środa, 22 grudnia 2021

Lekcje roku 2021


"O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju ..." - tak ustami Wieszcza mogę z czystym sumieniem zacząć tą relację, z trudnego, ale i satysfakcjonującego kończącego się roku. Postanowiłem tym razem zrobić to w nowej formule - poświęcę akapit każdemu z minionych miesięcy i odniosę się do tego, co wtedy pisałem, lub do tego, co z tego wynikło. Postaram się też dodać do każdego miesiąca zdjęcie, którego jeszcze nie było na blogu. Może być? Tak? No to zaczynamy!


Styczeń - We wpisie styczniowym pisałem o wizytach leśnej zwierzyny i o tym, że obecność jej rejestrują fotopułapki. Niestety, coraz mocniej obecność tą odczuwały drzewka owocowe. Cóż było robić, zainstalowałem krótki odcinek elektropastucha z zasilaniem akumulatorowym, przegradzając najbardziej oczywistą drogę zwierzyny do leśnego ogrodu. Rozwiązanie to sprawdziło się doskonale, jedynie dwukrotnie łoś przewrócił przenośny słupek pastucha. Bambi natomiast nauczył się paść o rozsądnej odległości od drzewek i jak na razie (odpukać) szkody w leśnym ogrodzie się skończyły. Pisałem również o eksperymentalnym siewie nasion po to, aby zobaczyć, które same wykiełkują wiosną i taki eksperyment wszystkim polecam - co miało wykiełkować wykiełkowało, zostało odnotowane i poprzesadzane, a co nie raczyło się pokazać, idzie w zapomnienie i nie będę już do tego wracał. 

Luty - << przerwa reklamowa >> W lutym pisałem o tym, że kręcę w Ostoi zdjęcia do wykładu o permakulturze naszego klimatu. Kilka dni temu udało się domknąć temat i opublikować nie tylko ten wykład, ale cały kurs, nad którym wspólnie z Olgą i Tomkiem - członkami zespołu, pracowaliśmy ponad dwa i pół roku. Jest to pierwszy w naszym kraju Kurs Certyfikowany Projektowania Permakulturowego, tak zwany Permaculture Design Certificate Course (PDC), obejmujący pełne curriculum wiedzy, jakie taki kurs musi obejmować, aby jego dyplom był uznawany wszędzie na świecie. Kurs PDC to taka nieoficjalna "matura" z permakultury, pierwszy poważny oficjalny krok na ścieżce permakulturowej edukacji. Dawniej kursy takie realizowano w ramach dwutygodniowych szkoleń stacjonarnych, dziś coraz częściej mają formę kursu online, i taki też jest nasz kurs. Gorąco zachęcam do skorzystania z darmowych lekcji oraz do zapoznania się z naszą ofertą, która obejmuje zarówno możliwość zdobycia wyłącznie wiedzy, jak i uzyskania certyfikatu ukończenia kursu PDC. Wszystkich, którym rozpowszechnianie permakultury leży na sercu, zachęcam do udostępniania informacji o naszym kursie, na stronach i w grupach, nie tylko permakulturowych. Więcej informacji o naszych kursach znajdziesz tutaj: https://permisiepl.teachable.com/   <<  koniec reklam >>


Marzec - Pisałem o budzącej się zieleni, o lękach związanych z zimowaniem pszczół, o eksperymentalnym siewie bobu i groszku w wysokich doniczkach używanych zwykle do siewu nasion drzew. Wspomniałem o tym, że ogród cały czas daje jakieś plony, myląc portulakę z roszponką, co skorygowaliście (do dziś mi ta portulaka została i nadal tak roszponkę czasami nazywam). Pszczoły przezimowały doskonale, a wysokie, wąskie doniczki sprawdziły się rewelacyjnie dla groszku, ale okazały się być nieco za wąskie dla bobu, niektóre nasiona miały problem z wydobyciem się ponad podłoże, no ale gdy się już wydobyły (z moją pomocą lub bez) to rosły pięknie. To, co fajne, okazało się później - bób z tych donic krzewił się lepiej niż siany do gruntu, a dzięki temu dał nieco lepszy plon, no i żadne dudki nie pożywiły się nim, co ma dosyć fundamentalne znaczenie.

Kwiecień - Dwa tematy zdominowały wpisy kwietniowe - kiełkujące warzywa z siewów zimowych, oraz czosnek. W trakcie roku okazało się, że radość z obserwowanych z okna w kuchni wschodów nie była nieuzasadniona. Uwierzcie, że niektóre warzywa (aczkolwiek już nieliczne) z tych siewów zbieram do dziś - co prawda tylko dwa: seler i pietruszkę naciową, ale w ciągu roku plony były tu imponujące. W związku z tym posiałem już i w tym roku kolejne warzywa na rok przyszły, na większym odrobinkę areale. Co do czosnku, ustanowił on nowy rekord Ostoi, a jego warkocze mogliście oglądać w sierpniowym wpisie. Podobnie jak w poprzednim przypadku, sto ząbków czosnku powędrowało już do ziemi i teraz pozostaje jedynie czekać na ich przyszłoroczny wzrost. 

Maj - Wydarzeniem tego miesiąca była bez wątpienia pierwsza rójka moich pszczół, zdejmowanie ich z wysokiej sosny i ponowne obsadzanie w ulu, ale to było dopiero preludium wszelkich atrakcji, jakich pszczoły dostarczyły w tym roku. Gwałtowny wiosenny rozwój rodzin doprowadził do tego, że z czterech uli w szczycie sezonu zrobiło się osiem, by na koniec sezonu przygotować do zimowli sześć silnych rodzin. Nie liczyłem na taki zbiór miodu z jakim przyszło mi się mierzyć, a smak, szczególnie tego wiosennego, wynagrodził wszystkie trudy. Pszczoły w tym roku nauczyły mnie umiaru oraz  mierzenia zamiarów na siły. Po raz nie wiem który sprawdziła się permakulturowa zasada, że lepiej robić coś małego perfekcyjnie niż cos większego byle jak. W związku z tym obiecałem sobie solennie trzymać rozmiar pasieki w ryzach i nie zwiększać liczby uli, a raczej dbać o to, aby w tych, które mam pszczołom było jak najlepiej.

