poniedziałek, 30 grudnia 2019

Podsumowanie 2019

 Dobiegający końca rok był dla mnie i dla Ostoi niezbyt łaskawy. Przede wszystkim, z uwagi na sprawy nie pozwalające być w Ostoi tyle, aby znacząco skrócić listę rzeczy do zrobienia. To już niestety drugi z rzędu rok w podobnym stylu. Pomimo tego, był to rok, w którym wydarzyło się wiele, wiele zostało zrobione i wiele się nauczyłem.

Był to rok najuboższy w wodę ze wszystkich, jakie pamiętam i obawiam się, że tendencja ta będzie się utrzymywać, a nawet sytuacja będzie się pogarszać. Po raz pierwszy w historii w tym roku moje zbiorniki na deszczówkę napełniły się dopiero w drugiej połowie roku, podczas gdy w poprzednich latach napełniały się późną wiosną. Opady omijały Ostoję idąc jak zwykle a to górą na Łowicz, a to dołem na Rawę i podczas gdy dookoła padało, Ostoja schła.

Pomimo tego, zużycie wody w Ostoi spadło. Dwa zasadnicze czynniki miały na to wpływ - niezwykle grube ściółkowanie o którym jeszcze napiszę, oraz użycie małych emiterów do nawadniania kropelkowego wszędzie tam, gdzie było to możliwe i praktyczne.

Emitery zastosowałem próbnie na całkiem nowych grządkach, tzw. Parszywej Dwunastce wcześniej opisywanej, gdzie z 12 metrów kwadratowych uzyskałem nieprzeciętnie wysokie i urozmaicone plony. Grządki te są jednym z największych sukcesów minionego roku. Wziąwszy pod uwagę tempo, w jakim powstały i krótki czas jaki upłynął od rozpoczęcia ich zakładania do dnia gdy dały pierwsze plony mogę taki typ grządek z czystym sumieniem polecić.

Drugim eksperymentem, który okazał się spektakularnym sukcesem było bardzo grube ściółkowanie Zapłotka (ogródka położonego poza podwórkiem) na trzy sposoby. W każdym przypadku bez ani jednego podlewania, nawożenia i pielenia plony okazały się obfite, niezależnie, czy ściółką były jesienne liście, siano czy słoma. Ku mojemu zdumieniu (bo obstawiałem inaczej), najlepiej powstrzymały chwasty jesienne liście, po zbiorach dodałem więc ich kolejną warstwę na grządki Zapłotka. Przy okazji doprowadziłem do sytuacji, gdzie stosy jesiennych liści klonu będące zmorą moich poprzedników w Ostoi stały się cennym surowcem którego na obecną chwilę .... zabrakło.

Woda jest podstawą życia, zadbałem więc o to, aby było jej więcej w Ostoi. W trzy dni powstał mały staw, który zbiera jej kilkadziesiąt razy więcej niż moje zbiorniki z deszczówką. Staw ma zasadniczo służyć innym celom i być źródłem wody w ostateczności, miło jednak wiedzieć, że ma się taką rezerwę. Wokół stawu powstaje oaza bioróżnorodności, już teraz posadziłem wokół niego ponad setkę gatunków drzew, krzewów, bylin i roślin miododajnych, a to dopiero początek. Otoczenie stawu jest urozmaicone - suchy sosnowy las styka się z otwartą wodą, kwietną łąką, przyszłym ogrodem leśnym, obszarem bagnistym i częścią działki pozostawioną w stanie "dzikim", a nas tyku tych wszystkich miniaturowych ekosystemów już teraz kwitnie bujnie życie. Miejsce to licznie odwiedza zwierzyna, a część gości uczyniło je swoim domem i zamieszkało na stałe.

System energetyczny Ostoi wzbogacił się o więcej paneli słonecznych i nawet ta mikroinstalacja pozwoliła przetrwać bezproblemowo jednodniowy brak zasilania spowodowany awariami w efekcie burz. Co fajne, cała instalacja jest przenośna, można więc zabrać ją ze sobą do lasu, do ogrodu czy na łąkę i tam ładować elektronarzędzia, zamiast ganiać do domu z bateriami. System ten będę stopniowo rozbudowywał, jednakże gdy człowiek wyrobi sobie pewne nawyki, okazuje się, że prądu tak wiele nie potrzebuje. Z drugiej strony, trzeba uczciwie powiedzieć, że tak kolorowo jest głównie latem, zimą natomiast dobrze byłoby mieć zdecydowanie większy "zapas mocy". Dlatego też stopniowo zamierzam zwiększać swój bank baterii, kupując dodatkowe akumulatory.

