poniedziałek, 5 października 2015

Przymrozki, grzyby i lotnisko

Kończąc poprzedni wpis nieopatrznie wspomniałem o pierwszych mrozach i .... wykrakałem. W zeszłym tygodniu dwie noce z temperaturami do minus pięciu stopni przy gruncie skutecznie zakończyły żywot pomidorów, dyń, kabaczków i innych ciepłolubnych roślin. Gdyby okres wegetacyjny wyznaczać według dat między ostatnim przymrozkiem wiosny a pierwszym przymrozkiem jesieni, miałby on w tym roku 137 dni, warto to odnotować. Przymrozki pozostawiły nas z masą niedojrzałych pomidorów, które teraz na wszystkie sposoby próbujemy "wprowadzić w dojrzałość". Z tymi, z którymi się to nie uda, postaramy się też coś zrobić, może skorzystamy z tego przepisu?

Przymrozki przymrozkami, a roboty wcale nie mniej. Weekend upłynął w atmosferze prac leśno-grzybiarskich, z elementami ogrodnictwa. Na pierwszy ogień poszły pnie - postanowiliśmy rozprawić się z nimi przy pomocy ... opieniek. Powierzchnie pni zostały ścięte na równo i dokładnie oczyszczone, tak aby ograniczyć obecność "lokalnych" zarodników grzybów wszelakich. Następnie pnie zostały nawiercone po obwodzie, a do każdego otworka trafił drewniany kołeczek obrośnięty grzybnią opieńki miodowej.

Gdy wszystkie kołki powbijane zostały w pień, przyszła pora na pszczeli wosk, uprzednio roztopiony w tak zwanej "łaźni wodnej". Nad każdy kołek nałożyliśmy warstwę wosku, po pierwsze po to, aby inne grzyby nie wdzierały się w drewno tam, gdzie umieściliśmy grzybnię opieńki, a po drugie po to, aby kołeczki tak szybko nie wysychały. Gdy wszystkie kołki miały już woskową czapeczkę, pnie solidnie zlaliśmy wodą i przykryliśmy dwoma warstwami uprzednio dobrze namoczonej tektury falistej.

Pieńki na koniec zostały obsypane kilkucentymetrową warstwą świeżych zrębek z cienkich gałązek i listków brzozowych, po to aby utrzymać w pniu wilgoć, chronić przed mrozami w zimie, a także użyźnić w przyszłości glebę wokół pnia, co przełoży się na lepszy plon opieniek. Po zakończeniu prac trudno w ogóle dostrzec, że w miejscu naszej hodowli był w ogóle jakiś pień. Teraz jedyne, co nam pozostaje, to od czasu do czasu sprawdzać wilgotność pnia i ewentualnie podlać nieco, oraz ... czekać. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to pierwszych opieniek spodziewamy się następnej jesieni. Pnie natomiast z roku na rok będą coraz bardziej zmurszałe, grzybnia rozłoży je "na czynniki pierwsze", pozostawiając nam w ich miejscu żyzną próchnicę, ale to dopiero za wiele lat ... ale, nie spieszy nam się.

Kolejne przedsięwzięcie to długo odkładane zagospodarowania pasa między płotem, a "aleją brzóz". Niewdzięczne to miejsce, o bardzo słabej glebie, zacienione niemal stale, i co tu dużo mówić, wąziutkie. Koncepcja na razie jest taka, że od budowy gleby zaczniemy, a potem się zobaczy. Rzadkie kępki trawy zlaliśmy solidnie wodą i przykryliśmy tekturą falistą typu malarskiego z rolki, o szerokości takiej, jaką chcemy mieć później szerokość pasa uprawnego, czyli 120 centymetrów. Zwykle do takich zadań używamy kartonów z odzysku, tu jednak użycie tektury z rolki znacznie usprawniło i skróciło czas prac, zrobiliśmy więc wyjątek od reguły, nie było zresztą wyboru - zabrakło kartonów. Tekturę dogłębnie zmoczyliśmy i przystąpiliśmy do zasiedlania terenu naszymi sprzymierzeńcami - grzybnią pierścieniaka uprawnego.

Tym razem grzybnia rosła sobie szczęśliwie na ziarnach pszenicy, a jej "implementacja" w nasze środowisko była banalnie prosta - wystarczyło rozsypać ziarna między warstwami tektury, która musi być całkowicie przemoczona. Z sobie tylko znanych powodów grzybnia uwielbia wprost falistość tektury, dlatego też jeśli tektura z obu stron jest gładka, a falista tylko w środku, dobrze jest jedną z gładkich warstw zerwać, aby grzybnia miała to, co lubi najbardziej. W zależności od tego, ile mamy grzybni, można mnożyć warstwy tektury, robiąc coś na wzór lasagna. Nie pokryliśmy całego pasa grzybnią, a jedynie obszar około trzech metrów kwadratowych, tworząc, ognisko, z którego, mamy nadzieję, grzybnia się sama rozejdzie w przyszłości.

Gdy grzybnia spoczęła już pod drugą warstwą tektury, całość przykryliśmy zrębkami brzozowymi, warstwą około 10 cm. Następnie podlaliśmy wszystko solidnie, spojrzeliśmy na całość krytycznym okiem i ...cóż, nie wygląda to źle! Bardzo naturalny wygląd naszej "grządki" wtapia ją w otoczenie, Bijemy się z myślami co w tym miejscu stworzyć, zaczyna przeważać koncepcja mini ogrodu leśnego, z kilkoma drzewami owocowymi, leszczyną, dużą ilością krzewów jagodowych, cebulowymi roślinami wieloletnimi takimi jak czosnek niedźwiedzi, odrobiną jednorocznych roślin znoszących dobrze cień, pnącz (na przykład chmielu), oraz oczywiście grzybów. Na razie "lotnisko" (bo tak nazwaliśmy ten pas, ujrzawszy go po rozwinięciu tektury) będziemy posypywać sukcesywnie różnego rodzaju materią organiczną - bobkami od sąsiedzkiej kozy, popiołem z pieca, odrobiną kompostu i słomy, stymulując tym samym procesy glebotwórcze, a na kartce papieru i w komputerze planować będziemy szczegóły nasadzeń. Pomimo minorowych nastrojów wywołanych przez przymrozki i smutny koniec części tegorocznych upraw, weekend można uznać za owocny i udany.