piątek, 22 grudnia 2023

Lekcje roku 2023

Jak nakazuje tradycja tego bloga, pora na ostatni wpis, zawierający lekcje roku 2023. Był to rok rekordowo niesprzyjający bytności w siedlisku, od powstania tego bloga, przez dekadę, nie było roku w którym spędziłem w siedlisku mniej czasu, nie było też takiego, w którym zrobiłbym niej. Siedlisko przeszło w mijającym roku wiele crash testów polegających na pozostawieniu wszystkiego bez opieki, nagłych wyjazdów i zawalania terminów. Pomimo to, dzielnie żywiło nie tylko mnie i najbliższą rodzinę, ale nadmiaru starczyło też dla innych. Nauka z tego jest taka, że dobrą strategią było wszystko robić tak, aby mogło "samo rosnąć" wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Szczęśliwie, krzewy rosną, kolejne drzewa wchodzą w owocowanie, ryby nie narzekają, a warzywnik też daje radę z reguły, choć mogłoby być lepiej. Nie sposób jednak narzekać, gdy patrzy się teraz, w końcu roku na zgromadzone na zimę plony, na przetwory, na całą zawartość piwnicy i spiżarni - pewnym jest, że tej zimy głód nam nie grozi.

Ogromnej lekcji w odchodzącym roku udzieliła mi pogoda. Dwa zjawiska pokazały, że trzeba się z pogodą bardziej liczyć, a także potwierdziły to, o czym piszę od lat, że pogoda się radykalizuje. Pierwszym zjawiskiem był silny przymrozek w pierwszej dekadzie czerwca, który poczynił spustoszenie wśród dyń w ogrodzie upraw głównych. Drugim zjawiskiem był katastrofalny brak opadów, który sprawił, że po raz pierwszy w historii, zbiorniki wody deszczowej ani razu się nie przepełniły, a przez większą część roku nie było dość deszczówki do podlewania ogrodu. W niepodlewanym leśnym ogrodzie usychać zaczęły leszczyny. Żywokosty ledwo zipały, a maliny usychały stojąc. Miało to oczywiście wszystko wpływ na zbiory, ale jak już napisałem, nie sprawiło, że chodziliśmy głodni. Pomogło za to pomidorom i pozwoliło ograniczyć wszechobecną w ostatnich latach zarazę ziemniaczaną do niewiele znaczącego poziomu.

Ograniczanie zarazy ziemniaczanej w tak trudnej okolicy i mikroklimacie jest lekcją, którą odrabiam od lat, a w mijającym roku udało się to zrobić naprawdę skutecznie. Krzaki ostatecznie ubił dopiero pierwszy jesienny przymrozek. Przez cały sezon musiałem usunąć przed zbiorami wyłącznie jeden krzak, którego nie warto było ratować. Trzy inne dały mały plon i później zostały usunięte. Pozostałe rośliny udało się uratować, aż do 10 października. Pod chmurką, w lesie i przez większą część dnia w cieniu, bez chemii, wyłącznie z naturalnymi preparatami prewencyjnymi i leczniczymi. Jeżeli więc ktoś Ci mówi, że z zarazą ziemniaczaną wygrać się nie da bez chemii albo wcale - zapraszam na moją lekcję, dobrze w tym roku odrobioną.

W mijającym roku silnie potwierdziła się złota myśl twórcy permakultury, Billa Mollisona, że każdy nadmiar, na przykład plonów, niezagospodarowany staje się odpadem, albo przysparza zbędnej pracy. Z jednej strony bowiem nie byłem w stanie pewnych plonów zebrać i zagospodarować z uwagi na nieobecności, z drugiej niektórych plonów po prostu była obfitość większa, niż potrzebujemy. Dlatego też rok ten nauczył mnie, że zeszłoroczna ilość posadzonego szpinaku była wystarczająca  nie należało jej zwiększać, że nie ma potrzeby powiększać pasieki, że niekoniecznie muszę uprawiać cztery odmiany ziemniaków i że jakony zebrane w 2022, jemy nadal gdy piszę te słowa, a przecież już w piwniczce czekają jakony zebrane w 2023. Piętrzą się stosy zebranych nasion, a liczba odmian pomidorów, papryk i dyń przyprawia o zawrót głowy. Muszę zapamiętać tą lekcję - zanim coś posadzę, posieję, powiększę, zbiorę, powinienem się trzy razy zastanowić, czy na pewno jest to rozsądne i potrzebne.

Czasami jednak udaje mi się wprowadzić coś nowego, co okazuje się warte zachodu i co ważne, dopisania na stałe do listy rozwiązań, jakie Ostoja ma w swoim repertuarze. Przypadek sprawił, że w tym roku trafiła w moje ręce spora liczba dwudziestolitrowych, białych wiaderek, otrzymanych z cukierni. Z atestem do żywności, po oleju kokosowym. Każdy, kto gospodaruje na wsi wie, że wiader w siedlisku nigdy dość, ale tym razem naprawdę miałem o jakieś dziesięć za dużo. Postanowiłem więc spróbować uprawy w tych wiaderkach - zarówno w Ostoi, jak i na warszawskim tarasie. Najwcześniejsze ziemniaki oraz miniaturowe, krzaczaste dynie piżmowe posłużyły za doświadczalne króliki. Okazało się, że ten sposób uprawy jest bardzo efektywny, a plony z wiaderek zadowalające. Nauczyłem się również, że ziemniaki w wiadrze niemal nie wymagały podlewania, w odróżnieniu od dyń, które chłonęły wodę jak gąbka i bez podlewania nie dałyby plonu. Uprawę wiaderkową planuję nie tylko powtórzyć, ale także powiększyć.

Dziś, 22 grudnia o godzinie 4.27, zaczęła się astronomiczna zima. W ten dzień Przesilenia Zimowego, trwający tutaj zaledwie 7 godzin i 42 minuty, żegnam odchodzący rok i z nadzieją patrzę w nowy. Wraz z wydłużającym się od jutra dniem, życzę sobie dłuższych chwil w Ostoi, a wszystkim, którzy czytają tego bloga życzę Szczodrych Godów, Wesołych Świąt i wszystkiego, co najlepsze w 2024.


niedziela, 26 listopada 2023

Na osłodę

Listopad okazał się bardzo trudnym miesiącem, w którym jedynie minimalną ilość czasu byłem w stanie poświęcić Ostoi. Z jednej strony jednak przypominały mi o niej ozdobne dynie przywiezione do miasta po pierwszym przymrozku, z drugiej niecierpiące zwłoki sprawy, które trzeba było załatwić, rzeczy o które trzeba było zadbać, prace, które należało wykonać. Każda krótka, kilkugodzinna wizyta w Ostoi była więc bardzo intensywna, wypełniona po brzegi pracą, a przez to dająca poczucie dobrze wykorzystanego czasu. Rzutem na taśmę udało się przygotować do zimy.

