Gdy wszystkie pomidory są posadzone, a wszystkie dynie posiane, przychodzi taki moment, że człek myśli, że teraz odetchnie, że pracy będzie mniej, że znajdzie czas, aby usiąść i się polenić. Stan ten trwa mniej więcej dwie doby, a potem znowu zaczyna się orka od poranka do wieczorka. Niejednokrotnie zresztą, nie do końca za sprawą ogrodu, ale tematów pokrewnych. Ot, choćby coroczna nowa świecka tradycja, aby najdłuższy dzień w roku czcić "szampanem" z kwiatów czarnego bzu. Oraz aby nastawić zacne wino z tegoż, obecnie jedyne wino, które robię. Kolejna rzecz, którą zresztą robię raz w roku ... Hmmm, dobrze że nikt nie spyta, jak to u mnie z myciem się jest ...
Zasadniczo i wino, i szampan nie wymagają dużo pracy, ale czasu trochę to pochłania. Po kwiatostany wybieram się raz, i zbieram dość, aby starczyło na oba trunki oraz do ususzenia do domowej apteczki. Kluczem jest tu trafienie z pogodą, nie może być po deszczu, bo kwiatostany muszą być całe w pyłku, który zmywa deszcz. W pyłku żyją między innymi drożdże, dzięki którym fermentuje szampan. Dlatego dwa dni po ostatnim deszczu około południa wybieram się po kwiatostany, wyposażony w wiaderko, sekator i .... góralską ciupagę pamiętającą starożytnych górali. Jest to narzędzie doskonałe, aby sięgnąć po gałąź, przyciągnąć ją w dół i obciąć te kwiatostany, które są w dobrym stadium rozwoju - dopiero co rozwinięte, bez śladów przekwitania. Z tysięcy kwiatostanów w okolicy pobieram tego dnia sto i jest to dość do wszystkich mych celów na rok. Do czarnego bzu wracam raz jeszcze, po owoce. I wtedy zrywam te z kwiatostanów zostawionych nisko ... co wyjaśnia kwestię ciupagi .. chyba.
Po około tygodniu drogi wina i szampana się rozdzielają - wino spokojnie bąbluje sobie w balonach, szampan natomiast trafia do staromodnych butelek, gdzie intensywnie puszcza gazy. Raz lub dwa razy dziennie należy gazy uwolnić. Jeżeli się tego nie zrobi, przy próbie konsumpcji cała zawartość butelki może wylecieć z niej jak z gaśnicy. Po kilku dniach fermentacja słabnie i wtedy można szampana przenieść w chłód, a najlepiej do lodówki, gdzie już zdecydowanie wolniej nabierać będzie wybuchowych właściwości. Jest to jednak trunek, który z czasem zmienia swoje cechy - im dłużej stoi, tym bardziej się staje wytrawny. Dlatego też spożywać trzeba go szybko i dlatego służy nam głównie w okresie letniego przesilenia.
Zupełnie inaczej jest z kolejnym produktem, na którym teraz się koncentruję - a mianowicie z miodem. Pierwsze ostojowe miodobrania za mną i muszę powiedzieć, że wszystkie książki pszczelarskie kłamią. Absolutnie żadnej złości czy agresji ze strony pszczół, żadnej chęci obrony spiżarni. Pszczoły grzecznie zgodziły się podzielić owocami swej pracy. Jak to mówią - pierwsze koty za płoty, i wilk syty, i owca cała. Oczywiście pozostawiłem pszczołom dość, aby nie musiały martwić się o jedzenie, co więcej, za moment jest szansa na kwitnienie lip. Mówię szansa, bo w zeszłym roku w ogóle lipy moje nie kwitły, z powodu suszy, zobaczymy, jak będzie w tym roku.