Czerwiec - Wydarzeń i lekcji było co niemiara, wspomnę w telegraficznym skrócie o dwóch. Zacznę od spektakularnej porażki, by przejść do spektakularnego sukcesu. Moja pływająca tratwa w stawie, gdzie testowałem uprawę wilca wodnego zawiodła mnie może nie całkowicie, ale znacząco. Okazało się, że wilec lepiej rośnie w pojemnikach na podwórku, niż w swoim "naturalnym środowisku", za jakie uznałem staw. Podejrzewam, że było mu tam po prostu za zimno. Natomiast, uprawa ziemniaków na tak zwanym Zapłotku dała plon kolosalny, dzięki czemu w piwnicy zimuje zapas ziemniaków, który wystarczy do przyszłych zbiorów. W "czasach zarazy" miło jest mieć taki zapas, nie tylko ziemniaków zresztą, bo rok ten przyniósł niezwykle bogate zbiory cukinii, dyń, jakona, marchwi czy pietruszki, a do tego jeszcze w pogotowiu czeka strategiczna rezerwa niewykopanego topinambura w gruncie. 

Lipiec - W tym miesiącu wyrażałem obawy związane z zarazą ziemniaczaną i skupiałem się na chronieniu przed nią moich pomidorów. Na swoje nieszczęście okazałem się dobrym prorokiem - zaraza zaatakowała z siłą, z jaką do tej pory jeszcze nie miałem okazji się mierzyć. Zdołałem ją odeprzeć dwukrotnie, stosując wyłącznie naturalne środki, zebrać nieco pięknych i smacznych pomidorów, ale "trzecia fala" była na tyle silna, że zdecydowałem się zebrać resztę w stanie nawet niedojrzałym i zakończyć pomidorowy sezon przedwcześnie, co wiązało się również z planowaną nieobecnością w Ostoi, po której, nieuchronnie, jedyne co bym zastał to brązowe zwłoki moich pomidorów. Sezon ten sprawił, że zacząłem zastanawiać się poważnie nad dodatkowymi metodami jakich mogę użyć, aby zaraza nie była tak uciążliwa, i jeżeli wszystko dobrze pójdzie, sprawdzę swoje nowe pomysły w nadchodzącym sezonie, o czym oczywiście nie omieszkam napisać. W tajemnicy powiem, że trzy rzeczy będą kluczowe - jeszcze większe oddzielenie pomidorów od ziemniaków, zastosowanie odporniejszych na zarazę odmian oraz nowa i częstsza naturalna profilaktyka.

Sierpień - Nazwałem go czasem słoików i rzeczywiście, jeszcze nigdy w historii Ostoi nie powstało tyle przetworów z własnoręcznie uzyskanych plonów. Momentami ilość "towaru" do przerobienia była przytłaczająca, pomimo stałego dzielenia się nadmiarem. Lekcją jaką odebrałem było aby nie popadać w rutynę i  w kwestii słoików trzymać się procedur oraz nie chodzić na skróty. Zmarnowałem jedną partię cukinii licząc na to, że "a może się uda bez pasteryzacji". Nie udało się, "towar" poszedł na kompost. Nie był to chyba nawet jeden procent tego, co udało się zjeść lub zakonserwować, ale mimo wszystko, szkoda pracy i czasu. I znowu, lepiej czegoś robić mniej, a lepiej, niż więcej i byle jak.

Wrzesień - Pisałem o swoich nadziejach związanych z jakonem oraz z dzikim ryżem. Ten pierwszy przeszedł najśmielsze oczekiwania, o czym pisałem przy okazji zbiorów w listopadzie. Nauczyłem się jakona i przy okazji tego, że wkładając wystarczającą ilość pracy i uporu można uzyskać znaczący postęp tam, gdzie na pierwszy rzut oka niewiele da się poprawić. Dziki ryż jest teraz takim właśnie gagatkiem, który w kolejnych latach poprawy wymaga, gdyż wprawdzie zakwitł, ale ledwo zdążył wydać nasiona do pierwszych przymrozków i nie jestem pewien wartości tych nasion, czyli tego, czy dochowam się nowego pokolenia dzikiego ryżu rodem już z Ostoi. No ale nie poddajemy się bez walki, nasiona zostały rzucone, wyniki w przyszłym roju jesienią.

Październik - Wczesny październikowy przymrozek zmroził moje ogrodnicze zapędy, ale równocześnie pozwolił mi zająć się bardziej leśnym ogrodem. Podążając własną drogą, mieszając agroleśnictwo, syntropię i permakulturę, oraz dodając do tego własną inwencję, czasami zapędzam się zbyt daleko i brnę w problemy. Tak stało się i tym razem - zbyt mały obszar przeznaczyłem na uprawę biomasy, przez co zamiast wyściółkować wszystko tym, co rośnie w leśnym ogrodzie, części nie wyściółkowałem wcale. Bo znowu, lepiej zrobić fragment dobrze, niż całość byle jak. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze - tam, gdzie miałem sadzić tej jesieni dodatkowe krzewy owocowe, będzie rosła biomasa na ściółkowanie w przyszłym roku i jest nadzieja, że wtedy jej wystarczy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że część winy ponosi Bambi, który wylegując się w trawach tak je pougniatał, że koszenie okazało się miejscami trudne, a uzysk biomasy mniejszy niż zamierzony ... 

Listopad - W tym miesiącu odebrałem lekcję od kalafiorów, brokułów i jarmużu. Okazało się, że teraz plonują w Ostoi dużo lepiej, niż z siewu wiosennego i że na dobrą sprawę tak właśnie powinienem je uprawiać - z siewu w lipcu i początku sierpnia. Dziś, tuż przed Wigilią, pomimo kilku mroźnych dni, kalafiory nadal trzymają się na grządkach i nie, nie są mrożone. Co więcej, zdumiewa mnie smak ich liści, bardzo soczysty i słodkawy. Dalej też plonują jarmuże, które na pewno przezimują, szczęśliwe, że nie ma już żadnych bielinków i ich potomstwa, które mogłoby na ich liściach żerować.

Grudzień - Lekcja tego miesiąca dotyczy dwóch roślin, dla których sezon wegetacyjny w Ostoi okazał się w tym roku zbyt krótki, aby zrealizować postawione sobie cele. Chiński kasztan wodny rósł cały rok wspaniale, ale nie zdążył zawiązać podziemnych bulw o liczących się rozmiarach. Nic w sumie dziwnego, podobno potrzebuje do tego dwustu dni, podczas gdy w Ostoi od przymrozka wiosennego do jesiennego było tych dni 121. Na szczęście, podwodne kłącza i pędy przetrwały dotychczasowe nocne mrozy, wykopałem więc ich nieco i przeniosłem do domowego "paludarium". Zobaczymy, czy rośliny odżyją i czy jeszcze z nich coś będzie. Druga roślina, dla której sezon był za krótki to purpurowy ryż, który nawet nie zdążył zakwitnąć i naprawdę, nie wiem co o tym myśleć, bo wedle mojej wiedzy nie powinno to trwać tak długo, chyba że ... nie chodzi tu o długość sezonu ale o zbyt niskie temperatury na ostojowym podwórku. Nic to, doniczki z ryżem trafiły do domu na parapet, przekonam się więc wkrótce, czy da to pozytywny efekt, czy nie.