Jak co roku jedno z ważniejszych zadań polega na zabezpieczeniu tych roślin, które na zewnątrz nie przezimują. W tym roku najbardziej spektakularną rośliną tego typu były dzikie ziemniaki, od doktora Szymańskiego, rodem z Meksyku (ziemniaki, nie doktor). Ziemniak Cimatli po polsku nazywa się chyba psianką sercolistną lub ziemniakiem sercolistnym, ale nie ma o nim zbyt wielu  informacji. Bulwki otrzymane od dr Szymańskiego posadziłem wiosną w pięćdziesięciolitrowym worku uprawowym, a teraz zebrałem całą masę mikroskopijnych ziemniaczków. Są one wielkości ziarna grochu, czasami małej fasolki. Są ich za to setki. Bulwki te są jadalne i były uprawiane w tym celu w Meksyku przez stulecia. Ziemniak ten jest całkowicie odporny na zarazę ziemniaczaną i inne częste choroby naszego poczciwego ziemniaka, dlatego wart jest zainteresowania.

Jak co roku w listopadzie, nadszedł też Dzień Liścia -  jedyny dzień, kiedy grabię liście przed chatką i zanoszę je do ogrodu upraw głównych. Tam pełnią rolę ściółki, nawozu i zatrzymywania wody, jak również całkowicie eliminują chwasty. Jest to jedyny zabieg przygotowawczy do następnego sezonu w tym ogródku. Tu, gdzie dziś ułożyłem liście, posadzę cukinie, dynie, kukurydzę, pomidory, fasole itp. w maju 2024. Reszta tego ogródka zostanie zaściółkowana słomą z kostek uprawowych. Zakończę też chyba swój eksperyment z czarną agrotkaniną którą dla porównania wyściółkowana była jedna piąta tego ogródka - okazało się, że o ile tam gdzie ściółką są liście lub słoma żyzność się utrzymuje lub rośnie, to pod agrotkaniną żyzność maleje. A że nie chce mi się podlewać gnojówkami czy w inny sposób nawozić, chyba zdejmę ten materiał i zastąpię słomą.

Leśny ogród z jednej strony prosi się o nieco uwagi i pracy, z drugiej w sumie nic by się nie stało, gdybym do niego nie zajrzał do wiosny. No ale zajrzałem. Ktoś prosił o moje niezwykle inwazyjne maliny, poszedłem więc uzbrojony w grube rękawice i dosłownie ze ścieżek wyrwałem kilkadziesiąt egzemplarzy. Gdybym się do tego przyłożył, pewnie byłoby kilkaset. Przy okazji, zobaczyłem, że przegapiłem owoce pigwy. Posadzona dwa lata temu w leśnym ogrodzie pigwa dała trzy owoce w pierwszym roku i kilkanaście w obecnym. Co przyniesie przyszły rok? Czy będziemy totalnie "zapigwowani? Na szczęście sok z tych zapomnianych owoców smakuje obłędnie i teraz od czasu do czasu słodzimy sobie nim herbatę.

Tuż obok, na granicy z Isengardem, czyli sąsiednią działką, rośnie miskant olbrzymi. Pisałem już o nim, ale przypomnę, że jest to kępowa krzyżówka miskanta chińskiego z cukrowym, która bardzo wolno rozrasta się na boki, dzięki czemu nie działa na nerwy sąsiada. Najlepiej ścinać go (miskant, nie sąsiada) późną zimą lub wczesną wiosną, ale taki miskant, gdy spadnie na niego śnieg, zawala skutecznie ogrodzenie z elektrycznego pastucha. Dlatego krakowskim targiem - jedna czwarta objętości miskanta, która mogłaby się zwalić na pastucha została ścięta teraz, a trzy czwarte zetnę pewnie w lutym. Cały pozyskany materiał wyściółkuje aleję w leśnym ogrodzie tuż obok, a w kwietniu posadzę w nim ziemniaki ... Jak zawsze, w Ostoi codziennie rozkminia się dylematy i podejmuje decyzje, dzięki czemu nie ma czasu na nudę i głupie pomysły ... no z tymi pomysłami to przesadzam, ale wiecie o co chodzi.

Jak zawsze, pomimo rozkmin i planowania, nie wszystko i nie zawsze idzie zgodnie z planem. Ta dynia myśli że jest wiosna i dosłownie eksploduje kiełkami. Oczywiście, cenie sobie szybki wzrost, ale nie w dyniach przeznaczonych do przechowywania. Samoczynna selekcja i dyskwalifikacja - nasion tej dyni na pewno już nie zbiorę i nie wysieję. Kilka innych natomiast zaskoczyło smakiem. Wydają się być słodsze niż w zeszłym roku, pomimo bardzo trudnego i w sumie nieudanego sezonu. Z tych nasiona oczywiście wysieję i zobaczymy, jak spiszą się w kolejnym roku. Myślę, że nasionami dyń zebranych w ciągu ostatnich lat mógłbym obsiać z hektar lub lepiej, pora chyba co starsze zacząć prażyć w piekarniku i spożywać, póki jeszcze w miarę świeże.

Pomimo tego, że zdecydowaną większość warzyw uprawiam z własnych nasion, zdarza mi się pod wpływem impulsu coś sobie zakupić, na osłodę szarych dni i z myślą o wiośnie. Tym razem padło na Kalendarz Adwentowy - w każdym okienku, zamiast czekoladki, nasiona jakiegoś warzywa ... Nasiona bio, ciekawe odmiany których jeszcze nie mam, ładne, estetyczne opakowanie - chyba było warto. I tak moi mili, głowy do góry - czas szybko leci, za jakieś sto dni znowu będziemy siać pomidory!


niedziela, 15 października 2023

Pocałunek śmierci

 

Tegoroczna jesień okazała się łaskawsza niż zeszłoroczna i "pocałunek śmierci" w postaci solidnego przymrozka zawitał do Ostoi dopiero dziesiątego października. Dzięki temu były i październikowe pomidory, i cukinie, i zieloności, i jadalne kwiatki. Z uwagi na koszmarną suszę bardzo niewiele było grzybów leśnych, ale wystarczyło aby posmakować. Pierwsza noc z solidnym przymrozkiem zmienia niemal wszystko - "przestawia wajchę" z trybu letniego, na zimowy, sprawia, że zmienia się struktura plonów czy zakres prac, ale jednego nie zmienia - w permakulturowym siedlisku zawsze jest multum pracy do wykonania, szczególnie wtedy, gdy ktoś w takiej pracy odnajduje głębszy sens i po prostu, po ludzku, ją lubi. Nie bez kozery moja lista rzeczy do zrobienia z roku na rok nie tylko nie maleje, ale wręcz rozrasta się, jak jakiś perz czy inny topinambur.

