czwartek, 14 października 2021

Tego powinni zabronić!

 

Nocą z 6 na 7 października pierwszy lekki przymrozek przeleciał szybciutko przez Ostoję, nie wyrządzając w sumie większych szkód. Kolejnej nocy, z 7 na 8 października, przycisnął mocniej. Opite wodą łodygi dyń, cukinii i kabaczków zamarzły w środku, z każdej z nich można było wyjmować gustowne lodowe odlewy. O poranku para unosiła się nad rzeką i stawami, a wszystkie trawy pobielone były szronem. Gdy wyszło słoneczko, zaczął się powolny proces odmrażania, a wraz z nim całkiem sporo wody zaczęło spływać do gleby. Równocześnie jednak rozmarzać zaczęły co bardziej wrażliwe liście, szczególnie wszystkich fasol, przyjmując formę obrazu nędzy i rozpaczy, czyli "wisząc smętnym kalafiorem".

Cóż robić, trzeba było zabrać się za dyniowe ostatki. Nie takie wcale marne, taczki musiały pójść w ruch. Ratowałem też resztki cukinii, które w przeciągu doby lub najwyżej dwóch trzeba będzie przerobić. Dynie udało mi się reanimować, układając owoce na słońcu na cały dzień. Widoczne drobne zmiany na ich skórkach cofnęły się, a w kolejnych dniach te z dyń, które nie dojrzały, zaczęły powoli dochodzić. Wygląda na to, że uda się przygotować je do długotrwałego przechowywania. Na razie, leżą wszystkie w temperaturze pokojowej, w najlepiej doświetlonych miejscach w domu i obracane są co i raz inną stroną do słońca. Proces ten potrwa kilka tygodni, podczas których będę je pilnie obserwował, aby wyłowić potencjalnych słabeuszy, którzy zaczynają się psuć.

Dni takie jak ten uczą, które rośliny są w stanie znieść takie przymrozki, a które definitywnie kończą sezon. Taka na przykład figa - niby powinna paść, a trzyma się jeszcze nieźle, choć jestem pewien, że w zimie obumrze do zera, a na wiosnę odbije z korzeni. Leszczyny i olsze absolutnie nic sobie z takich przymrozków nie robią, liście mają nadal zielone, aczkolwiek zieleń to już nie soczysta. Jakony straciły liście górne, dolne natomiast trzymają się lepiej, co pokazuje, jak zimne powietrze spływało z góry na dół. Podobnie i fasole tyczne - u góry przemrożone, u dołu całkiem, całkiem. Najciekawsza obserwacja z tego dnia, to całkowity brak szronu na ziemi w najbliższym otoczeniu miskantów. Czyżby można wykorzystać je do osłony przed przymrozkami bardziej wrażliwych młodych drzewek i krzewów? Muszę to przemyśleć i przetestować.

Po dwóch zimnych nocach, przychodzi okres cieplejszej pogody, a wraz z nim taka myśl - takich przymrozków powinni zabronić! :) Nie wiem kto to niby są ci oni, którzy powinni zabraniać, ale mam żal. No przecież gdyby nie to, to wszystko by dalej rosło jeszcze kilka tygodni... Ech, taki już jak widać ogrodnika los. Wyrywa co zmarzło i zamiast rozpaczać i rozpamiętywać, myśli już o przyszłym sezonie. A z każdą usuniętą starą rośliną, rośnie entuzjazm i chęć do pracy, jakby te przygotowania były zapowiedzią jakiejś przyszłej nagrody. Ogrodnicy to jednak niepoprawni optymiści ... A praca w ogrodzie sprzyja takim srogim rozkminom, jakie właśnie zmuszeni byli Państwo przeczytać ... no cóż, pozostaje tylko przeprosić i wrócić do konkretów.

Muszę mieć wolne grządki pod siew zimowy cebuli i szpinaku, decyduję się więc wyrwać pietruszkę rosnącą z okrą, która zmarzła, oraz resztki karłowej fasoli szparagowej, która już się nie podniesie. Mam miłą niespodziankę w postaci ogromnych pietruch, najlepszych w historii Ostoi. Co ciekawe, pietruszkę siałem w wołającym o pomstę do nieba zagęszczeniu, 40 sztuk na metr kwadratowy, myśląc, że część nie wykiełkuje - ale wykiełkowały. Potem posadziłem w tej pietruszce jeszcze okrę, i też urosła. Nie nawoziłem, bardzo rzadko podlewałem, a grządka gdzie pietrucha rosła to w zasadzie piach plus kompost. Wszystko sobie skrzętnie przypominam od początku tej pietruszki do końca, notuję i zamierzam powtórzyć, aby przekonać się, czy to przypadek, czy wyjątkowo dobry sezon, czy też coś dobrze zrobiłem ja.