Jak co roku, tak i w tym mijającym kilka rzeczy nie wyszło i wypada się również tym pochwalić. Przede wszystkim, na jednej z upraw w kostkach słomy, tej najstarszej, plony pomidorów były zdecydowanie poniżej przeciętnej. O ile w innych miejscach technika ta sprawdziła się jak zwykle doskonale, to tu, w tym jednym miejscu, byłem zawiedziony i niepewny, co mogło być przyczyną. Sytuacja wyjaśniła się, gdy postanowiłem użyć tych kostek jako ściółki i wymienić na nowe. Okazało się, że pod kostkami rozpościera się gruba mata z korzeni klonu, który pokapował się, że jest tu woda i pokarm, wypuścił więc swoje macki i skutecznie odciął od zasobów pomidory. Cóż, można się tego było spodziewać, wszak nie pierwszy to raz gdy takie rzeczy dzieją się w Ostoi. W miejscu tym kostki staną na agrowłókninie, pozwoli to choć w części problem rozwiązać. Szkoda, że pomidory nie będą w stanie zapuszczać korzeni w glebę, ale z klonem nie mają absolutnie żadnych szans.

Pomimo "delikatnego" ogrodzenia terenu żerdziami (tak, aby zwierzyna leśna mogła bez przeszkód się poruszać) i oznakowania wyraźnie terenu jako prywatny, nie udało się zatrzymać lawiny zwierzyny ludzkiej. Pożądanie grzyba w narodzie stało się tak silne, że nie liczą się żadne okoliczności. Szkody grzybiarskie w tym roku były wyjątkowo duże, a presja na Ostoję niebywała. Dotyczy to zresztą całej okolicy, nigdy jeszcze w historii w lasach w okolicy Ostoi nie parkowało tyle samochodów. Powraca więc mój odwieczny dylemat - ogrodzić Ostoję solidnie, czy też nadal tolerować grzybiarstwo. Pytanie to pozostaje nadal bez odpowiedzi.

Jeżeli chodzi o plany na rok przyszły, to na plan pierwszy wysuwa się nowy element w Ostoi - pszczoły miodne. Przygotowania do ich przybycia trwają już od jakiegoś czasu, z jednej strony uczę się pilnie, z drugiej przygotowuję im miejsce, domy i sprzęt. Mam nadzieję, że poczują się dobrze w Ostoi i że odpłacą się za opiekę zapylając wszystko co kwitnie od wczesnej wiosny do później jesieni, bo to właśnie będzie ich głównym zajęciem i tego po nich oczekuję.

Ostoja wchodzi w taką fazę, że sporo systemów jest już funkcjonalnych na tyle, iż nie trzeba ich ulepszać (choć oczywiście można). Mam nadzieję, że pozwoli mi to zająć się więcej projektem, któremu poświęcam bardzo wiele uwagi - Szkole Projektowania Permakulturowego. Nadchodzący rok będzie dla tego projektu kluczowy, ambitny plan to przygotować pełną ofertę szkoły do końca 2020. Fajną rzeczą jest, że udaje się póki co łączyć tu "przyjemne z pożytecznym" - zdecydowaną większość ujęć filmowych do kursu kręcimy właśnie w Ostoi.

Tradycyjnie, wszystkim, którzy w mijającym roku odwiedzali ten blog serdecznie dziękuję. Życzę Wam i Waszym bliskim wszelkiej pomyślności w nowym roku 2020!

piątek, 13 grudnia 2019

"Not a big deal"

 W Ostoi, pomimo grudnia, pracy nie do przerobienia. Zmienia się jedynie jej charakter. O ile w miesiącach ciepłych gros czasu pochłania umownie mówiąc ogród, o tyle zimę z reguły dedykuję lasowi. Dumne słowo las - nieustająco uprzątam karłowate młodniki, a końca tych prac nie widać. Oczywiście, można by zrobić porządek na wiele sposobów, relatywnie szybko, jednakże ja postawiłem sobie za punkt honoru, że każdy niemal kawałek drewna, choćby żerdź z padłej sosny, zostanie wykorzystany.
Nie działam więc masowo, a raczej wymyślam jakiś projekt, do którego mógłbym użyć tych rachitycznych sosenek, zarówno tych co jeszcze stoją, jak i tych, które padły i nadgniły, czasami nawet kilka lat temu. Tym razem, wymyśliłem sobie płot.

Potrzebuję skrawka terenu pod "tajny projekt", który ruszy mniej więcej w czerwcu. Oczyściłem mikro placyk na Zajęczej Górce, tuż przy Zapłotku i długo deliberowałem, jak ten skrawek ogrodzić. Koniec końców, wybór padł na żerdzie z młodnika. Ponieważ płot miał stanąć mniej więcej w linii drzew, postanowiłem jako słupów płotu użyć ... tychże, czyli drzew. Ale aby nie wbijać w nie gwoździ i nie wkręcać śrub, postanowiłem wiązać żerdzie resztkami sznurka rolniczego, takiego jakim wiąże się bele słomy czy siana. Jest to rozwiązanie dla ludzi świadomych. Świadomych tego, że przy młodych drzewach, sznurek taki jest w stanie drzewo zabić, w przeciągu mniej więcej 2-3 lat. A ściślej, drzewo samo się "zgilotynuje" rosnąc - sznurek wetnie się głęboko i pierwszy mocny wiatr zrobi duże bum. Dlatego też, stosując tą metodę, należy raz w roku te sznurki, które owijają się wokół żywych drzew, wymienić lub poluźnić. Jak to mówią "not a big deal".