Pocałunek śmierci sprawia, że dosłownie z dnia na dzień zaczyna opadać więcej liści, a ilość materii organicznej jaką można podebrać z warzywników gwałtownie rośnie. Można zacząć sprzątać zmrożone pędy pomidorów, cukinii czy dyń, ale co najważniejsze przejazd elektryczną kosiarką po podwórku pod lipą dostarcza mieszanki trawy i liści idealnej na kompost. Jest to czas, kiedy kompostuję na gorąco napełniając moje leśne kompostowniki po brzegi. Część kompostu trafi na grządki jeszcze w tym roku, w miarę jak będą się opróżniać. Reszta zostanie dołożona wiosną, przed siewami lub sadzeniem. Przeciętnie, od dwóch do pięciu centymetrów najlepszego kompostu wystarcza, aby zapewnić warzywom żyzność na cały przyszły rok, bez dodatkowego nawożenia.

Pocałunek śmierci zmroził nadziemne części jakonów, przystąpiłem więc do zbiorów. Wykopanych kłączy i bulw uzbierała się niemal taczka, nieco mniej niż by być mogło, gdybym jakony podlewał. Nie wiem który już raz to piszę, że to przez tegoroczną suszę. O ile wiele lat temu głównym problemem Ostoi był brak żyzności i szczery piach, o tyle teraz jest nim brak wody. Ten sezon był pierwszym w historii Ostoi kiedy to zbiorniki deszczówki ani razu się nie przepełniły, a przez kilka tygodni poziom deszczówki w zbiornikach wynosił zero. Podlewanie ograniczyłem już nawet nie do minimum, ale do ratowania tych roślin, które padały, a w leśnym ogrodzie, gdzie podlewanie nie wchodzi w grę, usychać zaczęły nawet pokrzywy i maliny, co świadczy o tym, jak trudny pod względem wody był to sezon. W mojej opinii, może być jedynie gorzej, dlatego mam zamiar do następnego sezonu całkowicie przerobić instalację do nawadniania i mieć ją w gotowości, bo kolejnego roku biegania z konewką od jednego wysychającego pomidora do drugiej schnącej cukinii to ja nie przeżyję.

Tymczasem jednak na grządkach gdzie rósł jakon od razu posadziłem szpinak z rozsady, ale zanim w ogóle mogłem to zrobić, zmuszony byłem robić co? Tak, podlewać! Podłoże było bowiem całkowicie hydrofobowe, czyli woda spływała po nim jak po przysłowiowej kaczce. Wielokrotnie, powolutku, nawilżałem je wodą z konewki, aż woda zaczęła wsiąkać. Nie sposób jednakże sprawić, aby przywrócić właściwą wilgotność na całej wysokości grządki, sprawić to mogą jedynie jesienne, mżawki, kapuśniaczki, deszcze i szarugi, na które bardzo liczę. Jeżeli nie przyjdą, przyszły sezon będzie bardzo trudny, bo podobna sytuacja jest niestety u mnie wszędzie. Być może w przyszłym sezonie pocałunkiem śmierci nazywać będzie trzeba suszę, a nie mróz? Oby nie.

W coraz dłuższe wieczory, gdy światło dnia zanika coraz wcześniej, można się zająć łuskaniem fasoli, suszeniem kolb kukurydzy i ostatnich ziół, kondycjonowaniem dyń aby przechowały się jak najdłużej oraz butelkowaniem wina z kwiatów czarnego bzu, które już od dziesięciu lat jest sztandarowym produktem Ostoi. W tym czasie produkcja wzrosła z dziesięciu do 55 butelek rocznie, znacznie lepszy wynik niż wzrost polskiego PKB. Śmiało mogę rzec, że czas zainwestowany w wino skutecznie przeciwdziała inflacji. Oczywiście są to żarty, bo jak zwykle, niczego nie sprzedaję i niczego nie rozpatruję w kategoriach pieniądza i zysku. Wiem jednak, że każda sekunda poświęcona na produkcję tego trunku "się opłaca".

Przysłowiowym rzutem na taśmę zebrałem ostatnie miechunki ze zmarzniętych krzaków, połączyłem z niezwykle ostrymi papryczkami i w efekcie uzyskałem oszałamiająco ostry sos Salsa Verde, jakiego jeszcze do tej pory nie miałem. To efekt papryczki o nazwie Seven Pots, czyli Siedem Garnków, bo na tyle podobno jedna taka wystarcza. U mnie poszła ona do litra sosu, można więc być może nazwać ten sos "Pocałunek Śmierci"? Nie sądzę jednak, aby była to nazwa ponętna kulinarnie. Z drugiej strony, jedno z najlepszych europejskich piw to belgijska "Mort Subite", czyli "Nagła Śmierć", więc dlaczego nie?

sobota, 23 września 2023

Święto plonów

 

Gdy Równonoc Jesienna przerzuca kartkę w kalendarzu, bezlitośnie informując nas że skończyło się lato, nadchodzi Święto Plonów. Dobra z ogrodu płyną obfitym strumieniem do kuchni i spiżarni, kończą się jednak te letnie, do bezpośredniego spożycia, a przybywa tych, które żywić będą w zimie. Astrologicznie wchodzimy w znak Wagi, a waga i kaliber plonów rośnie - apetyczne, drobne krągłości pomidorów zaczynają zastępować pełne, obfite kształty dyń  (tak, tak - beznadziejny żart). Pierwszy dzień jesieni to tradycyjnie czas przełomu. Z jednej strony refleksji nad mijającym sezonem i podziękowań Matce Naturze za wszystko, czym nas obdarzyła (no może z wyjątkiem zarazy ziemniaczanej), z drugiej to czas kiedy zaczyna się myślenie i planowanie przyszłego sezonu.

