Jeśli pamiętacie
opisywane w początku czerwca worki, to możecie obok zobaczyć, jak wyglądają teraz. W trudnych warunkach Ostoi sprawdzają się doskonale i jak na razie nic nie jest w stanie ich przebić. Z małej sadzonki pomidorka porosły w nich krzaki wyższe ode mnie, a nie zaliczam się do niziołków. Fasole, dynie, ogórki i melony też worki uwielbiają, a posadzona pod każdym z pomidorów, w ramach dobrego sąsiedztwa, bazylia po prostu eksplodowała. Jeszcze nigdy w swojej krótkiej i skromnej karierze ogrodniczej tak ładnej bazylii nie udało mi się wyhodować.

A skoro bazylia tak pięknie dopisała, to od razu na bieżąco, uszczypując po troszeczku, produkuję z niej pesto. Pierwsze powstało z mieszanki odmian - klasycznej, cytrynowej i purpurowej, z dodatkiem oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia raz soli morskiej. Nie postoi długo, więc nie jest pasteryzowane ani niczym utrwalane. W połączeniu z chlebkiem pita cieszy smakiem, ale to, czym naprawdę zachwyca, to zapach. Bazylia ta rośnie oczywiście w worku, ale worek ten stoi na "patelni", w miejscu tak spalanym przez słońce, że nie rosło w nim nic. Pewnie stąd ta siła aromatu, południowo-śródziemnomorskiego.

Tu worki w innym ujęciu, aby pokazać, jak mało miejsca zajmują. Dzięki umieszczonemu w każdym z worków rusztowaniu z siatki wszystkie rośliny prowadzone są pionowo, jedynie dynia wymknęła się temu schematowi bo puściła pędy poziomo podczas mojej nieobecności i grzechem by było teraz w jej wzrost brutalnie ingerować. Niech sobie rośnie jak chce, pozostałe jednak rośliny są raz w tygodniu skłaniane delikatną perswazją do pięcia się w górę. Cała ta dziwna parada worków przetrwała bez uszczerbku dość pokaźną burzę, a to dzięki temu, że cały ciężar worka skupia się u jego podstawy, tam on nasiąka wodą i to go trzyma jak kotwica.

No ale nie tylko worki dają radę - szukając jak najprostszych metod zagospodarowania ugoru, wykonałem grządeczkę o długich bokach z dwóch starych desek, bez boków krótkich. Między deski trafiły kolejno: odrobina obornika, gazety mocno zmoczone, kilka taczek zrębki. Dziś na grządeczce pyszni się fasola, jest też kabaczek i kilka egzemplarzy kukurydzy, która jednak chyba nie da razy dorosnąć. Celem tej grządeczki jest jednak nie tyle plot tegoroczny, co przyszły - to, o co tu chodzi, to produkcja gleby na piachu. Na jesieni dwie deski można przenieść gdzie indziej i cały proces powtórzyć, a na przyszłą wiosnę w tym miejscu posadzić już coś bardziej wymagającego.
Wiosną bardzo
zachwalałem moje donice, pisząc jak to obdarzyły nas rzodkiewkami. Teraz tych samych donic nie widać niemal spod fasoli. Obecne fale upałów nie były w stanie osuszyć donicy przez dwa tygodnie, uzupełnianie wody co drugi tydzień okazało się jak na razie w zupełności wystarczające. To jest istotna przewaga donic nad workami, bo wodę w kuwetach w których worki stoją uzupełniać trzeba było dwa razy w tygodniu. Nie miałem czasu na dobre zająć się donicami, powinienem pewnie dodać kompostu, może i poprawić ściółkę ze zrębki, ale wszystko na co znalazłem czas, to chwila aby wetknąć nasiona fasol do ziemi. I okazało się, że nic więcej nie trzeba, aby zaczęły rosnąć. Niedawno dodałem do donic paliki, aby fasole miały po czym piąć się do słońca, a poza tym donice są całkowicie bezobsługowe, jeżeli nie liczyć dolania wody co 14 dni.
Na koniec dwa słowa o dalszych losach glediczji i robinii
wcześniej opisywanych. Przyszedł czas, że trafiły w miejsce docelowe, czyli na
lotnisko. Ten pas wzdłuż płotu będzie już na jesieni obsadzony roślinami typowymi dla leśnego ogrodu. Wczesną wiosną w zrębkę wysiałem rośliny motylkowe, a obecnie między rosnące łubiny i peluszki trafiły robinie i glediczje. Są to gatunki wspierające dla przyszłych roślin użytkowych - będą wiązać azot z powietrza i dostarczać bardzo dobrej ściółki. Jest spora nadzieja, że tam, gdzie do tej pory porastały rzadkie kępki trawy, za 3-4 lata rozrastać się będzie kameralny leśny ogród.