Poza tym, sposób ten ma same zalety - płot buduje się szybciutko. Chodzę po młodniku, wyciągam padłe sosenki, obcinam boczne gałęzie aby uzyskać żerdzie i wstawiam pionowo pomiędzy żerdzie poziome. Nic tu nie musi być perfekcyjne - ani długość, ani szerokość. Żadnego mierzenia. Równie dobre są mocne, co słabe żerdzie. Jeśli którąś wiatr złamie - "not a big deal", kilka kroków dalej, w młodniku, leży "część zamienna". Wstawiając żerdzie grubszym końcem do dołu uzyskuję dość gęstą barierę dołem, a przewiew górą, dokładnie tak, jak potrzebuję. Ciężar żerdzi dopycha je do gruntu, nawet więc gdy podgniją, to nadal będą do gruntu dopychane. Oczywiście, nie jest to ogrodzenie zabezpieczające na przykład przed lisem, ale przed zającem, już tak.

Płot wiązany do drzew musi być siłą rzeczy ukształtowany zgodnie z ich linią. Dzięki temu od południa powstaje wnęka, rodzaj małej "pułapki słonecznej". W okolicy płotu będzie cieplej zimą (osłona od wiatru i słoneczna pułapka", a chłodniej latem (cień drzew), miejsce to nabiera też powoli ciekawego charakteru. Koszt wyrażony w brzęczącej mamonie - zero złotych. Żerdzie z młodnika, sznurek z odzysku z bel, które poszły na ściółkę. Oczywiście, kosztem jest tu mój czas i moja praca, ale jak zawsze mawiam - praca z piłą łańcuchową jest najlepszym relaksem, bo nic tak skutecznie nie usuwa z głowy dręczących myśli, jak ryzyko obcięcia sobie kończyny przy nieuważnym ruchu. Budowę takiego płotu w ponury grudniowy dzień można więc z powodzeniem uznać za formę terapii, za jaką niejeden skłonny byłby słono zapłacić ....


wtorek, 19 listopada 2019

Listopadowy chłodnik

 Gdy do Ostoi przychodzi tak oznaczona przesyłka, to znak, że moje postanowienie, aby już nic więcej w tym roku nie sadzić, legło w gruzach. No ale jak tu nie sadzić, gdy pogoda tak sprzyja, a im bliżej zimy, tym oferty cenowo lepsze? Przyjechały więc morwy, leszczyny, pigwa, grusze azjatyckie oraz nieco drobiazgu - porzeczek i malin. Sadzonki oczywiście z gołym korzeniem, jak to jesienią bywa. Ostrożnie rośliny odpakowałem i od razu umieściłem w wiadrach z wodą, aby korzenie solidnie nasiąkły. Gdy się moczyły, wykopałem dołki i zalałem wodą, a następnie przez kilka godzin zająłem się przeglądem warzywnika.

Permakulturowy ogród permanentnie zaskakuje, kto by się spodziewał urodzaju pieczarek w drugiej połowie listopada? No ale nie ma zmiłuj, trzeba oczy przecierać, i zbierać. Pora roku sprawia, że grzyby są w stu procentach zdrowe pomimo zaawansowanych rozmiarów, ani jednego robaka. Smak i zapach w mojej opinii jest mniej intensywny, mają też więcej wody, ale kulinarnie są jak najbardziej przydatne do spożycia. Gdy uzupełniam kompost na grządkach, w warstwach ziemi znajduję setki "mikrogrzybków" - owocników, które jeszcze mają zamiar wyrosnąć, o ile nie nadejdą mrozy.

Przygotowuję "pudełka rodzinne" aby podzielić te listopadowe skromne plony pomiędzy kilka domów - trochę grzybków stanowić będzie miłe urozmaicenie. Przemierzam ogród w poszukiwaniu tego, co jeszcze można zebrać, przy okazji kontynuując porządki. Zmorą okazują się testowane w tym roku klipsy do roślin pnących - część z nich umyka mej uwadze i z resztkami roślin trafiają pewnie na kompost, bo założyłem z 50 a zebrałem z 10. trudno, znajdą się przy przesiewaniu kompostu. Jeden rodzaj klipsa pozostanie na stałe w Ostoi (okrągły klips zatrzaskowy) ale generalnie chyba przejdę na sznurek jutowy, który po prostu doskonale się kompostuje.