Przyszły sezon zaczyna się bowiem teraz - od tego, jak przygotujemy grządki jesienią, zależy to, jakie będzie nasze przyszłoroczne święto plonów. Jest to dla mnie czas intensywnego kompostowania, bo właśnie teraz ilość materii organicznej jaką pozyskuję z warzywników jest największa, z drugiej strony to czas korzystania ze sporządzonego dawniej kompostu, do zasilenia wszystkich grządek na których lato się kończy. Na pierwszy ogień zawsze idą te, gdzie sadzić lub siać coś będę jeszcze tej jesieni. W kolejce już czeka czosnek, który wbrew powszechnym opiniom można już sadzić teraz, od pierwszego dnia jesieni, ale ja zwykle czekam z tym do około 10 października. Teraz już jednak przygotowuję mu grządki - zarówno te, gdzie będzie rósł wspólnie z truskawkami, jak i osobną grządkę dla niego. Nie wolno bowiem wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Cztery grządki truskawkowe i jedna osobna, łącznie pięć metrów kwadratowych, przyjmie nieco ponad sto ząbków czosnku, co w efekcie ma dać 100 główek w lipcu 2024. Taki jest plan, z drobnymi modyfikacjami powtarzany od lat. Od lat nie kupujemy czosnku, plan więc chyba działa.

Płyną też plony ze stawu, ale tak się jakoś porobiło, że coraz mniejszą mam chęć je pozyskiwać i spożywać, a coraz większą aby obserwować i cieszyć się tym co w stawie piszczy. Robię więc głównie odłowy selekcyjne, w trakcie których siedem razy oglądam każdą rybkę, zanim ją zakwalifikuję do gara. Te o najlepszych cechach budowy, bo o charakterze mówić trudno, trafiają z powrotem do stawu, aby tam żyć i się rozmnażać. Przydaje mi się tu wiedza ichtiologiczna z prehistorycznej przeszłości, którą jak z dna przepastnego wora usiłuję wydobyć i wykorzystać. Efekty trzeba powiedzieć są - ryby są zdrowiutkie, tłuściutkie, w świetnej kondycji i nie jest ich za dużo, czegóż chcieć więcej? Może jedynie tego, aby okolica nie zmieniała się tak na niekorzyść, albowiem na próżno już szukać ciszy nad moim stawem. Niewiarygodne, jak w ciągu niespełna dziesięciu lat wszystko potrafi się zmienić na niekorzyść, w imię tak zwanego postępu, rozwoju, ludzkiego parcia do działania, akumulacji dóbr i wnoszenia, do bądź co bądź puszczy, cywilizacji.

Ponarzekać sobie oczywiście można, ale przede wszystkim trzeba robić swoje, a czas obecny to okres bardzo ważnych plonów - nasion na przyszłoroczne siewy. Wreszcie z domu zaczyna znikać zapach fermentowanych nasion pomidorów, a wraz z nim muszki owocówki. Coraz więcej suszy się nasion fasoli, za moment przyjdzie pora na cukinie, a później, przez całą zimę, pobierać będę i suszyć nasiona dyń. Nie zebrałem jeszcze kukurydzy, na którą bardzo liczę, zżera mnie ciekawość aby zajrzeć do kolb i przekonać się kto tam z kim w tym roku popełnił mezalians, ale czekam jeszcze cierpliwie, bo zależy mi na w pełni dojrzałych nasionach na przyszłoroczny siew, bardziej niż na kolbach do jedzenia. 

Pomimo wszystkich nieszczęść jakie w tym roku spotkały moje pszczoły, z wizytami borsuka włącznie, plon miodu jest zadowalający i znowu na pewno miodu nie będziemy kupowali, a jeszcze wystarczy na prezenty. Bezmyślne koszenie okolicznych łąk w koszmarną suszę sprawiło, że pożytków było mniej niż zwykle, akacja była słaba, a lipy niemal wcale, a pomimo to coś tam jednak pszczoły naniosły. Odwdzięczyłem się im wyjątkowo wczesnym rozpoczęciem stymulacji do jesiennego rozwoju rodzin i zakarmiania na zimę, mam wielką nadzieję, że w przyszłym roku będę mógł poświęcić im więcej uwagi i że warunki w okolicy się poprawią, choć nadzieje te okazać się mogą płonne. Może chociaż aura odpuści i nie obdaruje przymrozkami w czerwcu i półtoramiesięczną suszą? Pożyjemy- zobaczymy. A póki co - dzięki pszczoły za wszystko, udanej zimowli!

Towarzyszące Równonocy Jesiennej plony uświadamiają mi, że dzień staje się coraz krótszy - pracy przy zbiorach mnóstwo, a czasu coraz mniej. Wszystko trzeba zebrać, posegregować, rozdysponować, przerobić. Zbliża się więc ten czas, kiedy to z utęsknieniem ogrodnik zacznie wyglądać ... śniegu, który ogród przykryje i choć odrobinę da odetchnąć. Póki co jednak, każda kolejna porcja plonów budzi radość, a fenomenem tego roku jest to, że jeszcze nie przejadły się nam cukinie, pomimo tego, że potrafię je jeść w jakichś formach do trzech razy dziennie. Z wolna spada popyt na pomidory - to dobrze, gdyż w chwili gdy zjemy ostatni egzemplarz, na następny poczekam do kolejnych zbiorów. Zaczyna korcić mnie więc aby już teraz posiać coś na parapecie, aby mieć choć kilka świeżych pomidorków na kolejne święto - Przesilenia Zimowego, ale na razie odkładam te myśli na bok, skupiając się na zbiorze tego, co już urosło. Najważniejszym bowiem w mojej opinii obowiązkiem ogrodnika jest to, aby w jego ogrodzie nic się nie marnowało. I temu właśnie służą wszystkie obecne wysiłki, na przełomie lata i jesieni, w porze Święta Plonów. 

czwartek, 31 sierpnia 2023

Zaraza

Zaraza ziemniaczana to zmora większości wielbicieli pomidorów. Ostoja przez pierwsze lata wolna była od tej choroby, pierwszy raz pojawiła się ona tutaj w 2016 roku, bardzo nieśmiało. Z roku na rok jednak zaraza nasilała się, wraz ze wzrostem powierzchni uprawy zarówno pomidora, jak i ziemniaków. Przez siedem sezonów obserwowałem tą cholerę, zapobiegałem jej oraz leczyłem chore rośliny, testując całą gamę rozmaitych rozwiązań. Rok 2022 pokazał, że zabiegi moje skutkują w sposób zadowalający, a rok obecny udowodnił, że z zarazą da się wygrać i ograniczyć straty do nieuciążliwego minimum.