W tym sezonie bardzo chciałem rozmnożyć kilka roślin miododajnych oraz uzyskać z nich jak najwięcej nasion. Posadziłem więc kilka takich roślin na grządkach warzywnych, bo to miejsca w Ostoi najbardziej żyzne i zadbane. Rośliny wyrosły znakomicie, zakwitły i teraz przyszedł czas zbioru nasion. Obcinam z nich kwiatostany, które wysuszę, a wtedy "wymłócę" z nich nasiona. Posłużą one do założenia pasów pożytków dla moich pszczół i dzikich zapylaczy, no, może przesadzam - paseczków, ale każdy kolejny egzemplarz kłosowca, szałwi czy perovski to dodatkowy nektar i pyłek dostępny w czasie, gdy wszystkie okoliczne łąki są wykoszone i pszczoły latają do Biedronki po miód ... ekhm, no wiecie, jest im po prostu ciężko.

Jeszcze nie zacząłem na dobre nic robić, a już ze zmrożonych kwiatostanów sypią się nasiona. Wysiewałem w marcu po dziesięć sztuk nasion, a teraz ewidentnie mam ich tysiące. Przyroda jest tak hojna, tak pięknie odpłaca, że jeżeli tylko umie się z tego skorzystać, bogactwo daje niezwykłe. Jak to już kilkakrotnie wspominałem, ogród permakulturowy w przeciągu trzech lat tworzy taką obfitość zasobów "z niczego", że korzystając z własnego materiału można by tworzyć tysiące nowych ogrodów, lub własny powiększyć tysiąckrotnie, o ile starczyłoby tylko czasu, sił i ziemi. Jest to tak fantastyczna obfitość, że "uszami wyobraźni" słyszę już ten rumor, jaki podnoszą korporacje chcące zabronić ogrodnikom zbioru własnych nasion i pragnące ten rynek zmonopolizować. "Tego powinni zabronić!" krzyczą, patrząc na moje nasiona, a ja, no cóż ... pokazuję im paluszek, sami wiecie który, i robię swoje.



poniedziałek, 4 października 2021

Takie rzeczy, tylko w Ostoi.

 

Obiecywałem sobie solennie, że już niczego w tym roku nie będę sadził, ale cóż, miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Kolejna mała partia roślin trafiła do Ostoi, aby sprawdzić się w roli okrywy ograniczającej trawę w leśnym ogrodzie lub umacniając brzeg stawu. Tak naprawdę są to rośliny testowe, które w zależności od tego, jak się sprawdzą, dosadzę w przyszłości w większej ilości, lub nie. Mam tu irgi i janowce, suchodrzew i żarnowce, tawułę, derenia i forsycję, sztuk niewiele, ale gama szeroka. Taki sposób sadzenia pozwala przetestować wiele gatunków i odmian, a następnie inwestować jedynie w te, które się sprawdziły. Sadzę całe towarzystwo w miejscach zaplanowanych, podlewam i ściółkuję zrębkami, a oceniać będę w roku przyszłym dopiero. Na razie obdarzam wszystkie nowe rośliny kredytem zaufania - najlepszego na nowej drodze życia w Ostoi!

Pogoda momentami nie rozpieszcza, zdarza się, że plony zbieram w deszczu. Ma to znaczenie w przypadku tych plonów, które zamierzam przechowywać, a nie spożyć od razu. Gdy ustaje mżawka, rozkładam plony na deskach i czekam, aż wiatr je nieco osuszy. O tej porze roku nie ma szans, abyśmy spożyli to, co zebrane. A to pomimo starań, aby zbierać tylko tyle, ile jesteśmy w stanie zużyć. Nie ma w Ostoi wykopków sensu stricte, ziemniaki zbieram, albo gdy krzak zacznie obumierać, albo gdy potrzeba nowej porcji. Przychodzi jednak nieuchronnie ten czas, kiedy trzeba przyspieszyć, zbierać więcej i magazynować na długie zimowe miesiące. Na szczęście ziemniaki w Ostoi przechowują się doskonale w piwnicy, w piasku, powoli więc zaczynam tworzyć zapasy.

Ogródek zwany Plażą, z uwagi na ścieżki ściółkowane piaskiem, przesłania już domek, maluczko, a go nie ujrzycie. Kukurydza to odmiana Black Aztec, z którą wiążę wiele nadziei. Rośnie tu, abym miał ją na oku, bo chodzi mi o to, aby zebrać jak najwięcej nasion. Zamierzam w przyszłym roku wysiać je w drugim leśnym ogrodzie, w uprawie alejowej, pomiędzy rzędami drzew. Sprawiła mi jedną niespodziankę, o której za chwilę. Jeszcze mocniej przesłania dom jakon, z którym boje toczę od lat. Myślę, że wreszcie opanowałem uprawę tej rośliny, ale jak to mówią - nie wszystko złoto, co się świeci, tak więc ogrom zielonej masy nad ziemią nie świadczy jeszcze o sukcesie, bo plon poznam dopiero po przymrozkach, gdy wykopię z pod ziemi słodkie bulwy jakona.