I to by było na tyle, kończy się rok trudny, ale tak obfity w wydarzenia, wrażenia, lekcje i nauki, że nie sposób to wszystko opisać nie tylko w tym, ale i we wszystkich wpisach jakie ukazały się tutaj w tym roku. Mam nadzieję, że nie zanudziłem i że choć troszkę udało mi się zaszczepić permakulturowego i ogrodniczego bakcyla w Was, czytelniczkach i czytelnikach tego bloga. Dziękuję za Waszą uwagę, obecność i komentarze. Życzę Wam wszystkiego najlepszego w nadchodzącym Nowym Roku! 

czwartek, 2 grudnia 2021

Słomiane Koło Czasu

 

Uprawa w kostkach słomy ma w Ostoi długą tradycję. Najpierw ich było na próbę sześć, potem dwadzieścia cztery, trzydzieści sześć, a później ich liczba ustaliła się na 64 i taka od pewnego czasu służy za miejsce uprawy pomidorów, dyń, cukinii i kabaczków głównie. W zależności od sezonu kostki służą dwa lub trzy lata, a gdy "zdekomponują" się już znacząco, wymieniam je na nowe. Ziemia w miejscu, gdzie stoją kostki poprawia się nieustannie, przybywa próchnicy oraz dżdżownic, a jasnoszary piach z wierzchu wyglądem zaczyna przypominać "czarnoziem" lub dobrze przesiany kompost. Kostki sprawiają też, że grunt samoczynnie się wygładza i poziomuje, dzięki czemu każde następne pokolenie kostek łatwiej jest równo ułożyć i leży ono bardziej poziomo.

Jak zawsze w Ostoi, nic się nie marnuje. "Każda słomka" ze starych kostek zostaje zagospodarowana i służy dalej. Rozkładająca się słoma służy za ściółkę w wielu miejscach ogrodu. Część starych kostek daje się przenieść w całości, ale część ma sznurki poprzegryzane przez nornice, które uwielbiają żyć pod kostkami, przy czym w zasadzie zupełnie nie przeszkadza to warzywom rosnącym na kostkach. Kostki, które się rozpadły, wrzucam na taczkę i przewożę w miejsca docelowe. W zdecydowanej większości przypadków, słomę z kostek "spulchniam", aby leżała na grządkach w formie luźnej warstwy, a nie zbitych tafli, na jakie kostka lubi się rozpadać. Są jednak nieliczne miejsca, gdzie kładę "tafle" - to te, gdzie jest nadmiar roślin, których się chcę pozbyć. Zwykle, są to kępy traw.

Miejscami takimi jest podnóże mini-hugli, gdzie zawsze po sezonie jest dużo trawy. Obkładam hugle słomą od dołu, dając najpierw grube, zbite tafle, a im wyżej tym mniej słomy, dodatkowo spulchnionej. Dzięki temu woda zimą może wsiąkać w hugle - gdybym przykrył je zbitymi taflami, zadziałałyby one jak strzecha na dachu i w następnym sezonie trzeba by hugle mocno podlewać. Konieczny tu jest kompromis pomiędzy eliminacją chwastów a wchłanianiem wody. Dodatkowo, aby nie musieć nic robić na huglach poza posadzeniem na nich warzyw i zbiorami, obsadzę je tylko tym, co da sobie radę samo, czyli od południa fasolą, pośrodku dynią lub cukinią, a od północy topinamburem. 

Jak pisałem już tutaj wielokrotnie, w ostatnich latach rzadko używam słomy do ściółkowania małych grządek podwyższonych w przydomowym ogrodzie kuchennym. Grządki te zwykle ściółkuję teraz kompostem i to wystarcza. Jednakże, czasami zdarzy się jakaś czarna owca - grządka na której rozszalały się chwasty. Wtedy przykrywam ją słomą z kostek, co skutecznie zredukuje liczebność niechcianych roślin wiosną. Wtedy podejmę decyzję - siać lub sadzić w słomę, czy też usunąć ją, dać kompost i przywrócić czarną owcę do stada grządek prowadzonych "normalnie". Warto tu dodać, że zachwaszczenie tej grządki jest wynikiem wyłącznie mojego zaniedbania - zebrałem tu wiosenne i wczesnoletnie plony, i nic nie posiałem. Przyroda wypełniła sobie wolną niszę sama, za co trudno ją winić.

Są miejsca, gdzie tuż obok siebie słomę kładę inaczej. Po prawej, najstarsze grządki w Ostoi, które kiedyś były podwyższone, ale już nie są od dawna. Służą głównie do uprawy motylkowych - bobu w międzyrzędziach i fasol przy siatkach. Rosną tu też wieloletnie czosnki i truskawki. Przestrzeń ta dostała cienką warstwę spulchnionej słomy i ma wygląd dosyć płaski. Przypomina zwyczajne, tradycyjne ziemne grządki. Po lewej grządka zdecydowanie mocniej wyściółkowana, przez co przyjęła kształt wału. Dałem tu więcej słomy, ponieważ zamierzam sadzić tu w przyszłym roku cukinie i krzaczaste ogórki. Grubsza ściółka podniesie żyzność tej grządki i sprawi, że trzeba ją będzie mniej podlewać, o ile w ogóle zajdzie taka konieczność.

W tym roku znaczna część starych kostek trafia na Zapłotek, czyli do ogrodu upraw głównych. Kostki, które się jeszcze trzymają w kupie, układam w całości w rzędy, z kostek które się rozpadają formuję wały. Pół Zapłotka jest tradycyjnie wyściółkowana liśćmi starych drzew z podwórka - lipy, dębu i klonu, niestety, na cały Zapłotek liści nie starcza, gdyż grabię je jedynie z przestrzeni tuż przed domem, a pozostawiam tam gdzie spadną wszędzie dookoła. Dlatego też co roku resztę Zapłotka ściółkuję sianem, ale w roku wymiany kostek trafiają one właśnie tutaj, a siano idzie na ściółkę w leśnym ogrodzie. Dzięki temu materiał w ściółce staje się bardziej różnorodny i w mojej opinii przyspiesza to powstawanie zdrowej i żyznej gleby. Pamiętajmy, że tu gdzie teraz jest Zapłotek, był jałowy piach, gdzie wegetowały jedynie rachityczne trawy i porosty. Dziś, bez podlewania i nawożenia, Zapłotek zaopatruje spiżarnię w ziemniaki, topinambury i dynie, które na pewno wystarczą do wiosny, a być może i dłużej.