Tymczasem, pyszny, bo własny, miód wiosenno-akacjowy złoci się w słoikach, a tak zwane odsklepiny, czyli mieszanina wosku i miodu pozostała po odsklepianiu plastrów, podobno najcenniejsza, bo najbardziej zasobna w olejki eteryczne, pyłki i wydzieliny pszczół część plastrów nurza się w kąpieli alkoholowej i z wolna przekształca w leczniczą nalewkę. Musi postać tak podobno pół roku, aby nabrać właściwych cech, czyli czas jej zlewania zbiegnie się w czasie mniej więcej ze zlewaniem wina z kwiatów bzu ... czy widać tu już przyczynę, dlaczego nie będzie nudy tuż przed Bożym Narodzeniem?
A skoro już jesteśmy przy leczniczych alkoholach, to z wyjątkowo obfitych tegorocznych plonów jagody kamczackiej też się takowa nalewka sporządza. Nie znoszę zbierać tej jagody, bo owoce dojrzałe spadają przy najlżejszym dotyku. Ciągle obiecuję sobie wziąć ze sobą parasol, podstawiać pod gałęzie, potrząsać nimi i zbierać do taczki opadłe owoce, ale ciągle jakoś o tym zapominam i zbieram ręcznie do pudełka, o ile nie udaje mi się do tego zagnać jakiegoś członka rodziny. Podpowiem, że kot odmawia współpracy, a i reszta się miga. Na szczęście udało się zebrać dość, aby powiedzieć, że zbiory się odbyły, a resztą niech się cieszą ptaki, które jednak chyba w tej jagodzie nie gustują.
Od lat wszystkim powtarzam, i tu też o tym piszę, że choć na początku być może plony w permakulturowym leśnym ogrodzie wyglądają mizernie, to z upływem lat nabierają rumieńców. Tak się dzieje i teraz w przypadku świdośliwy. Mam jej dwa gatunki i gdy plonował jeden, to pauzował drugi, a w tym roku oba są pełne owoców. Mieliśmy już okazję nieco owoców świdośliwy zjeść w latach poprzednich, ale dopiero teraz (albo już teraz, zależy jak na to patrzeć) podjemy świeżych a może nawet i zrobimy przetwory. Uwielbiam smak świdośliwy o świcie, i nie tylko o tej porze dnia czy nocy. Jagoda kamczacka jest pierwsza w sezonie, ale na świdośliwę warto poczekać.
Na Grządce Gratisów przeminął czas czosnków, a zaczyna się czas liliowców. Pierwszy rozkwitł biały, w bardzo deszczowy poranek. Za nim teraz podążają inne kolory, losowo posadzone na dawnej grządce warzywnej. Nie żałuję zmniejszenia areału uprawy warzyw - gdy patrzę na te liliowce, oddycham z ulgą, to o jedno miejsce mniej, w które trzeba ręce włożyć. Czasami odjęcie sobie zajęć to najlepsza możliwa decyzja. Może jest w tym nawet coś więcej, może jest to manifestacja jednej z permakulturowych zasad - stawiania sobie limitów konsumpcji? Wszak nie ma sensu produkować więcej, niż jest się w stanie wykorzystać. Jedno jest pewne - trudno się wyrwać z pędu do większej liczby grządek, uli, drzewek, ryb w stawie ...
Bywają jednak prace, których nie wolno sobie odpuścić. Nawet, a szczególnie w deszcz i wiatr, trzeba podwiązać pomidory i dynie, które porosły podczas mojej nieobecności i którymi teraz miota wiatr. Odpukując w niemalowane drewno, muszę powiedzieć, że choć bardzo późno sadzone, to i pomidory, i dyniowate, rosną pięknie. Myślę, że decyzja o późniejszym siewie, oraz o późniejszym wysadzaniu rozsady była rozsądna i słuszna. Być może będę miał przez to plony o tydzień czy dwa później niż inni, ale mi się nie spieszy. Ten sezon znowu pokaże, na ile moje różne teorie są słuszne i każdą z nich życie zweryfikuje. I to właśnie sprawia, że każdy rok jest inny i że dziecięca ciekawość wciąż pali się iskierką pod mokrym kapeluszem.
