Bobry, zwiedziawszy się chyba, że człowiek w osobie bezdusznych urzędników i wykonawców ich błędnych decyzji uwziął się na nie, próbują pokazać, jak są użyteczne. Zbudowały tamę, spiętrzyły wodę. Przynajmniej tu, w pobliżu rzeki i rezerwatu, nikt do nich raczej strzelać nie będzie. A tam, gdzie jest ich nadmiar i szkody czynią, należy najpierw sprawdzić, co więcej jest warte - czy te szkody, czy pożytki płynące z ich obecności. A jeśli szkody przeważają, to odłowić trza zwierzaki i przenieść tam, gdzie będą w stanie pełnić swoją przyrodniczą rolę, z korzyścią dla siebie i dla nas.
Dzięki działaniom bobra maleńki rowek zmienił się w mikro rozlewisko, bóbr pogłębia je wybierając ziemię do uszczelniania tamy. To miejsce to tak zwana przez nas tutaj anekumena, czyli obszar, który powinien pozostać trwale i całkowicie niezamieszkany i niewykorzystywany gospodarczo przez człowieka. Tu, choć nie jest tak do końca dobrze, bo rzeką przez większość roku suną tłumy kajakarzy, a łąki raz lub dwa razy w roku się kosi, to jednak bobry czują się tu póki co dobrze, pomijając wspomniany już poprzednio, z lekka doskwierający im głód.
Tymczasem na Ostojowym podwórku, nieco warzyw jeszcze funkcjonuje na grządkach. Nie jest to efekt zamierzony. Nie jestem zwolennikiem naginania sezonu, uważam, że zimą powinno się raczej jeść to, co się zachomikowało w cieplejszych miesiącach. Rytm pór roku zakłóca jednak pogoda i klimat, a skoro pozostawia jeszcze niedobitki na grządkach, to trzeba z nich korzystać. Gorzej, że przy tej pogodzie kiełkują te rośliny, które to miały zrobić dopiero wiosną. Wylazły cebule zimujące, pojawiają się pierwsze czosnki. Zielony i fioletowy jarmuż oraz kapusta palmowa trzymają się też dobrze, a sprawdzają się świetnie w tzw. zielonych szejkach.
Przepięknie w tym roku przechowują mi się dynie, co tydzień przywożę jedną do miasta i przekształcam w ogromny gar płynnego, pysznego złota. Zupa z dyni ma magiczną moc, poprawia nastrój w najgorszą pluchę, rozgrzewa i śmiem twierdzić, że leczy. Pozostało jeszcze kilka dyń, jest szansa, że gdy do gara będzie trafiać ostatnia, to na grządkach będzie już dostępna pierwsza zielenina i znowu, jak co roku, trzeba będzie przerzucić "dietetyczną wajchę" i przejść z odżywianiem z trybu zimowego na wiosenny. Na razie jednak delektuję się kiszonym topinamburem oraz podobnymi atrakcjami, nie tęskniąc do np. sałaty. Jak to mówią, wszystko ma swój czas.
Powracając do grządek, to tu i ówdzie pleni się seler naciowy, a smak jego jest teraz bardziej intensywny niż latem. Podobnie, niewykopane jeszcze marchewki nabierają słodyczy.
Jest sporo buraków liściowych, ale jakie są, takie są, nie przyrastają ani ani. Dlatego pozostawiam je w spokoju, niech sobie siedzą.
Dopiero teraz, pisząc te słowa, na poprzednim zdjęciu zobaczyłem ślady przestępstwa - powiększyłem to dla Was. To wstrętna nornica wlazła na grządkę podwyższoną i z sobie znanych tylko powodów pocięła na kawałki wężyk doprowadzający wodę do emitera. A to wredna paskuda!
Kapucha ozdobna nic sobie nie robi z tej pseudo zimy, szczęśliwa, że zdecydowana większość szkodników poszła spać. Jednakże, wprawne oko dojrzy tu i ówdzie ślad działań ... nie do wiary ... gąsienicy? W styczniu? Strach się bać, co się z tego wylęgnie ...
Truskawki powinny spać, zamiast tego puszczają młode listki, wolałbym żeby pospały, żeby rytm pór roku przyniósł mróz i śnieg i zimę. No ale cóż, jest jak jest i trzeba przyjmować to wszystko z przysłowiowym "dobrodziejstwem inwentarza", dostosowując się na bieżąco do sytuacji. W związku z tym, w początku lutego wysieję pewnie w Ostoi bób. Jeżeli przyjdzie zima i go skosi, no cóż, stracę najwyżej kilka nasion, jeżeli natomiast urośnie i wyda plon wcześniej, to jak zwykle okaże się, że problem bywa rozwiązaniem, jak to w permakulturze ... ;)