Jak głosi myśl permakulturowa, działkę najlepiej zagospodarowywać na dwa sposoby - pierwszy to zacząć od drzwi domu i nie iść dalej, dopóki dana przestrzeń nie jest zagospodarowana perfekcyjnie, drugi, to na całej powierzchni działki tworzyć rozproszone "jądra żyzności i bioróżnorodności", z których te dwie cechy będą się same rozszerzać, aż kiedyś, po latach, obejmą całą działkę. Z nadmiarem słomy robię coś na kształt takich jąder. W ramach eksperymentu formuję nowe "jądra żyzności" na spalonym przez słońce piaszczystym ugorze. Ponieważ dodaję jedno czy dwa co roku (używając tyle, ile zbędnej gdzie indziej ściółki pozostanie mi jesienią), powoli powiększa się teren uprawy. Dzika zwierzyna nie przepuszcza okazji, aby sobie pogrzebać w starej słomie, ale co ciekawe, w sezonie nie prześladuje rosnących tu roślin. Około 15 maja wtykam tu 2-3 nasiona dyni i wracam jesienią, aby zebrać 1-2 owoce. W międzyczasie, piach pod słomą zamienia się w bardziej żyzną glebę. Po roku czy dwóch można będzie podjąć decyzję - posadzić tu drzewo, gildię, rośliny miododajne, a może dalej używać jako warzywnik?

Ostatki, zmiotki słomy z kostek trafiają w dziwne miejsca, jak na przykład do tej dawnej wieży ziemniaczanej, która od jakiegoś czasu jest wieżą dyniowo-fasolową. Wiosną wystarczy wetknąć tu sadzonkę fasoli Jaś (siew z nasion uniemożliwiają ptaki, głównie dudki, które nauczyły się bezbłędnie wybierać wszystkie nasiona motylkowych, jakie tu próbuję siać) oraz kilka nasion małej pnącej dyni, a do końca lata wieża stanie się zielona i na jesieni da fajne plony. Ziemniaków uprawiam już i tak dość w ogrodzie upraw głównych, aby trwonić na nie miejsce w wieżach, które i tak nie przebijały plennością uprawy w sianie metodą a'la Ruth Stout. Gdy wszystkie resztki starych kostek są już rozdysponowane, umawiam się na dostawę nowych i cały cykl zaczyna się od początku. Takie swoiste ostojowe Koło Czasu ... 

Gdy słomiano-kostkowa akcja dobiega końca, można rozejrzeć się po reszcie grządek. Wielokrotnie tutaj pisałem, że w Ostoi wszystko daje się uprawiać, poza roślinami kapustnymi. Z biegiem lat jednak, sytuacja uległa zmianie i z każdym rokiem różne kapustne zaczynają sobie coraz lepiej radzić w piaskach Ostoi. No może niezupełnie w piaskach, bo sadzę je przecież tylko na grządkach podwyższonych ogrodu kuchennego, czyli na tak zwanej Plaży i Parszywej Dwunastce, a te, mają obecnie po 40 centymetrów wysokości ponad piach. Dowodem na prosperitę kapuch są w tym roku jesienne kalafiory - co rusz jakiś niedobitek pozostawiony na grządce, aby go przymrozek skosił decyduje się zakwitnąć i zapewnić (mały) posiłek.

Zachęcony tym doświadczeniem jakiś czas temu sięgnąłem po nasiona z Irlandii, których nie wysiałem przez osiem lat, gdyż czułem, że nic z tego nie będzie. Na szczęście wykiełkowały. Dziś, na grządce dumnie pręży się jarmuż odmiany "walking stick" czyli takiej, z której w niektórych miejscach świata (głównie na wyspie Jersey) produkowano na skalę przemysłową laski. Liście obcina się od dołu i używa jako paszy dla zwierząt (w The Farmer's Magazine z roku 1836 napisano, że pięć roślin może wyżywić 10 krów). Mnie liście z  czubka smakiem przypominają kapustę i na pewno będę się starał na stałe wprowadzić do Ostoi tą roślinę, gdyż doskonale ona zimuje, a liście po przemarznięciu stają się słodsze. Będę miał na nią szczególnie oko tej zimy i postaram się nie zapomnieć pokazać Wam ją w styczniu czy w lutym, w bardziej zimowej scenerii.

poniedziałek, 22 listopada 2021

Tak niewiele

W trzeciej dekadzie listopada dni są już naprawdę krótkie i w sumie wydaje się, że niewiele można zrobić. Człek wstaje po ciemku, i ani obejrzy się, a już jest znowu ciemno. W międzyczasie, jak każdej jesieni, porządkuję grządki, ściółkuję, gdzieniegdzie jeszcze sieję coś zimowego, a w leśnym ogrodzie ostatni raz koszę ścieżki i to, co skoszone, układam pod drzewami. Nie wycinam jeszcze malin, przyjdzie na to czas późną zimą. Ścinam za to łodygi topinamburów, nie wykopując z ziemi bulw, przyjdę po nie, gdy będą potrzebne w kuchni. Przy okazji, ścinam pokrzywy, wrotycze, wiesiołki i inne rośliny zielne, które zakończyły swój żywot na ten rok. Wszystko zostaje tam, gdzie rosło, tylko z grubsza rozdrobnione. W małym leśnym ogrodzie przy domu, gdy przyjdą solidne deszcze, lub gdy spadnie śnieg, przysypię to jeszcze cienką warstwą zrębek, w większym leśnym ogrodzie dalej od domu, musi wystarczyć to, co tam wyrosło.

Coś dziwnego się dzieje w przyrodzie, nadrzeczne łąki są tak stratowane przez zwierzynę, jak nigdy. Ślad przy śladzie, odcisk przy odcisku. Bobrowe szlaki przetarte do gruntu, nowe nory i podkopy. Małe nietoperze śpią synchronicznie na okiennicach, zwykle o tej porze roku już ich tu nie widuję. Dopiero teraz stado myszarek leśnych wprowadziło się na ganek, a sikorki zachowują się nieodpowiedzialnie, a to wlatując do sauny przez komin, a to utykając pod schodami, gdzie przez prawie czterdzieści lat żadna nie wleciała. Innych ptaków za to jest bardzo niewiele jak na tą porę roku, no ale żeby było oryginalnie, to wczoraj krążył nad Ostoją samotny żuraw, drąc się w niebogłosy.