Czy jest to łatwe - tak. Czy jest to proste - tak. Czy wymaga sporo pracy, czasu i uważności - tak, tak tak. Zaraza nie poddaje się bez walki.

O zarazie ziemniaczanej napisałem obszerny artykuł, gdzie omówiłem ją w szczegółach. Tutaj na blogu pragnę skupić się na moich osobistych doświadczeniach i wnioskach. A najważniejszy z nich jest taki - kluczem do pokonania zarazy jest regularna, jak najczęstsza obserwacja.

Ani dobór odmian podobno odpornych na zarazę, ani zabiegi prewencyjne jakie można etycznie zastosować w permakulturowym siedlisku nie dają stuprocentowej gwarancji, że zaraza nie zadomowi się na roślinach. Dlatego też, choć i dobór odmian, i zabiegi prewencyjne są bardzo, ale to bardzo istotne i gorąco je polecam, to najważniejsze jest dostrzec absolutnie pierwsze objawy zarazy i natychmiast na nie zareagować. 

Dawniej zaraza potrzebowała 7-10 dni aby całkowicie zrujnować pomidory, dziś wydaje mi się. że potrafi to zrobić znacznie szybciej. Dlatego też najważniejsze jest uchwycenie tego momentu gdy już jest, ale jeszcze się nie rozłazi (nie wytwarza zarodników). Usunięcie porażonych fragmentów roślin oraz natychmiastowy oprysk w sumie chyba dowolnym naturalnym preparatem grzybobójczym, powtórzony trzy raz co drugi dzień, u mnie powstrzymuje zarazę niemal bez strat. Nie należy jednak spoczywać na laurach, trzeba nadal być czujnym i obserwować, bo zaraza lubi wracać, i raczej na pewno wróci. W międzyczasie można oczywiście wykonywać zabiegi profilaktyczne - od prześwietlania krzewów, po naturalne opryski, jednakże znowu - jeżeli zaraza wróci, a my to przeoczymy, nie będzie co zbierać - dosłownie i w przenośni.

W tym roku, stosując się do powyższych reguł, jak do tej pory ze 120 krzaków pomidora usunąłem całkowicie jeden krzak, który zaczął wykazywać objawy zarazy bardzo wcześnie (podejrzewam, że nosicielem było nasionko, z którego krzak wyrósł - chyba nieudany zakup przez Internet). Poza tym, trzy krzaki oporne w leczeniu usunąłem po zebraniu z nich małego plonu, nie chcąc ryzykować rozniesienia się paskudztwa na pozostałe. Zaraza pokazała się na kilkunastu innych krzewach, we wszystkich przypadkach udało się ją powstrzymać, uzyskać plon, a krzewy na dzień dzisiejszy, ostatni dzień sierpnia, nadal owocują.

Najczęściej zadawane pytanie, jakie notorycznie słyszę, jest o opryski. Jak już wyżej napisałem, testowałem całą gamę środków i mój wniosek jest taki - każda substancja mająca właściwości grzybobójcze działa, pod warunkiem że zostanie odpowiednio wcześnie zastosowana, kilkukrotnie. Stosowałem z dobrym skutkiem i wywar ze skrzypu, i sodę oczyszczoną, i wodę utlenioną, i inne wynalazki, wszystkie okazały się skuteczne, bo były grzybobójcze. Nie stosuję gnojówki z pokrzywy, nie stosuję drożdży i innych podobnych wynalazków, bo one grzybobójcze nie są. Tak, mogą być stosowane profilaktycznie (pokrzywa wzmacnia rośliny, a drożdże utrudniają grzybom kolonizację liści), ale gdy zaraza już "się zadomowi", żaden z tych środków nie pomoże.

Bywają też nieliczne przypadki, zarówno indywidualnych krzewów, jak i odmian, które choć chorują, to dają radę wydać normalny plon zanim padną, a są i takie, które ciężko przechorowują, a następnie odbijają i znowu rosną jak szalone. Przykładem takiej odmiany jest dziki pomidor Coyote, którego na przestrzeni tych lat żadna zaraza nie była u mnie w stanie wykończyć zanim nie wydał plonu. Moje działania idą więc w kierunku zbierania nasion z najbardziej odpornych egzemplarzy, głównie jednak dużych pomidorów, bo Coyote, cóż - fajny, odporny i owoce smaczne, ale centymetrowej średnicy.


środa, 26 lipca 2023

W okowach suszy

Wyobraźcie sobie talerz pełen wody. Napełniliście go nią z głębi ziemi i wynieśliście na zewnątrz. Postawiliście w upalnym słońcu, całkowicie nieosłonięty od jego promieni i wiatru. Co z wodą się stanie? Gdy byłem małym dzieckiem, dowiedziałem się tego z książeczki "Jak Słonko oddało pieskowi wodę", a nieco później, w szkole, poznałem parowanie. Wiem, że gdy jest upał i z nieba leje się żar, to aby wody nie tracić, trzeba wodę zacieniać i chronić od wiatru. Woda wtedy wolniej paruje. I dłużej pozostaje w stawie. Podobnie, woda mniej paruje z łąk bujnie porośniętych, a tam, gdzie słońce pali glebę, paruje szybciej. Poziom wód gruntowych spada, susza mocniej kąsa. Nie wszędzie i nie wszyscy czytali o słonku i piesku, więc woda w ich stawach opada szybciej niż ustawa przewiduje. 

Tymczasem, mój solidnie zarośnięty i na tyle zacieniony, na ile to tylko możliwe staw, oraz gleba wokół niego, walczą i się nie poddają. Łąka i trawy nie zaznają kosy, dopóki solidnie nie popada, choćbym miał czekać jeszcze miesiąc czy dwa. Jedyne koszenie to przejazd elektryczną kosiarką po ścieżkach w leśnym ogrodzie nad stawem, po to, aby zminimalizować nieco ryzyko łapania kleszczy w trakcie zbierania plonów. Staw jest też właściwie ukształtowany, a jego brzegi są w całości pokryte gęstą szatą roślinną. Płytka woda, która nagrzewa się najszybciej, szczególnie tam, gdzie słońce dociera w południe, ocieniona jest baldachimem liści grzybieni. Staw leży w linii tak zwanego sektora wiatru letniego, co sprawia, że wiatr gdy wieje wymusza cyrkulację wody - pcha zimną wodę z głębszej części stawu, w stronę cieplejszego, płytszego końca, dzięki czemu mieszkańcom stawu mniej się dają we znaki deficyty tlenowe przy wysokich temperaturach.