 Niektóre grządki się nie poddają, szczerze mówiąc, już bym może i chciał "zamknąć interes", rozrzucić kompost i ogłosić zimę, ale cóż - gdy tak rosną sałaty i buraki liściowe, to wstydem i hańbą byłoby nie pielęgnować i nie spożywać. Jemy więc przepyszny, listopadowy chłodnik, podżeramy sałatę - kompost musi poczekać. Martwi mnie, że cebule ozime pokiełkowały i porosły, nie jestem pewien co się z nimi stanie i czy wiosną odbiją. Kolosalnie wybujała poplonowa gorczyca i kwitnie w najlepsze. Przylatują do niej pojedyncze pszczoły, czasami rankiem tak ospałe, że spadają z kwiatów. Biorę sieroty na palec i odkładam w słoneczne miejsce, może się wysuszą i może odlecą ... Praktycznie w każdym roślinnym śmieciu, pod każdym opadłym liściem, w każdym zakamarku spróchniałej deski kryje się jakieś życie, które szuka schronienia na zimę. Staram się im wszystkim jak najmniej przeszkadzać.

Faceliowo-żytni poplon totalnie zarósł jedną z grządek. Koncepcja jest taka, że na grządce tej przez 365 dni w roku ma coś bardzo silnie rosnąć, aby organizmy glebowe miały możliwość współpracy z korzeniami roślin. Ma to budować glebę i żyzność, bez potrzeby dodawania kompostu. Czy to się sprawdzi, czas pokaże, Ostoja eksperymentami stoi. jedno jest więcej niż pewne - chwasty nie mają tu żadnych szans, a zamiast przynosić wór kompostu, przyniosłem tu pół garści nasion - oszczędność pracy, czasu i energii. Niektórzy może pamiętają, że wprost w taki poplon w zeszłym roku sadziłem czosnek, i plony były dobre, liczę więc, że i tym razem będzie podobnie.

Poniżej kilka migawek z grządek, które pomimo połowy listopada trzymają się mocno.

 

 

 

 

Dokonawszy przeglądu wracam do drzewek i krzewów. Woda w dołkach prawie wsiąkła, korzenie namokły, można sadzić i dzień kończyć powoli. Sadzenie idzie piorunem, po kilkuset posadzonych tej jesieni krzewach i drzewach działa się praktycznie jak automat - nic się nie plącze, narzędzia nie giną, wiader jest tyle, ile trzeba, woda tam, gdzie być powinna. Ziemia odkładana prawidłowo na tekturę lub do wiadra nie ginie i nie brakuje jej przy zasypywaniu dołków. Ponieważ sadzę te rośliny w strefie dalekiej od domu, muszą się zadowolić minimum troski, nie dostają więc teraz dosłownie nic poza wodą - ani kompostu, ani nawozu, ani ściółki. Gdy nadejdą pierwsze wyraźne i trwałe przymrozki lekko pod nimi wyściółkuję.

Dzień jest obecnie krótki, ale rzutem na taśmę kończę ściółkować Zapłotek. Jak zwykle, różnorodnie. Na część gdzie w tym roku rosły pomidory, ogórki i dynie idą liście, a na część gdzie rosły ziemniaki i strączkowe idzie siano łąkowe. Muszę się sam pochwalić - wyszło nieźle. Już się nie mogę doczekać, czy kolejny raz potwierdzi się na wiosnę, że liście biją siano pod względem supresji chwastów na głowę? Nie ma co gdybać, przekonamy się w następnym sezonie, a teraz jak na połowę listopada przystało, idę dojadać chłodnik.




piątek, 8 listopada 2019

Priorytety i mądre słowa

Gdy dni w Ostoi stają się coraz krótsze, a wizyty coraz rzadsze, skupić się należy na priorytetach. Jak każdej jesieni, na pierwszy plan wysuwa się sadzenie drzew i krzewów - sadzonek z gołym korzeniem. W tym roku obsadzenia wymaga część działki ogołocona z drzew przez bobry. Były osikowy zagajnik, z lekka domieszką brzozy i sosny, legł niemal cały, za wyjątkiem najgrubszych drzew na miedzy. Postanowiłem wykorzystać te okoliczności i zalesić teren na kształt leśnego ogrodu. Aby uzyskać przewagę taktyczną nad bobrami, które na pewno spróbują wrócić, posadziłem również mnóstwo wierzby, aby to ona stała się pierwszym łupem tych sympatycznych (w moich okolicznościach przyrody) ekoszkodników.

