wtorek, 31 lipca 2018

Ale lipa

  W dawnych leciach, gdy młoda para na gospodarstwie osiadała, sadzono na podwórzu obok siebie dwa drzewa. Często były to lipa i klon, symbolizujące młodą parę. I takie też drzewa zastaliśmy na podwórku Ostoi, górujące nad wszystkim. Pielęgnowaliśmy, dbaliśmy, ale nadszedł dzień, gdy część lipy padła, a pozostałości ledwo stoją. Klon, o ironio, cieszy się dobrym zdrowiem, jego korzenie agresywnie wciskają się wszędzie, tworząc nieprzepuszczalny materac tuż pod powierzchnią gleby, przez co bardzo trudno czemukolwiek rosnąć pod klonem.

 Padła część lipy wprost na ogródek roślin wieloletnich,. gdzie na większości powierzchni króluje topinambur i szparagi, ale i nieco w tym roku posadzonych warzyw też już ładnie rosło.








 Spod lipowych gałęzi ogródka nie widać, zacząłem więc stopniowo odcinać wszystko, od najcieńszego poczynając, kierując się w stronę wypróchniałego lipowego pnia.







A pień sam, od podnóża, do wysokości ponad dwóch metrów, wypróchniały całkiem w środku, w części zamieniony w ogromne mrowisko. Druga część tak nasiąknięta wodą, że mogłaby służyć za gąbkę. Wybieram ze środka pnia kilka taczek mrówko-próchna, po to, aby woda deszczowa mogła spływać i aby lipa dalej nie gniła.

 Po odcięciu gałęzi z listowiem oczom moim ukazał się ogródek, spłaszczony "na flądrę". Jestem jednak dobrej myśli, mam nadzieję, że większość roślin da sobie radę i odrośnie. Wieloletnie na pewno, jesli nie w tym roku, to w następnym.
 Odcinam stopniowo coraz większe konary, od razu decydując które się jeszcze przydadzą, i do czego. Z miłą chęcią podłubałbym w miękkim lipowym drewnie, ale jak zwykle, czasu brak. Takie uroki wiejskiego życia, orka od poranka do wieczorka.




Nieco się pozastanawiawszy, oddzielam połamaną część pnia od reszty. Zaczynam porcjować kolosa, co jest z jednej strony trudne z uwagi na obwód, z drugiej relatywnie łatwe, bo środek pnia to mokre próchno. Narzędzia mam wyłącznie elektryczne i ręczne, raz tym, raz tamtym, relatywnie powoli, ale skutecznie, dzielę pień na kawałki jakie daję radę samodzielnie przemieszczać.






Postanawiam użyć wszystkiego na miejscu, w takiej czy innej formie. Oczyszczam środki pni z próchna, układam opałówkę, chowam ładniejsze drewno do drewutni, ściągam gałęzie z listowiem na sterty.






 Wyciągam ogrodowy rębak i nożyce do gałęzi. Cieńsze gałęzie wraz z liśćmi rozdrabniam na tak zwane RCW (rammial chipped wood), czyli zrębki o relatywnie wysokiej zawartości białka - najlepszy materiał do ściółkowania pod drzewami, jaki istnieje.






Gałęzie zbyt grube dla mojego rębaka odkładam na bok, potnę je na półmetrowe słupki i wykorzystam do ogrodowych obwódek.







Ustawiam puste pnie pod lipą, przestrzenie między nimi ściółkuję liśćmi i uzyskanymi przed chwilą zrębkami.








Sadzę kilka roślin.











Znalazło się miejsce wewnątrz pni i dla ozdobnych kwiatków w doniczce, skutecznie zamaskowanej przez zrębki.








A wszystko to w towarzystwie krążących dokładnie nad podwórkiem żurawi.

Lipa jeszcze żyje, dwa potężne odgałęzienia trzymają się "na włosku" resztek spróchniałego pnia. Upadek pierwszego jest "bezpieczny", na środek podwórka, gdyby drugie odgałęzienie upadło, to wprost w uprawiane w kostkach słomy pomidory. Postanawiam jednak nie interweniować i poczekać z ewentualnym cięciem do końca lata. Muszę przemyśleć, czy, a jeśli tak, to ile, ze starej lipy ocalić. Będę się jej więc bacznie przyglądał i czekał cierpliwie na koniec pomidorowego sezonu. Mam nadzieję, że mi się odwdzięczy i nie zamieni pomidorów w ketchup ...







niedziela, 15 lipca 2018

Deszcze niespokojne



Przez kilka dni Ostoja była miejscem, które nawet deszcze omijały szerokim łukiem. Nad Warszawą burze, w Łodzi leje, a w Ostoi ledwo pokropiło. Aż przyszedł wreszcie deszcz upragniony, przez dwie doby spadł niemal centymetr wody na każdy metr kwadratowy. Zbiorniki na deszczówkę dopełniły się prawie, w głównych jest teraz 5000 litrów i miejsce na ostatni 1000. Mniejsze zbiorniki wszystkie pełne, a nadmiar wody odprowadzany jest rurami dokładnie tam, gdzie tej wody potrzeba.