Nie odnajdziesz tu łysej jak czaszka skina ziemi, przeciwnie, pomimo upałów i braku jakiegokolwiek podlewania, coś kwitnie cały czas, niekiedy obficie. Drzewa, krzewy, byliny, trawy trwają, a niektóre można powiedzieć wręcz, że "lubią to". Ogród leśny nad stawem jest jedynym, w którym brak strat wśród drzew i krzewów. W innych leśnych ogrodach bez podlewania schną leszczyny, a nawet, co pierwszy raz w życiu moje oczy widzą, wyschły na wiór pokrzywy. Jedynie w miejscach o specyficznym mikroklimacie, całkowicie zacienionych na przykład, borówka amerykańska ugina się pod ciężarem owoców, ale bywają dni, że owoce te wyglądają jak już ususzone, tak wody brakuje.

Ogród warzywny, siłą rzeczy, musi być podlewany, ale uwierzcie, w tym roku nie uruchomiłem w ogóle systemu nawadniania. Co więc robię? Latam z konewką. Jest to bardzo dużo pracy, ale pozwala mi to najlepiej wykorzystać bardzo nikłe zapasy wody deszczowej. Podlewam tylko to, co widzę, że może zaraz paść. Czasami podlewanie jest zupełnie symboliczne, jak czosnku, który rósł w truskawkach. Baldachim ich liści sprawiał, że ziemia była o wiele bardziej wilgotna niż na grządkach z samym czosnkiem. Jednakże w obu przypadkach rok okazał się "czosnkowy" - zebranych ponad sto główek schnie, aby niedługo zapleść się w warkocze.

Tegoroczne uprawy w kostkach słomy wymagają większej ilości wody niż zwykle, obawiam się, że to tak zwana "nowa normalność" i że z każdym rokiem będzie tylko gorzej. W zeszłym roku każdą roślinę na kostce podlewałem konewką licząc do czterech, dziś muszę liczyć do pięciu. Taka dwudziestoprocentowa inflacja - czy musiała też trafić do ogrodu? Na szczęście nie dotyka ona na razie plonów, z jednym wyjątkiem. Zapowiadający się świetnie bób niestety usechł bez mała żywcem i jego plony są o wiele mniejsze, niż oczekiwane. Co ciekawe, rosnący wraz z bobem groszek cukrowy dał strąki największe w historii - i bądź tu mądry człowieku.

Pomimo suszy doskonale powiodła się uprawa bardzo wczesnych ziemniaków w wiaderkach, rośliny rosły, rosły, aż z dnia na dzień zżółkły i zdziadziały. Dokonałem więc zbiorów (trudno to nazwać wykopkami, bo nic nie trzeba kopać) i okazało się, że z dwóch małych kartofelków umieszczonych w początku kwietnia w wiadrze zrobiło się kilka średnich i kilkanaście brzdąców. Wynik mógłby być o wiele lepszy, gdybym rośliny podlewał oraz dosypał ziemi do wiader do pełna, gdy rośliny podrosły. Metoda ta jednak świetnie rokuje na przyszłość, być może udałoby się całość uprawy ziemniaka na własne potrzeby przenieść do takich wiaderek? Mogłoby to chyba pomóc w dalszym zmniejszaniu ryzyka wystąpienia zarazy ziemniaczanej i jeszcze skuteczniejszej ochronie moich pomidorów.

A pomidory w tym roku .... nie powinienem nic mówić, aby nie zapeszyć, ale wygląda na to, że idą dobrze. Konsekwentna, cotygodniowa inspekcja, reagowanie natychmiast na wszelkie zmiany na liściach, opryski prewencyjne z wody utlenionej, no i poniekąd ta susza - wszystko to sprawiło, że jak do tej pory atak zarazy ziemniaczanej został zduszony w zarodku i pozostaje tylko mieć nadzieję, że tak będzie dalej, równocześnie dalej obserwując i zapobiegając. Upał i żar lejący się z nieba nie faworyzuje zarazy i to jest jedyna chyba pozytywna jego strona. 

wtorek, 20 czerwca 2023

Testowanie

Przez ostatnich dziesięć lat opisywałem tu jeżeli nie niezliczone, to na pewno liczne testy, jakich dopuszczać się ważyłem w Ostoi - na jej grządkach, w stawie, w lesie. Było tego tyle, że wszystkich nie spamiętam, dobrze więc, że ten blog przypomina choć o niektórych. Mam nieodparte wrażenie, że liczba testów, choć powinna maleć, chyba jednak rośnie, i końca nie widać. Niczym są jednak moje testy w obliczu tych, jakim poddaje mnie, i nas wszystkich pogoda, klimat i natura. Tegoroczna wiosna przyniosła w Ostoi katastrofalną suszę, nigdy jeszcze tak bardzo nie brakowało deszczu i nigdy jeszcze deszczówka w zbiornikach nie skończyła się tak naprawdę zanim się na dobre zebrała. Ponadto, przymrozek w nocy z drugiego na trzeciego czerwca był bardziej mroźny niż rok temu, choć dwa dni wcześniej. Z testu obronną ręką wyszła moja rozsada fasoli, posadzona rano przed przymrozkiem, choć Internauci wróżyli, że spotka ją smutny los.