Na grządkach niby niewiele już rośnie, ale tego niewiele nie sposób przejeść. Wychodzi człek na kilka minut przed dom i wraca z naręczem, głównie liściastych, warzyw. No cóż, domeną korzeniowych jest jednak teraz już piwnica, do której trzeba zaglądać i sprawdzać, czy wszystko się dobrze przechowuje. Póki co, odpukać, ziemniaki, jakony, marchwie i pietruszki czują się dobrze. Doskonale w tym roku przechowują się dynie i kabaczki, ale te są po prostu w mieszkaniu, w temperaturze pokojowej. Co tydzień któraś dynia lub kabaczek idzie do gara, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze długo będziemy się nimi cieszyć.

Doskonale natomiast na zewnątrz czują się kalafiory, chwalące sobie czas bez gąsienic i innych szkodników. Posadziłem je późnym latem niewiele, za to w czterech kolorach - białe, żółte, zielone i purpurowe, i co jest niespodzianką, dokładnie w takim porządku rosną - białe najsłabiej, a purpurowe najlepiej. Myślę, że jeżeli wszystko tak dalej pójdzie, to będziemy jeść kalafiory prosto z grządki jeszcze w grudniu. Nie zapominamy też, że liście kalafiora są również smaczne, dołączają więc one do liści kapust i jarmuży, duszonych z cebulą, pietruszką i selerem naciowym, a następnie łączonych na przykład z kaszą jaglaną w formę smakowitej, aczkolwiek nie powalającej wyglądem, brei. Jednakże, gdy na dworze już ciemno, to po całym dniu pracy na świeżym powietrzu, człowiek cieszy się każdym gorącym posiłkiem, szczególnie, że to naprawdę smaczne i zdrowe, podobno.

Z kronikarskiego obowiązku pragnę donieść, że ubywa nam gwałtownie nadrzecznej łączki, którą bobry intensywnie zamieniają w staw. Groblę budują głównie z gleby wydobywanej powyżej tamy, przez co powstaje dół w łące, wypełniający się natychmiast wodą. Może to być ciekawe miejsce na letni chillout z widokiem na rzeczkę, na pewno jednak łączka staje się coraz bardziej podmokła i niewiele jej nam pewnie zostanie. Dobrze, że już nie trzeba nosić stąd siana na ściółkę, jak to było kilka lat temu i że można wspaniałomyślnie pozostawić to miejsce bobrom do zagospodarowania według uznania. Kto wie, może za jakiś czas w stawie pojawią się ryby? 

Zastanawia mnie jedno - dlaczego rzeczone bobry zadomowiły się akurat tu, skoro bliziutko mają tereny dosłownie stworzone dla siebie? Czy zamieszkała u mnie jakaś rodzina bobrzych "ekologów", którzy gardzą rozległymi bobrowiskami i wolą sobie wybudować maleńki "tiny house"? Tak niewiele im potrzeba do bobrowego szczęścia - nory do spania i patyków do ogryzania. No i zapewne spokoju, a o ten chyba u mnie łatwiej, niż w pobliskich lasach państwowych. Urzędujcie więc sobie sąsiedzi, a w sprawie użytkowania łąki, jak to mówią, nie pójdziemy do wójta, jakoś się dogadamy.

czwartek, 4 listopada 2021

Zmiana czasu

 

Przełom października i listopada to w Ostoi moment, gdy ewidentnie czas i wszystko inne zmienia się ostatecznie i nieubłaganie z letniego, na jesienne. Tradycyjna zmiana czasu z letniego na zimowy zasadniczo nas tu nie interesuje, uważamy, że dodatkowa godzina jaką dzięki temu zyskujemy w roku 2021 jest nam potrzebna tak, jak dodatkowa piosenka na płycie Zenka Martyniuka. Czyli wcale. Zmiana natomiast objawia się w ogrodzie, gdzie jesień zaczyna być pełną gębą i trzeba się do tego dostosować. Nadchodzi ten moment, kiedy zbiór i zagospodarowanie plonów przestają być priorytetem, a stają się nim prace porządkowe i przygotowania do przyszłego sezonu. Nie znaczy to jednak, że plony przestają płynąć z ogrodu.

Przykładowo, jest to czas wykopków jacona, zwanego u nas jakonem. Kilka lat zajęło mi opanowanie tej uprawy, bo szczerze mówiąc jest ona długotrwała. Zaczyna się właśnie teraz, od oddzielenia kłączy od jadalnych bulw i zabezpieczenia ich w piasku w piwnicy. W marcu kłącza trzeba posadzić do doniczek, w maju z doniczek na grządki, a zbierać dopiero wtedy, gdy przymrozki zabiją części nadziemne jakona. Myślę jednak, że warto się bawić jakonem - w niezbyt optymalnych warunkach, od sześciu roślin posadzonych na powierzchni jednego metra kwadratowego dostałem w tym roku 10,7 kilograma pysznych bulw, co jak sądzę, nie jest wynikiem najgorszym. W przyszłym roku mam zamiar posadzić dwanaście jakonów na dwóch metrach kwadratowych oraz spróbować innych niż bulwy jadalnych części tej rośliny.

Choć cała Polska świętuje Dzień Spadającego Liścia 23 września, to u mnie można powiedzieć, że to w chwili, gdy wielki klon i lipa na podwórku zrzucą swe odzienie. Jeden dzień w roku poświęcam na zebranie liści z przed chatki i wyściółkowanie nimi ogródka upraw głównych, czyli Zapłotka. Kilka lat doświadczeń udowodniło, że w moich warunkach nie ma lepszej ściółki eliminującej chwasty jak właśnie takie liście. Dodatkowo, ogródek upraw głównych, gdzie rosną głównie ziemniaki, cukinie, kabaczki, patisony i dynie nigdy nie jest przekopywany, podlewany, nawożony. Aby tak być mogło, warstwa liści musi być naprawdę gruba. Część liści zbieram przy pomocy kosiarki, dzięki temu są one rozdrobnione i szybciej się rozkładają. Część używam w całości, dzięki czemu nie muszę dokładać ściółki do Dnia Spadającego Liścia za rok.

Dla kontrastu, i aby pokazać, że nie istnieje jedyna słuszna metoda, na zdjęciu obok widać grządkę ogrodu kuchennego, czyli Parszywej Dwunastki, która (po oczyszczeniu z nadziemnych pozostałości roślin) została wyściółkowana kilkucentymetrową warstwą najlepszego jaki mam kompostu. Kompost został leciutko ubity grabiami i od razu został tu posiany pas marchwi, na 1/3 grządki. Pozostałe 2/3 grządki będzie czekać do wiosny na nowe rośliny. To jest jedyne ściółkowanie i nawożenie tej grządki od teraz, do listopada za rok. W podobny sposób muszę przygotować też grządki Plaży, drugiego ogródka przydomowego. Dwanaście grządek Parszywej Dwunastki i dziesięć grządek Plaży, to zaledwie 24 metry kwadratowe powierzchni uprawnej, ale dają one co roku setki kilogramów bardzo różnorodnych plonów. A ponieważ wraz z plonami usuwam składniki odżywcze, to moim obowiązkiem jest uzupełnić je teraz kompostem (mniej więcej 50 litrów na grządkę, czyli nieco ponad metr sześcienny na całość).