Na słomianych grządkach gradacja wzrostu - najlepiej rosną pomidory, dynie i kabaczki, a najsłabiej ogórki. Ale sądzę, że one się tylko powoli rozpędzają. Mam nadzieję że jeszcze nabiorą tempa i puszczą się ku słońcu. Tu, na kostkach słomy, wszystko bowiem prowadzone jest w pionie, po tyczkach, aby jak najlepiej wykorzystać powierzchnię. Dodatkowo rośliny są dosyć agresywnie przycinane, aby nie zacieniały się wzajemnie.



Pomidory w pojemnikach zaczęły okazywać pierwsze objawy zakażenia Alternarią, powodującą suchą plamistość liści. Poszły więc w ruch nożyczki i oprysk ze skrzypu - każdy liść, choćby z najmniejszą plamką został obcięty, a rośliny solidnie spryskane. Dla niewprawnego oka wyglądały po tym zabiegu jak badylki z zawiązkami owoców i malutkim pędzelkiem listków na czubku. Minęło kilka dni, i wszystkie zaczynają mieć liści coraz więcej, a owoce zaczynają się powiększać, jest więc spora szansa, że zostaną uratowane.

Stare wyniesione grządki skrzynkowe są w fazie międzyplonów. Zebrałem z nich jakiś czas temu zielony groszek i bób, topinambury rosną jako osłona od wiatru i plon jesienny, a z tyłu kiełkują późne fasole. Jak na grządki utworzone wyłącznie przy użyciu starych desek, zrębek i odrobiny kompostu to można powiedzieć, że radzą sobie dobrze. Są też jedynie minimalnie podlewane w największe upały. Najprawdopodobniej tej jesieni zbudowane pięć lat temu ze startych odpadowych desek obramowania zostaną przeniesione w nowe miejsce i ponownie wypełnione zrębkami, a w tym miejscu powstanie nowa grządka wyniesiona w postaci wału. Jeśli czasu i sił starczy.

To tu właśnie wcześniej stały te obramowania - na szczerym, jałowym piachu. Potem zastąpił je wał, a teraz jest płaska żyzna grządka z warstwą utworzonej na miejscu gleby. Porasta ją w tym roku polikulturowa dżungla zieloności, pnąca się w górę po siatkach i płożąca po ziemi. Jedne plony zebrane, inne ich miejsce zajmują. Zasadą jest wypełniać każdą niszę, aby nie zajęły jej rośliny niepożądane. W tej chwili dominują pomidory i fasole, z topinamburem w tle od północy. Ale jest tu i sałata, i buraki, i truskawki, melony, rukola, szczypiory i czosnki, nasturcje i inne kwiaty oraz pojedyncze kabaczki tu i ówdzie.

Hitem tygodnia są buraki liściowe, w tym roku po prostu przesłodkie. To zapewne wysoka zawartość składników odżywczych, a głownie minerałów sprawia, że tak doskonale smakują. Pomimo że nie padało, ich ogonki liściowe są bardzo soczyste, a chłodnik z nich przyrządzony smakuje wyśmienicie. Nieustannie tu i ówdzie owocują maliny, te, które się zdecydować nie mogą, czy są letnie czy jesienne. Bardzo to miłe móc sobie przy okazji skubnąć kilka prosto z krzaka w trakcie ogrodowych prac. Jeszcze się pojawiają pojedyncze truskawki, ale w tym roku przez suszę nie nacieszyliśmy się nimi zbyt długo. Jest jednak jeszcze szansa, że zakwitną ponownie i zaowocują, niech no tylko zdrowo poleje.

Formujący się nad Ukrainą cykloniczny wir ma podobno niebawem mieć wpływ na pogodę u nas, przynosząc wiatr, burze i nawet grad. Poświęcam więc wiele czasu na podwiązywanie wszystkiego, co się pnie. W malutkiej Ostoi jest około setki tyczek, do tego jeszcze dochodzą rośliny pnące się po siatkach. Kończę przed nadejściem nocy z nadzieją, że nie taki cyklon straszny jak go malują. No i że jeszcze zdrowo popada. Niemal wszystko co żyje formuje teraz owoce, a przecież taki ogórek to niemal w całości woda ...

poniedziałek, 2 lipca 2018

Co piszczy w słomie

W Ostoi obowiązuje jedna zasada - pracuję z tym, co jest, wykorzystuję wszystko, do czego mam dostęp. Żaden surowiec nie jest problemem, każdy stanowi potencjalny materiał do wykorzystania. Jedynie uprzedzenia, obawy i brak wyobraźni sprawiają, że pożytków z posiadania surowca możemy nie dostrzec. Mam na myśli głównie surowce organiczne, z których najważniejszymi tu w Ostoi są słoma, siano i zrębki.

