak się w tym roku dziwnie zdarzyło, że susza zabiła bób na grządkach okazjonalnie podlewanych, podczas gdy w miejscu niepodlewanym przeżył. Jak widać, jak mawiają starsze pokolenia, kto doznał za młodu zimna, głodu i poniewierki, lepiej się trzyma na stare lata niż  wychuchana, ptasim mlekiem karmiona młodzież. Czy jakoś tak. W każdym razie, zbiorę nasiona z tych niedobitków (Bobek Który Przeżył nie brzmi wcale dostojnie) i posieję w przyszłym roku, aby przetestować, czy jeszcze lepiej poradzą sobie przy braku jakiejkolwiek opieki. Kurcze, czy właśnie dorzuciłem sobie jeszcze jeden test do wykonania? Ech ....

Każdy rok przynosi jakąś nową, światową lub lokalną modę. W zeszłym roku były kartony, w tym wydaje mi się, że świat oszalał na punkcie elektrokultury. Mnożą się od niej spece, a YouTube zalewa fala testów, relacji, wykładów i podcastów o wykorzystaniu energii elektrycznej z powietrza do stymulacji wzrostu roślin. Ponieważ ciężko jest oddzielić wiedzę od bullshitu, nie tracąc czasu i nie zaśmiecając sobie głowy, postanowiłem sięgnąć do źródła i skontaktować się z jednym z czołowych speców od elektrokultury w Europie. Zapoznałem się z jego obszernymi wykładami, skontaktowałem z jego zespołem i w efekcie zbudowałem testową antenę dokładnie wedle ich wytycznych. Otrzymałem zapewnienie, że antena ta powinna działać, bo jej konstrukcja i parametry jak ulał pasują do grządek mojej Parszywej Dwunastki. Będę więc teraz testował to urządzenie, pełen sceptycyzmu ale jednocześnie wypowiadając życzenie, abym to ja się mylił i aby ta cała elektrokultura zadziałała i przekonała mnie, niewiernego Tomasza, do siebie.

Niektóre eksperymenty ciągnę tak długo, że przestały już w zasadzie nimi być, a stały się rutyną. Tak jest z uprawą czosnku w truskawkach - robię to od lat. Zeszłej jesieni jednak poszedłem o krok dalej i posadziłem cztery odmiany czosnku pomiędzy truskawkami. Jak na razie okazuje się, że czosnek jest najładniejszy w tym roku wszędzie, niezależnie od odmiany, ale o wynikach przekonam się za około miesiąc, gdy główki ujrzą światło dzienne. Nie zawsze bowiem jest tak, że gdy to co widać ładne, to co zakryte również, i odwrotnie. Pierwszy raz też w tym roku postanowiłem sprawdzić, czy lata edukowania ptaków przy pomocy czerwonych nakrętek przekonały je, że truskawki u mnie są niejadalne, i ... nie umieściłem nakrętek na grządkach. Jak na razie, wszystkie truskawki są całe, zobaczymy co będzie dalej.

Jeszcze "przed chwilą" były przymrozki, a już ogród zalewa plonami, jest ich tyle, że zaczynam niektóre przerabiać, aby mieć co jeść zimą. Co więcej, i natura tak zwana dzika nie próżnuje, gdyby doba miała 48, albo jeszcze lepiej 72 godziny, można by godzinami zbierać, suszyć, kisić, marynować. Pokrzywy, podagryczniki, chmiel, pastorały paproci, młode listki tego i owego, sok brzozowy, pierwsze wiosenne grzyby - wszystko to występuje tak obficie, że jedynie maleńki ułamek udaje się zabezpieczyć. W tym roku postawiłem sobie za punkt honoru zaopiekowanie się plonami z grządek tak, że nic się nie zmarnuje, a już niestety poległem raz na obfitości szpinaku. Teraz, z trudem nadążam za dymką, pędami kwiatowymi czosnku, sałatami i inną zieleniną, a tu już jest jagoda kamczacka, a za moment świdośliwa. Natura testuje mnie swoją szczodrością, a ja zadaję sobie "odwieczne" pytanie - kiedy to wszystko zebrać, zjeść, zachować, przerobić? Jeśli ktoś testował i znalazł odpowiedź, niech pisze chyżo!