Teraz też jest czas sadzenia czosnku. Ograniczam się do dwóch odmian i stu ząbków - po pięćdziesiąt odmian Harnaś i Siberian. Zdecydowana większość jak co roku trafia między truskawki, ale nieco sadzę też na grządkach, aby sprawdzić, czy główki czosnku będą tam większe. Mam wrażenie, że czynnikiem limitującym w Ostoi nie jest obecnie żyzność ziemi lub jej brak, ale ilość słońca. Jest swoistym błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie gospodarowanie w środku lasu, o czym już tu wielokrotnie pisałem, więc nie będę zanudzał. Czasami jednak myślę, o ile łatwiej byłoby uzyskiwać plony wśród szczerych pól, gdzie od wschodu do zachodu rośliny mają dość światła aby sobie fotosyntetyzować ....

Jak zwykle w Ostoi, nie może być tak, żeby się nie pojawiły jakieś nowości. Tej jesieni wysiewam nasiona kasztana niskiego, którego owoce są jadalne i dosyć smaczne. Dzięki wymianie pozyskałem je wraz z kilkoma innymi ciekawostkami do posadzenia. Część nasion trafi wprost do ziemi w miejsce docelowe, a część spróbuję wykiełkować w domu w doniczkach, bo jak zwykle, nie warto wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Marzy mi się pas kasztanów niskich pomiędzy orzechami włoskimi i leszczyną, podparty czarnym bzem, kaliną i łanem malin, ale czy i co z tego wyjdzie, to zobaczymy. Plany te bowiem dotyczą tzw. Sorku, czyli dzikiego leśnego ogrodu, gdzie nie we wszystko ingeruję i część rzeczy toczy się własnym torem. Ja jedynie inicjuję zdarzenia, w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, a jeszcze gdzie indziej wcale. Kącik orzechowy znajduje się właśnie na pograniczu "dziczy", gdzie nie robię absolutnie nic i gdzie mieszka Bambi, a moją małą "Syntropią", czyli miniaturowym leśnym ogrodem z uprawą alejową, gdzie wpływam na bieg zdarzeń. Kolejne lata pokażą, czy i jak to wszystko zagra.

Z tej samej wymiany pozyskałem kłącza ostrożenia siwego, rośliny o jadalnych podziemnych bulwkach. Roślina ta kocha mieć mokre nogi, sadzę więc ją na brzegach stawu w nadziei, że się przyjmie. W mojej okolicy rośnie ostrożeń warzywny, ale nie nad moim stawem. Nic dziwnego, skoro do czasu inwazji bobrów był to leśny staw, a ostrożenie to rośliny łąkowe. Teraz, gdy bobry wylesiły jeden z brzegów stawu, powstała nisza być może dla ostrożenia siwego. Pomimo obaw, że może nie być mu łatwo, próbuję go zaaklimatyzować do warunków Ostoi, bo daje naprawdę duże plony praktycznie "bez pracy" innej niż zbiory. No ale aby mieć te plony, musi najpierw chcieć tu rosnąć. No cóż - jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz, więc ... próbujemy!

Rok ten jest pierwszym, kiedy świadomie nie sadzę żadnych nowych drzew i krzewów jesienią. Co roku właśnie o tej porze w Ostoi ich przybywało, ale teraz postanawiam skupić się na tym, co już w ziemi. Zagęszczenie roślin i liczba gatunków jakie przez lata wprowadziłem do siedliska jest więcej niż wystarczająca, aby stało się ono oazą bioróżnorodności i żywicielką gospodarzy. Oby tylko to, co posadzone do tej pory chciało rosnąć, kwitnąć, owocować i dawać plony. Tej jesieni zamierzam się skupić na regeneracji najstarszych grządek warzywnych oraz na umownie mówiąc naprawie wszystkiego tego, co już jest, zamiast na czymkolwiek nowym. Myślę, że ograniczenie apetytu na ekspansję wyjdzie na zdrowie zarówno Ostoi, jak i mnie. Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć stop. Przy okazji, czy ktoś wie, jak powiedzieć stop kaniom, które rosną i rosną na grządkach? Chciałbym tu już grubo liśćmi ściółkować, a one nie chcą przestać ....


czwartek, 14 października 2021

Tego powinni zabronić!

 

Nocą z 6 na 7 października pierwszy lekki przymrozek przeleciał szybciutko przez Ostoję, nie wyrządzając w sumie większych szkód. Kolejnej nocy, z 7 na 8 października, przycisnął mocniej. Opite wodą łodygi dyń, cukinii i kabaczków zamarzły w środku, z każdej z nich można było wyjmować gustowne lodowe odlewy. O poranku para unosiła się nad rzeką i stawami, a wszystkie trawy pobielone były szronem. Gdy wyszło słoneczko, zaczął się powolny proces odmrażania, a wraz z nim całkiem sporo wody zaczęło spływać do gleby. Równocześnie jednak rozmarzać zaczęły co bardziej wrażliwe liście, szczególnie wszystkich fasol, przyjmując formę obrazu nędzy i rozpaczy, czyli "wisząc smętnym kalafiorem".

Cóż robić, trzeba było zabrać się za dyniowe ostatki. Nie takie wcale marne, taczki musiały pójść w ruch. Ratowałem też resztki cukinii, które w przeciągu doby lub najwyżej dwóch trzeba będzie przerobić. Dynie udało mi się reanimować, układając owoce na słońcu na cały dzień. Widoczne drobne zmiany na ich skórkach cofnęły się, a w kolejnych dniach te z dyń, które nie dojrzały, zaczęły powoli dochodzić. Wygląda na to, że uda się przygotować je do długotrwałego przechowywania. Na razie, leżą wszystkie w temperaturze pokojowej, w najlepiej doświetlonych miejscach w domu i obracane są co i raz inną stroną do słońca. Proces ten potrwa kilka tygodni, podczas których będę je pilnie obserwował, aby wyłowić potencjalnych słabeuszy, którzy zaczynają się psuć.