Niejednokrotnie spotykam się z opinią, że słoma jest niezwykle ryzykownym materiałem z uwagi na pestycydy. Bardzo wiele osób poszukuje słomy z upraw ekologicznych, a często nie znajdując takowej, rezygnują w ogóle z jej stosowania. Myślę, że ostrożność jest wskazana, ale nie powinna być za daleko posunięta.

Ostoja w części słomą stoi - wykorzystuję ją do ściółkowania grządek mających formę wałów, do wież ziemniaczanych i wreszcie do uprawy w kostkach. Słomę mam nieekologiczną, ale kupowaną konsekwentnie z tego samego źródła od lat i początkowo testowaną przed masowym zastosowaniem - dlatego nie mam obaw, że przywlokę sobie z nią groźne pestycydy. Wierzę również, że słoma odpowiednio przygotowana - nawieziona i nawilżona, gdzie kwitnie bogate życie bakteryjno-grzybowe, bardzo szybko zostaje oczyszczona ze wszystkich szkodliwych substancji, właśnie przez te mikroorganizmy, które ją skolonizowały. Dlatego też w przypadku niepewnego źródła zróbmy test - posadźmy w próbce dobrze nawilżonej słomy sadzonkę lub wysiejmy nasiona. Jeśli słoma jest skażona, szybko się o tym dowiemy.

W kostkach słomy uprawiać można niemal wszystkie rośliny, ja sadzę w niej głównie pomidory, dynie i ogórki, okazyjnie również melony i jako rośliny towarzyszące fasole i zioła - głównie bazylię. 

Uprawa pomidorów w słomianych kostkach jest niezwykle wygodna i efektywna. W zależności od odmiany można pomieścić na jednej kostce dwie lub trzy rośliny. Zdecydowanie preferuję odmiany o wzroście ciągłym, owocują one bowiem do późnego lata, a nawet wczesnej jesieni. Wymagają one jednakże podpór i pielęgnacji pędów, czyli usuwania nadmiaru rozgałęzień zwanych "wilkami". Nic tak jednak nie nagradza, jak pnące się ponad głowę pędy obwieszone albo gronami małych koktajlowych owoców, albo mniej licznymi, ale za to dużo większymi, pomidorami.

Wierni czytelnicy bloga wiedzą wszystko o moich zmaganiach z wieżami ziemniaczanymi i o niezbyt spektakularnych efektach tej metody uprawy, choć i tak porównywalnymi z uprawą polową. Do "wieży pełnej ziemniaków" jest jednakże jeszcze daleko, wierzę jednak głęboko, że się takowej w Ostoi dochowam. Dla ścisłości, nie chodzi o wieżę wypełnioną podłożem na początku sezonu, z sadzeniakami umieszczonymi na różnych poziomach - to (choć oczywiście całkiem dozwolone) "oszustwo". Chodzi o wieżę, w której na poziomie ziemi umieszcza się 2-3 sadzeniaki, przez cały sezon dokłada podłożę i ściółkę w miarę wzrostu roślin, aż wieża wypełni się po brzegi. Moje tegoroczne wieże właśnie się wypełniły - urosły o ponad metr, a łodygi ziemniaków wznoszą się w niebo o niemal kolejny. Czy doczekam się plonu na całej wieży wysokości? O tym dowiemy się za kilka tygodni. 

Z kronikarskiego obowiązku wspomnę o grządce sałatowej, która po siódmej już turze zbiorów, nadal produkuje. Zaczynają się pojawiać nuty goryczy w liściach dłużej niezbieranych, ale wszystkie one są jeszcze w zupełności jadalne. Nie ma śladów tendencji do kwitnienia, a grządeczka produkuje dokładnie tyle, ile potrzebujemy. Z innej grządki dokładam jedynie rukolę. Obcinam więc po raz kolejny dolne liście wszystkim sałatom, tym razem goląc "na jeża" - pozostawiam jedynie najmniejsze listeczki w nadziei, że przedłuży to ponownie życie sałat i że uda mi się, kto wie, dotrwać do dziesięciu zbiorów? 

Wracając do słomy, mam nadzieję, że przyjdzie taki dzień, że w Ostoi nie będzie ona potrzebna. Że produkcja własnej biomasy i ściółki będzie tak duża, że "import" słomy ustanie. Albowiem dwa są znaki widome, że permakulturę robisz dobrze - pierwszy to taki, że przybywa gleby, a drugi taki, że masz tyle własnej biomasy, iż nie musisz żadnej sprowadzać spoza własnych domowych pieleszy.