W sumie uzbierało się 28 gatunków i odmian drzew i krzewów, sadzonych od razu w gildiach - pod dużym (w przyszłości) drzewem od razu sadziłem 2-3 krzewy owocowe i jeden krzew wspomagający, wiążący z powietrza azot. Również co trzecie posadzone "duże" drzewo to roślina bobowata, wiążąca azot. Wierzę, że pozwoli mi to wyeliminować w kilka lat potrzebę jakiejkolwiek opieki nad nowym leśnym ogrodem. Bo nie ma być to ogród uładzony i pielęgnowany  ma to być las, z tym że większość tego co w nim rośnie, ma dać jadalny plon.

Nadszedł też czas, aby przenieść do piwnicy to, co może zmarznąć. Zakończyłem ziemniaczane wykopki i przystąpiłem do wyboru sadzeniaków na przyszły rok. Wielokrotnie pisałem, że sadzę ziemniaki w dniu wykopków i nie odwiedzam ich do następnych zbiorów. To prawda, ale tylko tam, gdzie grządka jest ogrodzona, czyli na podwórku. Nie mogę niestety tak postąpić tam, gdzie zwierzyna jest u siebie. Dlatego też wybieram nieuszkodzone bulwy ziemniaka, przesypuję je w wiadrach piaskiem (jedyne niekończące się bogactwo Ostoi) i zanoszę do piwnicy. Zimują w takich warunkach doskonale, a ja już definitywnie rezygnuję ze stosowanego wcześniej przechowywania w torfie, gdyż piasek sprawdza się równie dobrze.

Skoro najładniejsze bulwy trafiają do piwnicy, to najbrzydsze i uszkodzone trafiają do ... garnka. Nie ma sensu próbować ich przechować, no  dodatkowo, wraz z upływem czasu będziemy jeść coraz ładniejsze bulwy, a nie coraz brzydsze  ma to sens? Zawsze fascynuje mnie barwa ugotowanych purpurowych ziemniaków, przypomina mi wizyty w wiosce Smerfów, za pośrednictwem telewizora oczywiście. Początkowo ziemniaki te jakoś nam nie smakowały, ale albo gust się nam zmienił, albo z biegiem lat odmiana ta przystosowała się do warunków Ostoi i nabrała smaku. Na pewno ziemniaki tej odmiany są obecnie średnio większe o połowę, niż były w pierwszym roku.

Gospodarowanie w lesie ma to do siebie, że dużo się jesienią pisze o spadających liściach, tak więc i tym razem nie może być inaczej. Tym razem będzie o liściach spadających do wody. Z amerykańskich filmów znamy czyścicieli basenów chodzących z siateczką i wyławiających każdy listek czy śmieć. A co ma zrobić biedny miłośnik permakultury, gdy liście ze wszystkich stron lecą mu do stawu? Wszak z czasem opadną na dno, by tam zgnić i tworzyć muł, który z upływem lat sprawiać będzie, że staw zacznie się wypłycać i jak to się mądrze mówi, eutrofizować?

No cóż, rozwiązaniem problemu jest przeanalizować z której strony zwykle jesienią wieją wiatry i tak zaprojektować staw, aby wiatr sam zaganiał liście w najdalszy i najpłytszy kąt. Tu osiadanie liści jest wręcz pożądane, bo dzięki temu powstają błotne, jak to się mądrze mówi, paludaryjne warunki. A to niezwykle sprzyja bioróżnorodności. Można też łatwo sterować tymi procesami równowagi wodno-błotnej (o zgrozo, ingerując w siły przyrody)  wybierając tyle liści, ile uznajemy za stosowne. Co więcej, liście te w fazie takiego wstępnego rozkładu i całkowitego przemoczenia, kompostują się bardzo szybko, a ściółkować nimi można też pięknie. W tym roku ingerencji w siły natury nie będzie, poza takową, że do wody trafiły nasiona pałki wodnej, trzcin i sitowia - ich obecność w płytkim kącie stawu sprzyjać będzie tworzeniu (uwaga, kolejne mądre słowo) litoralu - stanowiącego strefę oczyszczania wody, godów i tarlisk oraz schronienia dla narybku, a także pułapki na liście grane z wiatrem w następnych jesiennych sezonach.

sobota, 19 października 2019

Spektakularna końcówka sezonu

Bardzo dziwny mamy październik. Struga plonów płynęła równym strumieniem, ukazując bioróżnorodność ogrodu i urozmaicając dietę, aż przyszedł On. Cholerny przymrozek. Na jedną, jedyną noc wpadł. Za to przyłożył się do pracy. Definitywnie zakończył sezon pomidorów, fasoli, cukinii, dyń i czego tam jeszcze ... Przyszedł i poszedł, a w Ostoi zapanowało babie lato, złota polska jesień, jak zwał tak zwał - ciepełko, psiakrew. Gdyby nie ta jedna zimna nocka, sezon byłby absolutnie spektakularny pod każdym względem, a tak .. jest odrobinę mniej spektakularny :) No cóż, nie można mieć wszystkiego.