O ile w obrębie podwórka mam jakąś tam kontrolę nad przymrozkiem, o tyle już mniej w ogrodzie upraw głównych. Wiedząc, że przymrozek zacznie się około 4:30 nad ranem, wstałem rześko i polewałem lekką mgiełką wody najbardziej narażone na straty rośliny - pomidory i dyniowate na kostkach słomy. Najwyraźniej to pomogło, bo pomimo że termometr pokazał minus trzy stopnie, a na szybie auta można było rzeźbić w lodzie, to wszystkie co do jednej rośliny przeżyły, a tylko nieliczne utraciły po listku lub dwa. W ogrodzie upraw głównych natomiast, na Zapłotku, straty okazały się poważne. Przemarzła większość pomidorów i cukinii, mniej ucierpiały dynie, a kukurydza wcale. Z upływem czasu okazało się jednak, że większość rozsad z moich nasion lepiej lub gorzej, ale odrasta, czego nie można powiedzieć o rozsadach z nasion kupnych i z wymiany z innymi ogrodnikami. Poprzednie lata nauczyły mnie, aby na takie okoliczności przyrody być przygotowanym, uzupełniłem więc braki rezerwową rozsadą. W nagrodę, obok pomidora, którego nazwałem Harry (Chłopiec Który Przeżył) wyrosła mi przepiękna, pierwsza tegoroczna kania. Wcześniej niż kiedykolwiek.

Całkowicie nieoczekiwane wyniki przyniosły tegoroczne testy bobu. Jak wiadomo, nie podlewam zasadniczo ogrodu upraw głównych, ale grządki na podwórku czasami tak. I tak się w tym roku dziwnie zdarzyło, że susza zabiła bób na grządkach okazjonalnie podlewanych, podczas gdy w miejscu niepodlewanym przeżył. Jak widać, jak mawiają starsze pokolenia, kto doznał za młodu zimna, głodu i poniewierki, lepiej się trzyma na stare lata niż  wychuchana, ptasim mlekiem karmiona młodzież. Czy jakoś tak. W każdym razie, zbiorę nasiona z tych niedobitków (Bobek Który Przeżył nie brzmi wcale dostojnie) i posieję w przyszłym roku, aby przetestować, czy jeszcze lepiej poradzą sobie przy braku jakiejkolwiek opieki. Kurcze, czy właśnie dorzuciłem sobie jeszcze jeden test do wykonania? Ech ....

Każdy rok przynosi jakąś nową, światową lub lokalną modę. W zeszłym roku były kartony, w tym wydaje mi się, że świat oszalał na punkcie elektrokultury. Mnożą się od niej spece, a YouTube zalewa fala testów, relacji, wykładów i podcastów o wykorzystaniu energii elektrycznej z powietrza do stymulacji wzrostu roślin. Ponieważ ciężko jest oddzielić wiedzę od bullshitu, nie tracąc czasu i nie zaśmiecając sobie głowy, postanowiłem sięgnąć do źródła i skontaktować się z jednym z czołowych speców od elektrokultury w Europie. Zapoznałem się z jego obszernymi wykładami, skontaktowałem z jego zespołem i w efekcie zbudowałem testową antenę dokładnie wedle ich wytycznych. Otrzymałem zapewnienie, że antena ta powinna działać, bo jej konstrukcja i parametry jak ulał pasują do grządek mojej Parszywej Dwunastki. Będę więc teraz testował to urządzenie, pełen sceptycyzmu ale jednocześnie wypowiadając życzenie, abym to ja się mylił i aby ta cała elektrokultura zadziałała i przekonała mnie, niewiernego Tomasza, do siebie.

Niektóre eksperymenty ciągnę tak długo, że przestały już w zasadzie nimi być, a stały się rutyną. Tak jest z uprawą czosnku w truskawkach - robię to od lat. Zeszłej jesieni jednak poszedłem o krok dalej i posadziłem cztery odmiany czosnku pomiędzy truskawkami. Jak na razie okazuje się, że czosnek jest najładniejszy w tym roku wszędzie, niezależnie od odmiany, ale o wynikach przekonam się za około miesiąc, gdy główki ujrzą światło dzienne. Nie zawsze bowiem jest tak, że gdy to co widać ładne, to co zakryte również, i odwrotnie. Pierwszy raz też w tym roku postanowiłem sprawdzić, czy lata edukowania ptaków przy pomocy czerwonych nakrętek przekonały je, że truskawki u mnie są niejadalne, i ... nie umieściłem nakrętek na grządkach. Jak na razie, wszystkie truskawki są całe, zobaczymy co będzie dalej.

Jeszcze "przed chwilą" były przymrozki, a już ogród zalewa plonami, jest ich tyle, że zaczynam niektóre przerabiać, aby mieć co jeść zimą. Co więcej, i natura tak zwana dzika nie próżnuje, gdyby doba miała 48, albo jeszcze lepiej 72 godziny, można by godzinami zbierać, suszyć, kisić, marynować. Pokrzywy, podagryczniki, chmiel, pastorały paproci, młode listki tego i owego, sok brzozowy, pierwsze wiosenne grzyby - wszystko to występuje tak obficie, że jedynie maleńki ułamek udaje się zabezpieczyć. W tym roku postawiłem sobie za punkt honoru zaopiekowanie się plonami z grządek tak, że nic się nie zmarnuje, a już niestety poległem raz na obfitości szpinaku. Teraz, z trudem nadążam za dymką, pędami kwiatowymi czosnku, sałatami i inną zieleniną, a tu już jest jagoda kamczacka, a za moment świdośliwa. Natura testuje mnie swoją szczodrością, a ja zadaję sobie "odwieczne" pytanie - kiedy to wszystko zebrać, zjeść, zachować, przerobić? Jeśli ktoś testował i znalazł odpowiedź, niech pisze chyżo!

poniedziałek, 29 maja 2023

Na rozsady nie ma rady

Maj jest bez wątpienia najbardziej pracowitym miesiącem w roku, jeżeli chodzi o rozsady. W maju nadchodzi bowiem ten czas, kiedy to lwia część grządek wypełnia się u mnie po brzegi roślinami. Przede wszystkim, maj to miesiąc sadzenia tego, czym żyje Ostoja, a więc pomidorów, cukinii, dyń, kukurydzy i fasoli. Opieka nad rozsadami jest zawsze odwrotnie proporcjonalna do pogody - im pogoda lepsza, tym więcej moje rozsady przebywają po prostu na zewnątrz, gdzie cieszą się słońcem, a wiatr trzęsąc nimi wzmacnia ich łodygi. Gdy jednak przychodzą zimne noce, albo nieuchronne w maju przymrozki, rozsady trzeba wnosić do domu i opiekować się nimi pod dachem, co wiąże się zawsze ze zwiększonym ryzykiem wystąpienia chorób i szkodników. Dlatego też, moje rozsady są na zewnątrz zawsze, gdy temperatura jest powyżej 12 stopni na plusie.