Dni takie jak ten uczą, które rośliny są w stanie znieść takie przymrozki, a które definitywnie kończą sezon. Taka na przykład figa - niby powinna paść, a trzyma się jeszcze nieźle, choć jestem pewien, że w zimie obumrze do zera, a na wiosnę odbije z korzeni. Leszczyny i olsze absolutnie nic sobie z takich przymrozków nie robią, liście mają nadal zielone, aczkolwiek zieleń to już nie soczysta. Jakony straciły liście górne, dolne natomiast trzymają się lepiej, co pokazuje, jak zimne powietrze spływało z góry na dół. Podobnie i fasole tyczne - u góry przemrożone, u dołu całkiem, całkiem. Najciekawsza obserwacja z tego dnia, to całkowity brak szronu na ziemi w najbliższym otoczeniu miskantów. Czyżby można wykorzystać je do osłony przed przymrozkami bardziej wrażliwych młodych drzewek i krzewów? Muszę to przemyśleć i przetestować.

Po dwóch zimnych nocach, przychodzi okres cieplejszej pogody, a wraz z nim taka myśl - takich przymrozków powinni zabronić! :) Nie wiem kto to niby są ci oni, którzy powinni zabraniać, ale mam żal. No przecież gdyby nie to, to wszystko by dalej rosło jeszcze kilka tygodni... Ech, taki już jak widać ogrodnika los. Wyrywa co zmarzło i zamiast rozpaczać i rozpamiętywać, myśli już o przyszłym sezonie. A z każdą usuniętą starą rośliną, rośnie entuzjazm i chęć do pracy, jakby te przygotowania były zapowiedzią jakiejś przyszłej nagrody. Ogrodnicy to jednak niepoprawni optymiści ... A praca w ogrodzie sprzyja takim srogim rozkminom, jakie właśnie zmuszeni byli Państwo przeczytać ... no cóż, pozostaje tylko przeprosić i wrócić do konkretów.

Muszę mieć wolne grządki pod siew zimowy cebuli i szpinaku, decyduję się więc wyrwać pietruszkę rosnącą z okrą, która zmarzła, oraz resztki karłowej fasoli szparagowej, która już się nie podniesie. Mam miłą niespodziankę w postaci ogromnych pietruch, najlepszych w historii Ostoi. Co ciekawe, pietruszkę siałem w wołającym o pomstę do nieba zagęszczeniu, 40 sztuk na metr kwadratowy, myśląc, że część nie wykiełkuje - ale wykiełkowały. Potem posadziłem w tej pietruszce jeszcze okrę, i też urosła. Nie nawoziłem, bardzo rzadko podlewałem, a grządka gdzie pietrucha rosła to w zasadzie piach plus kompost. Wszystko sobie skrzętnie przypominam od początku tej pietruszki do końca, notuję i zamierzam powtórzyć, aby przekonać się, czy to przypadek, czy wyjątkowo dobry sezon, czy też coś dobrze zrobiłem ja.

W tym sezonie bardzo chciałem rozmnożyć kilka roślin miododajnych oraz uzyskać z nich jak najwięcej nasion. Posadziłem więc kilka takich roślin na grządkach warzywnych, bo to miejsca w Ostoi najbardziej żyzne i zadbane. Rośliny wyrosły znakomicie, zakwitły i teraz przyszedł czas zbioru nasion. Obcinam z nich kwiatostany, które wysuszę, a wtedy "wymłócę" z nich nasiona. Posłużą one do założenia pasów pożytków dla moich pszczół i dzikich zapylaczy, no, może przesadzam - paseczków, ale każdy kolejny egzemplarz kłosowca, szałwi czy perovski to dodatkowy nektar i pyłek dostępny w czasie, gdy wszystkie okoliczne łąki są wykoszone i pszczoły latają do Biedronki po miód ... ekhm, no wiecie, jest im po prostu ciężko.

Jeszcze nie zacząłem na dobre nic robić, a już ze zmrożonych kwiatostanów sypią się nasiona. Wysiewałem w marcu po dziesięć sztuk nasion, a teraz ewidentnie mam ich tysiące. Przyroda jest tak hojna, tak pięknie odpłaca, że jeżeli tylko umie się z tego skorzystać, bogactwo daje niezwykłe. Jak to już kilkakrotnie wspominałem, ogród permakulturowy w przeciągu trzech lat tworzy taką obfitość zasobów "z niczego", że korzystając z własnego materiału można by tworzyć tysiące nowych ogrodów, lub własny powiększyć tysiąckrotnie, o ile starczyłoby tylko czasu, sił i ziemi. Jest to tak fantastyczna obfitość, że "uszami wyobraźni" słyszę już ten rumor, jaki podnoszą korporacje chcące zabronić ogrodnikom zbioru własnych nasion i pragnące ten rynek zmonopolizować. "Tego powinni zabronić!" krzyczą, patrząc na moje nasiona, a ja, no cóż ... pokazuję im paluszek, sami wiecie który, i robię swoje.



poniedziałek, 4 października 2021

Takie rzeczy, tylko w Ostoi.

 

Obiecywałem sobie solennie, że już niczego w tym roku nie będę sadził, ale cóż, miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Kolejna mała partia roślin trafiła do Ostoi, aby sprawdzić się w roli okrywy ograniczającej trawę w leśnym ogrodzie lub umacniając brzeg stawu. Tak naprawdę są to rośliny testowe, które w zależności od tego, jak się sprawdzą, dosadzę w przyszłości w większej ilości, lub nie. Mam tu irgi i janowce, suchodrzew i żarnowce, tawułę, derenia i forsycję, sztuk niewiele, ale gama szeroka. Taki sposób sadzenia pozwala przetestować wiele gatunków i odmian, a następnie inwestować jedynie w te, które się sprawdziły. Sadzę całe towarzystwo w miejscach zaplanowanych, podlewam i ściółkuję zrębkami, a oceniać będę w roku przyszłym dopiero. Na razie obdarzam wszystkie nowe rośliny kredytem zaufania - najlepszego na nowej drodze życia w Ostoi!

Pogoda momentami nie rozpieszcza, zdarza się, że plony zbieram w deszczu. Ma to znaczenie w przypadku tych plonów, które zamierzam przechowywać, a nie spożyć od razu. Gdy ustaje mżawka, rozkładam plony na deskach i czekam, aż wiatr je nieco osuszy. O tej porze roku nie ma szans, abyśmy spożyli to, co zebrane. A to pomimo starań, aby zbierać tylko tyle, ile jesteśmy w stanie zużyć. Nie ma w Ostoi wykopków sensu stricte, ziemniaki zbieram, albo gdy krzak zacznie obumierać, albo gdy potrzeba nowej porcji. Przychodzi jednak nieuchronnie ten czas, kiedy trzeba przyspieszyć, zbierać więcej i magazynować na długie zimowe miesiące. Na szczęście ziemniaki w Ostoi przechowują się doskonale w piwnicy, w piasku, powoli więc zaczynam tworzyć zapasy.