Uważni czytelnicy pamiętają Zapłotek - ogródek założony metodą Ruth Stout, czyli bardzo grubego ściółkowania, sianem jak robiła to Pani Ruth, ale i liśćmi, jak wykombinowałem sobie ja. Ogródek w roku 2019 nie był ani razu pielony, ani razu nawożony, ani razu podlany. Został założony na szczerym piachu, szczerym do bólu. W piachu tym dodatkowo grasują wciąż korzenie okolicznych sosen, bo nie miałem sumienia ich na razie ścinać, wpasowałem się między nie. Ogródek spisał się na medal, szczególnie jeśli chodzi o ziemniaki. Takich "koni" jeszcze w Ostoi nie miałem, a i plon obfity bardzo. Plan był takowy, aby z 6 ziemniaków Sarpo Mira otrzymanych od Igora Bokuna zrobić w roku 2018 sześćdziesiąt (prawie się udało), a w 2019 zrobić 600. Myślę, że będzie "z górką". Dzięki Zapłotkowi.

Sarpo Mira ma to do siebie, że nawet po wizycie przymrozka dalej się odbudowuje i dalej rośnie, prowadzę więc wykopki po kawałku. A tam, gdzie skończę, od razu szykuję grządkę do zimy, ściółkując obficie liśćmi, dopóki ich wystarczy. Potem przejdę na siano. Sypię liśćmi grubo, grubo, grubo ... Dlaczego tak? Ano okazało się, że liście dały radę wszystkim chwastom, podczas gdy siano jedynie niektórym. Na liśćmi wyściełanych grządkach wykopki to bułka z masłem (nawet trudno to nazwać wykopkami), podczas gdy z siano-chwastów aby ziemniaki wydobyć, trzeba się napracować nieco. Dlatego też, ściółkować będę na Zapłotku do ostatniego liścia. A gdy ich zabraknie, w ruch pójdzie siano z własnej łąki. Wszędzie na Zapłotku na zimę na ścieżki kładę karton, łatwiej będzie dzięki temu wprowadzić tu wiosenny ład.

Rzutem na taśmę pozbierałem jeszcze dynie i cukinie z kostek słomy i Parszywej Dwunastki. W samo południe, na tle opadłych liści, epatują kolorami jesieni. Obsychają z porannej rosy, po czym cukinie trafią do gara, a dynie i kabaczki do piwnicy, na przechowanie. To był niezwykle cukiniowo-dyniowy rok. Zadziwiają mnie jednak różnice pomiędzy odmianami. Niektóre sprawdziły się wyśmienicie, niektóre mniej spektakularnie, w cukiniach wygrywa Goldena, a w dyniach Muscat de Provence, bezapelacyjnie. Na drugim końcu spektrum znalazła się cukinia Soraya oraz dynia bezłupinowa Olga. Widać tym odmianom w Ostoi się nie podoba. Żegnamy się z nimi bez żalu.

Koniec sezonu to czas sadzenia drzew i krzewów, posadziłem jak dotąd tylko cztery tzw. trio, czyli zestawy dwóch drzew owocowych i jednego wiążącego azot z powietrza, według nauk Stefana Sobkowiaka. Niby nic, ale na każde drzewo przypadają cztery krzewy (trzy owocowe i jeden wiążący azot z powietrza) oraz około dziesięć jadalnych roślin zielnych. Łącznie grubo ponad setka. Udało się w jeden dzień zamknąć temat, ale mam nadzieję, że jeszcze coś dosadzę.
Jakbym miał mało zajęć, to właśnie przyszły ule - zaczątek małej permakulturowej pasieki. Czyli pasieki, gdzie "salus apium suprema lex" czyli dobro pszczół najwyższym prawem (mam nadzieję, że mój Pan Profesor Od Łaciny z Liceum tego nie czyta). Jestem z jednej strony pełen obaw, z drugiej jednak i nadziei. Przygotowuję miejsce dla "dziewczyn", uczę się intensywnie - czasu jest jeszcze sporo, bo pszczółki przybędą dopiero późną wiosną. Mam nadzieję, że im będzie dobrze w Ostoi.

środa, 2 października 2019

Dziwactwa

Ostoja, poniekąd, dziwactwami stoi. Dziwactw mamy w bród, podobnie jak grzybów. Grzybów na podwórku, bo przez las przewalają się hordy dzikie. Gdy widzę, że na podwórku wyrasta grzybek, wstawiam koło niego znacznik, aby go nie rozdeptać lub nie rozjechać taczką. Grzybek rośnie sobie, a gdy osiągnie słuszne rozmiary, zrywam go, gdy akurat jest przydatny do gara lub na patelnię. Jeśli nie jest, dożywa swych dni i rozsiewa zarodniki. Grzybowe szaleństwo za płotem jest mi obce całkowicie, nie jestem w stanie pojąć rycia lasu do jego trzewi i mentalności "nie zostawimy ani ogonka od grzybka".