No i co za niespodziankę mi ta kukurydza sprawiła? Ano po raz pierwszy mam w Ostoi grzyb, zwany głownią guzowatą. Rośnie on na ziarnach ukrytych w kolbach i mówi się u nas, że powoduje chorobę zwaną głownią guzowatą kukurydzy. Tymczasem, Aztecy dawniej i Meksykanie dziś uznają ten grzyb za przysmak i nawet specjalnie infekują zarodki w kolbach, aby grzyba było więcej. No cóż - co kraj, to obyczaj. Nie mogłem się oczywiście oprzeć, aby grzyba nie zebrać i nie skosztować. Powiem tak - niczego specjalnego w jego smaku nie odnalazłem, ale jadalnym jest niewątpliwie. Jeżeli jeszcze kiedyś się u mnie pojawi (co jest niewykluczone, bo nie zamierzam tego grzyba zwalczać), na pewno zostanie spożyty, ku chwale ogrodu.

Uprawa alejowa w moim wykonaniu musi się "sama finansować", czyli niczego nie zwożę, aby ją przygotować. Biorę kosę, maszeruję do leśnego ogrodu, kosze międzyrzędzia, koszę kwietną łąkę, a gdy pokos nieco podeschnie i wysypie nasiona, zgarniam go i formuję w alejach "grządki". Ma to w sobie coś z Ruth Stout, niekwestionowanej królowej ściółkowania sianem, ale ma też coś z Ernsta Götscha, twórcy rolnictwa syntropijnego. Dodając do tego, że w leśnym ogrodzie posadziłem trójki drzew na wzór Stefana Sobkowiaka, węszę tu srogi melanż, który mam nadzieję, nie skończy się bólem głowy. Jak mawiał pewien znany mistrz sztuk walki i aktor - odrzuć, co bezużyteczne, wchłoń co przydatne. 

Kolejne plony płyną szerokim strumieniem, a dni coraz krótsze. Trzeba przyznać jednak, że nastąpiła wyraźna zmiana warty - powoli mówimy adios cukiniom, a z radością witamy bogactwo dyń. Ten rok jest niezwykle obfity w miechunki pomidorowe, powoli wyczerpują mi się pomysły na nowe potrawy z ich udziałem. Regularnie i nieustannie plonuje fasolka szparagowa - to efekt siana małych ilości co tydzień, przez wiele tygodni. Nie sposób przejeść sałatowych listków, od dawna już nie zbieram całych główek, i ta metoda, podskubywania od dołu, sprawia, że pomimo mikroskopijnej uprawy, sałaty ci u nas dostatek. Jeszcze nigdy w Ostoi nie było takiego bogactwa selera i pietruszki naciowej. A ponieważ marchew i pietruszkę korzeniową wyrywam tylko wtedy, gdy jest potrzebna, to "pokutują" one nadal na grządkach, gdzie miałem zamiar siać ozimą cebulę i szpinak. No i powiedzcie, jak żyć?

Będąc wiernym Ostojowej tradycji, robię doroczne selfie z warzywem, w trakcie zbiorów i ganiania od grządki do grządki. Kolejny rok, kolejne selfie, pierwsze jesienne liście i gdzieś tam w głębi, przysłowiowa smuga cienia. Myślę, że w czasach, w jakich przyszło nam dziś żyć, ogród i żywność, którą nas obdarza, są lekami, których bardzo, ale to bardzo nam potrzeba. Praca w ogrodzie, w każdą pogodę, kontakt z żywą ziemią, z niepoliczalną armią pożytecznych mikroorganizmów jakie w niej żyją, w ciągłym kontakcie z wodą i wiatrem, praca mięśni pchających taczkę, przerzucających kompost, kopiących dołki pod nowe drzewka, rąbiących drewno na opał, podnoszących korpusy uli pełne brzęczących pszczół, noszących dynie i inne plony w ilościach hurtowych - to wszystko wpływa na naszą odporność, psychiczną i fizyczną. Jak mawiał mistrz Bill Mollison - to my musimy wziąć w swoje ręce odpowiedzialność za los nasz i naszych bliskich, nie liczmy, że zrobią to koncerny farmaceutyczne.

W miarę możliwości, staram się na kwadrans przed zachodem słońca pójść na krótki spacer, który zwykle kończy się kilka minut po tym, gdy zajdzie słońce. Idę w kierunku rzeki, ale ostatnio jedynie udaje mi się dotrzeć do starorzeczy, gdzie rozgrywają się sceny spektakularne, jak dla mnie. Pan Bambi już nie szczeka, a gapi się jedynie na mnie w chwilach pomiędzy kolejnym kęsami łąkowej roślinności. Ja stoję patrząc się na Bambi, on żre i łypie okiem. Oddziela nas wąziutki skrawek wody, starorzeczem wstyd by go nazwać, ale tym właśnie jest. Słyszę w nim plusk, patrzę - płynie bóbr. Wlecze wielki kij. Usiłuje się wpasować w wąski przesmyk, ale kij mu nie pozwala, wygląda jak wielki kontenerowiec, który utkwił w Kanale Sueskim. Po chwili, fuka coś po bobrowemu, zostawia kij i znika, a ja powracam wzrokiem na łąkę, a tam Bambi nadal degustuje ostrożenie i wiązówki, najbardziej typową roślinność mojej łąki. Takie rzeczy tylko w Ostoi.