Czasami pomagam sobie utrzymywać właściwą temperaturę (i wilgotność) umieszczając wielodoniczki z nasionami lub doniczki z rozsadami w plastikowych pojemnikach. Od maleńkich opakowań po cieście, po duże przezroczyste kufry na zabawki czy buty, wszystkie one uratowane zostały od wyrzucenia na wysypisko i służą teraz małym roślinom. Temperatura trzyma się tym dłużej, im większy jest pojemnik, oraz im szczelniej jest zamykany. Trzeba jednakże zawsze uważać, bo w pojemniku pozostawionym na słońcu rośliny się po prostu ugotują, dlatego też zawsze zdejmuję pokrywy na dzień, a zakładam przed nocą.

Choć co roku obiecuję sobie, że poczekam i posieję pomidory w drugiej połowie kwietnia, to nie wytrzymuję, i sieję większość w pierwszym jego tygodniu. W efekcie, użerać się muszę w maju z rozsadami o prawie metrowej wysokości. Rozsady byłyby niższe, gdybym je robił w osobnych doniczkach. Wtedy można by je rozstawić na tarasie na dzień tak, aby nie musiały się wyciągać do słońca, ale wtedy, gdy przyszłaby noc, nie miałbym gdzie tych doniczek pomieścić. Nie ma na to rady, produkuję ponad 240 rozsad na powierzchni 0,4 m2 na regale w mieszkaniu, tam muszą się pomieścić w zimne noce i dnie. Za karę muszę pilnie uważać, aby nie połamać rozsad przy transporcie i sadzeniu, co miewało miejsce w przeszłości, w tym roku jednakże, udało mi się nie stracić w tym całym procesie ani jednego pomidora.

Przy tak wysokich rozsadach nie ma innej opcji, jak ukrywać znaczną część łodygi pod ziemią, lub w słomie. Właśnie na kostkach słomy taki wzrost sadzonek jest zaletą, nie wadą. Można bowiem wykonać w kostce otwór niemal do ziemi, włożyć w niego bryłę korzeniową ze znaczną częścią łodygi a następnie otwór zasypać kompostem. W takich warunkach pomidory mają się świetnie, należy pamiętać jedynie, aby usuwać wszystkie liście które mogą się znaleźć pod ziemią lub w kostce. Pod ziemią, bo w identyczny sposób sadzę pomidory w grządkach podwyższonych - kopię pionowy "tunel" niemal do dna grządki (prawie 40 centymetrów) i tam ukrywam wybujałą łodygę. Jakieś jednakże rady na takie rozsady są, wystarczy trochę pokombinować.

Gdy pomidory są już w gruncie w Ostoi, a papryki w pojemnikach na tarasie w Warszawie, przychodzi czas sadzenia rozsad dyniowatych. Gdy dyniowate są w glebie i na kostkach, sadzę do gruntu rozsadę kukurydzy. A gdy i to jest zrobione, sieję fasole tyczne szparagowe. Ktoś zapyta, dlaczego dyń i fasol nie sieję do gruntu? Zapytajcie dudki i inne ptaki, dlaczego z chirurgiczną precyzją wyjadają nasiona tych właśnie upraw. Nie zawadzi też dopytać nornice. O wiele mniejsze straty odnotowuję siejąc pod dachem i sadząc rozsady niż przy siewie bezpośrednim. Gdy uporam się więc z fasolami tycznymi, sieję karłowe i zasadniczo byłoby to na tyle gdyby nie to, że ... za chwilę pora siać wszystkie jesienne rośliny kapustne - jarmuże, brokuły, brukselki i tym podobne warzywa. Na rozsady nie ma więc rady - ich czas, i praca z nimi związana zaczyna się późną zimą i trwa tak naprawdę do późnej jesieni.

Tymczasem, oprócz pracy z rozsadami, jest cała masa innych zajęć. Niebagatelnym, ale i przyjemnym jest zbieranie plonów, już bardzo obfitych w maju. W tym roku jest nie do przejedzenia szpinaku, szczypiorów, dymek, sałat i innej zieleniny. To efekty siewów zimowych, z października i listopada głównie. Po raz pierwszy w tak ogromnych ilościach jemy klajtonię, którą dosłownie tnę nożyczkami 10 centymetrów nad ziemią, a ona odrasta. Większość tych roślin jednak musi ustąpić miejsca letnim rozsadom, dlatego też z końcem maja większość musztardowców, endywii, klajtonii, szpinaków i innych liściorów zasili kompostownik. Pozostaną oczywiście szczypiorki oraz tak długo jak się da chcę ją mieć i jeść, gdyż potrafię nią posypywać niemal wszystko, no może z wyjątkiem tiramisu ....

W maju stare zaczyna odchodzić, aby zrobić miejsce nowemu. Gigantyczne selery naciowe podsadzam rozsadami tegorocznych. Szpinaki zastępuję jakonami, które w tym roku zajmą trzy grządki podwyższone, a nie dwie jak poprzednio. Klajtonię zastąpi marchew, a stare sałaty ustąpią fasoli. Nowe sałaty i inne liściowe pójdą między czosnek, który już za niecałe dwa miesiące zniknie z grządek, albo pójdą do cienia, na grządkę pod nawisem sosen i od północy domu, gdzie nie będą chciały tak szybko iść w kwiat. Z większości roślin teraz usuwanych zostawiam z jedną czy dwie, aby zakwitły i dały nasiona. Moje pszczoły, na równi z dzikimi zapylaczami, uwielbiają kwiaty zeszłorocznych kapust, sałat, porów czy czosnków, od świtu do zmierzchu na grządkach więc buczy. 

Na szczęście są takie miejsca, gdzie nie potrzeba żadnych rozsad i niańczenia roślinnych maluchów. Moje leśne ogródki wchodzą w najpiękniejszy okres w roku. Za chwilę zakwitną na żółto karagany i na fioletowo łubiny, dla mnie to bardziej spektakularne niż wiosenne biele i róże owocowych drzew. Jedyny zabieg, jakiego domaga się teraz leśny ogród przy domu to przekoszenie ścieżek, aby w ogóle dało się przez niego przejść. Zaniedbanie tego sprawiłoby, że za miesiąc potrzebna byłaby maczeta, a nie kosiarka. I pomyśleć, że dokładnie tu jeszcze kilka lat temu był szczery, spalony słońcem suchy piach, z porostami, mchem i rachityczną trawką. Dziś, można by rzec, morze zieleni, i to w pełni obecnie bezobsługowej, nie to co rozsady ....