Tak się dziwnie składa, że większość dziwactw w ogrodzie warzywnym to rośliny "wysokiego ryzyka", czyli takie, które potrzebują bardzo dużo ciepła i słońca aby wydać dojrzałe owoce. Ten rok upływa między innymi pod znakiem eksperymentów z bakłażanami. Obawiałem się już, że nic z tego nie będzie, bo Ostoja zanotowała dwie noce z temperaturą około czterech stopni. Tymczasem, gorzej przetrwały południowe odmiany pomidorów, niż bakłażanki. Zacząłem więc zbiory. Najtrudniej zdecydować, kiedy zebrać. Czy to już, czy jeszcze. O ile w przypadku pomidorów i papryk potrafię znaleźć "sweet spot", o tyle bakłażany są dla mnie Enigmą i Hydrozagadką. No ale jak to mówią - nie spróbujesz, to się nie dowiesz. I spróbowałem, i usmażyłem, i lud powiedział, że to jest dobre. Ba, nawet pyszne. I że lepsze niż ze sklepu. No i git.

Włoski fioletowy bakłażan Rosa Bianca zdziwaczał, bo zamiast być bardziej fioletowy jak za młodu, to bieleje. Zaraz zaraz, a może Bianca znaczy biały i powinien bieleć? Nie miałem czasu ani ochoty dociekać przyczyn, a uczciwie mówię, na bakłażanach się nie znam. Cóż było robić, pierwszy okaz poszedł do gara, a ściślej mówiąc na patelnię, ze sporą liczbą dodatków, dla bezpieczeństwa. W tak zwanym międzyczasie, pobrałem kilka nasion, ale sądzę, że nie są wystarczająco dojrzałe, niewiele z nich będzie. Och, trudno, lubię się uczyć na własnych błędach. Bakłażan smakował obłędnie, przyznać mu trzeba. Gdybym się zdecydował na posiadanie tunelu lub szklarni, na pewno wszedłby na stałe do repertuaru Ostoi, ale z powodu braku tychże, zastanowię się, czy kontynuować tą uprawę w przyszłym roku.

O kolejnym bakłażanie Red Ruffle pisałem już w przeszłości, wspomnę więc teraz tylko, że jest to roślina plonująca zdecydowanie najszybciej i najobficiej w warunkach Ostoi. Obecne zbiory są już chyba czwartymi z rzędu, i na tym nie koniec. Problematyczna jest wartość użytkowa tych owoców. Początkowo smakowały nam smażone i duszone, ale na dłuższą metę, są dosyć nudne. Zamarynowałem nieco, próbowałem kiszonych, kolokwialnie mówiąc, "dupy nie urywają". Ale, mają wielkie walory ozdobne. Pięknie wyglądają na grządce i na zdjęciach, a cóż jest ważniejszego w dzisiejszych czasach? Żartuję, w przyszłym roku posadzę jeden krzaczek, i starczy.

Kolejne (i obiecuję - ostatnie) bakłażanowe dziwactwo, tajski bakłażan groszkowy. No, to dla mnie było wyzwanie, bardzo, bardzo, bardzo długotrwałe. Gigantyczny krzak zbierał się okropnie długo zanim zakwitł, a gdy już raczył zakwitnąć, z wolna zawiązuje owoce. Nie no ... hurra, mam owoce! Pozwólcie, że zacytuję: "Młode niedojrzałe, bladozielone owoce są używane jako warzywo. Roślina jest uprawiana w południowej i wschodniej Azji i jest szczególnie popularna w Tajlandii. Zielone świeże owoce są jadalne i używane w kuchni tajskiej, jako składnik niektórych tajskich curry i past chili. Są używane w kuchni Laosu i kuchni jamajskiej. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej młode owoce są używane w zupach i sosach, siekane są razem z owocami bakłażana lub pomidorami. W Indiach młode owoce są spożywane bezpośrednio lub gotowane w potrawach. Owoce są gorzkie, jednak podczas smażenia gorycz całkowicie znika pozostawiając przyjemny, słodkawy i delikatny smak. "  Maluczko, a spróbuję, i zdam relację, ile w tym prawdy.

No dobrze, dość o bakłażanach. Przejdźmy do papryk. W zasadzie wielką hodowlę papryk prowadzę na warszawskim tarasie, ale i w Ostoi rośnie ich nieco. W tym roku szczególnie obficie w spartańskich warunkach owocuje Chinese Five, odmiana zmieniająca kolory w trakcie dojrzewania. Ta tęczowa papryka na warszawskim tarasie już dawno osiągnęła ostateczną czerwień, tymczasem w Ostoi - sami widzicie, wszystkie kolory tęczy. Niby to tylko 70 kilometrów, a różnica mikroklimatów kolosalna, minimum dwa tygodnie opóźnienia Ostoi w stosunku do Warszawy.