Ogródek zwany Plażą, z uwagi na ścieżki ściółkowane piaskiem, przesłania już domek, maluczko, a go nie ujrzycie. Kukurydza to odmiana Black Aztec, z którą wiążę wiele nadziei. Rośnie tu, abym miał ją na oku, bo chodzi mi o to, aby zebrać jak najwięcej nasion. Zamierzam w przyszłym roku wysiać je w drugim leśnym ogrodzie, w uprawie alejowej, pomiędzy rzędami drzew. Sprawiła mi jedną niespodziankę, o której za chwilę. Jeszcze mocniej przesłania dom jakon, z którym boje toczę od lat. Myślę, że wreszcie opanowałem uprawę tej rośliny, ale jak to mówią - nie wszystko złoto, co się świeci, tak więc ogrom zielonej masy nad ziemią nie świadczy jeszcze o sukcesie, bo plon poznam dopiero po przymrozkach, gdy wykopię z pod ziemi słodkie bulwy jakona.

No i co za niespodziankę mi ta kukurydza sprawiła? Ano po raz pierwszy mam w Ostoi grzyb, zwany głownią guzowatą. Rośnie on na ziarnach ukrytych w kolbach i mówi się u nas, że powoduje chorobę zwaną głownią guzowatą kukurydzy. Tymczasem, Aztecy dawniej i Meksykanie dziś uznają ten grzyb za przysmak i nawet specjalnie infekują zarodki w kolbach, aby grzyba było więcej. No cóż - co kraj, to obyczaj. Nie mogłem się oczywiście oprzeć, aby grzyba nie zebrać i nie skosztować. Powiem tak - niczego specjalnego w jego smaku nie odnalazłem, ale jadalnym jest niewątpliwie. Jeżeli jeszcze kiedyś się u mnie pojawi (co jest niewykluczone, bo nie zamierzam tego grzyba zwalczać), na pewno zostanie spożyty, ku chwale ogrodu.

Uprawa alejowa w moim wykonaniu musi się "sama finansować", czyli niczego nie zwożę, aby ją przygotować. Biorę kosę, maszeruję do leśnego ogrodu, kosze międzyrzędzia, koszę kwietną łąkę, a gdy pokos nieco podeschnie i wysypie nasiona, zgarniam go i formuję w alejach "grządki". Ma to w sobie coś z Ruth Stout, niekwestionowanej królowej ściółkowania sianem, ale ma też coś z Ernsta Götscha, twórcy rolnictwa syntropijnego. Dodając do tego, że w leśnym ogrodzie posadziłem trójki drzew na wzór Stefana Sobkowiaka, węszę tu srogi melanż, który mam nadzieję, nie skończy się bólem głowy. Jak mawiał pewien znany mistrz sztuk walki i aktor - odrzuć, co bezużyteczne, wchłoń co przydatne. 

Kolejne plony płyną szerokim strumieniem, a dni coraz krótsze. Trzeba przyznać jednak, że nastąpiła wyraźna zmiana warty - powoli mówimy adios cukiniom, a z radością witamy bogactwo dyń. Ten rok jest niezwykle obfity w miechunki pomidorowe, powoli wyczerpują mi się pomysły na nowe potrawy z ich udziałem. Regularnie i nieustannie plonuje fasolka szparagowa - to efekt siana małych ilości co tydzień, przez wiele tygodni. Nie sposób przejeść sałatowych listków, od dawna już nie zbieram całych główek, i ta metoda, podskubywania od dołu, sprawia, że pomimo mikroskopijnej uprawy, sałaty ci u nas dostatek. Jeszcze nigdy w Ostoi nie było takiego bogactwa selera i pietruszki naciowej. A ponieważ marchew i pietruszkę korzeniową wyrywam tylko wtedy, gdy jest potrzebna, to "pokutują" one nadal na grządkach, gdzie miałem zamiar siać ozimą cebulę i szpinak. No i powiedzcie, jak żyć?

Będąc wiernym Ostojowej tradycji, robię doroczne selfie z warzywem, w trakcie zbiorów i ganiania od grządki do grządki. Kolejny rok, kolejne selfie, pierwsze jesienne liście i gdzieś tam w głębi, przysłowiowa smuga cienia. Myślę, że w czasach, w jakich przyszło nam dziś żyć, ogród i żywność, którą nas obdarza, są lekami, których bardzo, ale to bardzo nam potrzeba. Praca w ogrodzie, w każdą pogodę, kontakt z żywą ziemią, z niepoliczalną armią pożytecznych mikroorganizmów jakie w niej żyją, w ciągłym kontakcie z wodą i wiatrem, praca mięśni pchających taczkę, przerzucających kompost, kopiących dołki pod nowe drzewka, rąbiących drewno na opał, podnoszących korpusy uli pełne brzęczących pszczół, noszących dynie i inne plony w ilościach hurtowych - to wszystko wpływa na naszą odporność, psychiczną i fizyczną. Jak mawiał mistrz Bill Mollison - to my musimy wziąć w swoje ręce odpowiedzialność za los nasz i naszych bliskich, nie liczmy, że zrobią to koncerny farmaceutyczne.

W miarę możliwości, staram się na kwadrans przed zachodem słońca pójść na krótki spacer, który zwykle kończy się kilka minut po tym, gdy zajdzie słońce. Idę w kierunku rzeki, ale ostatnio jedynie udaje mi się dotrzeć do starorzeczy, gdzie rozgrywają się sceny spektakularne, jak dla mnie. Pan Bambi już nie szczeka, a gapi się jedynie na mnie w chwilach pomiędzy kolejnym kęsami łąkowej roślinności. Ja stoję patrząc się na Bambi, on żre i łypie okiem. Oddziela nas wąziutki skrawek wody, starorzeczem wstyd by go nazwać, ale tym właśnie jest. Słyszę w nim plusk, patrzę - płynie bóbr. Wlecze wielki kij. Usiłuje się wpasować w wąski przesmyk, ale kij mu nie pozwala, wygląda jak wielki kontenerowiec, który utkwił w Kanale Sueskim. Po chwili, fuka coś po bobrowemu, zostawia kij i znika, a ja powracam wzrokiem na łąkę, a tam Bambi nadal degustuje ostrożenie i wiązówki, najbardziej typową roślinność mojej łąki. Takie rzeczy tylko w Ostoi.