Na szczęście, nie każda uprawa woła o pomoc i niektóre można pozostawić sobie samym. Tak jest z ziemniakami na Zapłotku, które zadają kłam wielu "prawdom". Po pierwsze, od wielu lat rosną w tym samym miejscu, nie znając płodozmianu. Nie są podlewane. Nie są nawożone. Nie są pielone. Czasami pojawiają się na nich pojedyncze stonki, ale nie tyle, aby interwencja była potrzebna. W zasadzie zajrzę do nich na dłużej dopiero w dniu zbioru. Jak i w poprzednich latach, zapewne nornice kilka ziemniaków zjedzą, a kilka uszkodzą, może nawet kilkadziesiąt. Dlatego, zamiast 66 krzaków potrzebnych aby dać plon, jak jest mi potrzebny, aby mieć własne ziemniaki do następnych zbiorów, posadziłem 100. Taka polisa ubezpieczeniowa. I znowu, jeden dzień pracy w roku na sadzenie, i jeden na zbiory. A to wszystko po to, by móc w inne prace ręce wkładać ...
A tymczasem Bambi, bo takie imię dostał ten codzienny gość, przychodzi na gotowe. Czuje się u mnie jak na wczasach all inclusive, już nie żre moich upraw tylko nocą, ale przychodzi regularnie na trzy posiłki dziennie. Jesteśmy w stanie utrzymywać dystans dziesięciu kroków bez paniki z jego strony, chyba że jestem z kotem, wtedy zrywa się do biegu szybciej. Zdarzają się chwile, gdy pije wodę z mojego stawu, dosłownie kilka metrów ode mnie, o ile zdążę usiąść, zanim mnie zauważy. Myślę, że gdybym miał na to czas, można by się z nim zakumplować na tyle, że może i by jadł z ręki, no ale to akurat nie jest teraz moim priorytetem.
Kończąc ten przydługi wpis, pokażę Wam jeszcze moje grzybienie, zwane też nenufarami. Dedykuję je tym, którzy pisali, abym pisał. Świadomość tego, że ktoś to czyta i uznaje, że warto było poświęcić na tą lekturę coś, co na tym świecie najcenniejsze i nie do odzyskania - czyli czas, jest bardzo budująca.
Czytamy,z
OdpowiedzUsuńCzytamy.powiem więcej czekam na te posty.pozdrawiam
Ale pięknie!
OdpowiedzUsuńPotwierdzam: czytamy i czekamy :)
OdpowiedzUsuńJeśli można - odnoszę wrażenie że na zdjęciu jest lilia a nie liliowiec.
A te ziemniaki w Zapłotku rozwalają system. Jak to możliwe że można mieć plony za 2 dni pracy i niewielu tak robi, tylko orzą, okopują, pryskają???
Pozdrawiam i czekam na więcej
Agnieszka
Na Grządce Gratisów rośnie mieszanka wszystkiego - lilie, liliowce, azjatyckie, tygrysie, etc - nie wiadomo co :) Nie chcę wymieniać aby nie zanudzać.
UsuńMyślę, że wiele osób nie ma jeszcze świadomości, że można inaczej, to raz, a dwa, to problem skali - bardzo trudno byłoby tak uprawiać na dużych areałach, ilości potrzebniej ściółki byłyby trudne do zdobycia.
Dziękuję za kolejny artykuł z życia Ostoi. Jak zawsze czekam niecierpliwie na następny
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Bambi piękny. Fajnie, że jest nowy wpis. Po niemal codziennym sprawdzaniu ostatnio sobie odpuściłam, a dziś taka niespodzianka. Pozdrawiam z wysychającego północnego Mazowsza.
OdpowiedzUsuńPiękny Bambi. Ostatnio dwa razy jadłam jelenia, w postaci szynki i takiego misternie wyciętego kawałka z żebrami... którego nazwy już nie pamiętam, ale było to pyszne. Zazdroszczę nenufarów, poległam z dwoma roślinami wodnymi - lotos w ogóle nie wykiełkował a z rukwią musiałam w końcu się poddać. Ona chyba jednak rośnie albo sama bez żadnej pomocy, albo wcale. Pozdrawiam i melduję, że czytam!
OdpowiedzUsuńCzekamy, nawet bardzo czekamy. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńCzekamy i uwielbiamy Pana styl pisania :) więc czekamy wiernie :)
OdpowiedzUsuń