 Tytuł Miss Roku 2019 w kategorii dziwactw zdobywa jednogłośnie miechunka peruwiańska. Zaczęła plonować bardzo wcześnie, plonuje nieustannie i pewnie tak będzie do pierwszych mrozów. W połączeniu z miłością do sosu salsa verde i udoskonaleniem (oraz przyspieszeniem) procedury jego produkcji, miechunki schodzą "na bieżąco" i oficjalnie zapisuję teraz w swoim pamiętniczku, że w przyszłym roku należy posadzić ich więcej, a całość podkreślam szlaczkiem. Dwa aspekty tej zabawy sprawiają, że chce się dalej dłubać w ziemi -kosz obfitych plonów i rozradowane mordki konsumentów. Miechunka w tym roku, spełniła oba te kryteria, przechodzi więc dalej.

Jak już pisałem, szereg spraw odciągnął mnie od ogrodu, a teraz, gdy z jednej strony mam czasu więcej, a z drugiej ustąpiły upały i susze, notuję wysyp dziwacznych niejednokrotnie samosiejek. Wiele z tego, co zbierałem na wiosnę, ale nie dozbierałem, pojawia się ponownie. A to sałaty, a to buraczki, a to jakieś bliżej niezidentyfikowane kapustne (stawiam na brokuł sałatkowy) oraz spory dodatek ziół. Niektóre właśnie zakwitły, jak na przykład ogórecznik. Na  grządkach obsianych poplonami zakwitła facelia, cieszą się zapylacze i sąsiedzkie pszczółki, ale znak to niechybny, że pora ją ściąć. Ścięte pędy posłużą za ściółkę, a grządki w większości pozostaną nieruszone do wiosny.

Myślę, że mnie wykiwano - gdzie nie spojrzę, tam kiwano! Ten częstochowsko-ostojowy rym świadczy o tym, jak plenna to jest roślina. Obsypało tymi kolczastymi owocami, a niska temperatura nocą część roślin ubiła. Owoce z nich zebrałem i dojrzewają w mieszkaniu. Część wisi na krzakach, część wraz z pędem legła na rządce, czy tu dojrzeją - na dwoje babka wróżyła. Aby nie leżały na glebie, podłożyłem pod nie co było pod ręką. I teraz na dwoje babka wróżyła, albo dojrzeją, albo nie. Ale jestem raczej dobrej myśli.

Tam, gdzie na grządce sezon się skończył i nie mam już zamiaru nic w tym roku sadzić, trafiło kilka centymetrów kompostu, nasiona jakiegoś poplonu, i nieco słomianej ściółki. Tymczasem, grządki nie mają zamiaru kończyć sezonu. Spod warstw świeżo dodanych co rusz wyłażą pyszne pieczarki. Za nic mają to, że ogłosiłem koniec sezonu i że grządka w mym zamyśle nie miała już w tym roku plonować. Gdzieniegdzie nadal jeszcze zakorzenione są tegoroczne warzywa, gdzie indziej kiełkują samosiejki, a tuż obok pora sadzić to, co ma przezimować, generalnie z intencji wprowadzenia ładu i porządku jak zwykle nic nie wyszło.

Dla ilustracji frustracji, ot taka dziwaczna grządka. Na lewym skraju rośnie jeszcze cukinia, owocująca na ścieżce. Tuż przy niej, wysyp pieczarek. Poprzez ściółkę przebija się poplon - żyto ozime. U góry wyrosła samosiejka - sałata Lollo Rosso. Nabite na patyczki korki od wina oznaczają miejsca, gdzie posadziłem pierwsze ząbki ozimego czosnku. Będę dosadzał więcej na innych grządkach w kolejnych tygodniach. Dziwacznie to wygląda w porównaniu do nieprzejrzystej bujnej zieleni jaka jeszcze miesiąc temu dominowała na rządkach, ale cóż, koniec sezonu nieubłaganie nadchodzi, pora zacząć się do tego przyzwyczajać.

Na osłodę dodam, że nieustannie zbieram plony. Niesamowicie polubiliśmy smażone zielone pomidory i obżeramy się nimi nieprzyzwoicie. Tyle cukinii, ile my i obdarowywani nimi przyjaciele zjedli w tym roku, nie było jeszcze nigdy. Jeszcze się sypią pomidory, jeszcze jest dość buraków naciowych na chłodniki, nadal plonują fasole, a dyń celowo jeszcze nie zbieramy, bo mogą poczekać. Od czasu do czasu urwiemy makaronową lub kabaczka, ale bardziej myślimy o tym, jak je przechować na długie, zimowe dni, które choć dopiero zaczęła się jesień, czają się za rogiem. Rosną stosy słoików, zapełniają się półki - nie ma w tym nic dziwnego, wszak jesień to czas obfitości w permakulturowym ogrodzie.