Nie jest chyba tajemnicą, że uwielbiam pracę w Ostoi, na świeżym powietrzu, w ogrodzie, w lesie, nad stawem i w stawie. Praca ta daje poczucie sensu, jakże różne od zabiurkowych dupogodzin. Uwielbiam sadzić i zbierać, siać i wykopywać, podwiązywać i przycinać, rozsadzać i przesadzać (w ogrodzie, nie w Internetach). Bywają jednak takie prace, których mogłoby nie być, których organicznie nie znoszę, ale które, niestety, są integralną częścią tego, na czym polega funkcjonowanie w Ostoi i nie ma zmiłuj, nie chcę, ale muszę je wykonać. Ostatnio jedna z takich prac stała się dla mnie przyczynkiem do ciekawych studiów nad ludzką naturą i jej przejawami w Internecie, a wszystko zaczęło się od tego, że grzyby zeżarły mi grządki ...
Grządki podwyższone z nadstawek paletowych nie są wieczne - z czasem, w środowisku leśnym u mnie niepodzielnie panującym, grzybnia rozkłada deski z których są zrobione i nadstawki trzeba wymienić. Jest to zabieg bardzo prosty, ale mało znany, nie spotkałem się z tym, aby ktoś go opisywał. Pokazałem więc na Facebooku jak się to robi krok po kroku, oraz wyjaśniłem a/ dlaczego nie stosuję folii i innych sztucznych materiałów, b/ dlaczego desek nie impregnuję ani nie opalam, c/ dlaczego nie zbuduję sobie grządek z betonu, podkładów kolejowych, cegieł itp. Wpis mój spotkał się z dość dużym zainteresowaniem, a "komentarzom nie było końca".
Bardziej mnie to w sumie zadziwiło niż ucieszyło, gdyż z komentarzy dowiedziałem się, że: a/ powinienem wyłożyć sobie grządki folią kubełkową, plastikiem, agrówłókniną, b/ powinienem deski opalić, zabejcować, zaolejować, zaimpregnować, c/ przestać używać nadstawek, a zamiast tego zbudować grządki z podmurówek, cegieł, krawężników, podkładów kolejowych ... Na nic zda się tłumaczenie, że zajmująca kwadrans wymiana starych nadstawek na nowe jest tym, co Permisie takie jak ja lubią najbardziej i że celem tego wpisu było jedynie pokazać jak to zrobić, a nie uzyskanie porady jak urządzić sobie ogród warzywny nie po swojemu, a po cudzemu. Raz jeszcze upewniłem się, że Internety potrafią mnie zaskoczyć, oraz że reakcji na własne wpisy nigdy, ale to nigdy, nie będę w stanie przewidzieć.
Tak czy inaczej, powymieniałem zbutwiałe nadstawki w grządkach tak zwanej Plaży (ogródka ze ścieżkami ściółkowanymi piaskiem), pozostała mi jeszcze podobna wymiana w Parszywej Dwunastce (ogródku naprzeciw wejścia do chatki). Nie jest to zajęcie pasjonujące, ale musi być zrobione teraz, gdyż do wiosny deski mogłyby się całkiem rozpaść, podłoże z grządek wysypać, a ja miałbym o wiele więcej pracy niż gdy robię to teraz. Nie na darmo w permakulturze uwielbiamy angielskie powiedzonko, że "a stitch in time saves nine", czyli że jeden szew w porę oszczędza dziewięć szwów później. W bonusie, była to też okazja aby na koniec dodać na grządki najlepszego kompostu i wysiać szpinak. Wykiełkuje czy nie wykiełkuje, urośnie czy nie urośnie, wszystko jedno - kości zostały rzucone, a praca została zakończona czymś, co robić lubię, jakby w nagrodę.
Kolejną paskudną, syzyfową pracą, jakiej nie lubię, ale musiała być wykonana w listopadzie, było zabezpieczenie starych drzew nad brzegiem stawu przed jego mieszkańcem, Panem Bobrem, który się strasznie rozbisurmanił. Jestem pełen zrozumienia dla jego potrzeb, mam świadomość, że jak my wszyscy, musi jeść, jednakże nie po to mu posadziłem młode olsze i osiki tuż nad wodą, oraz cały pas pięknej, soczystej wierzby, aby mi ten hultaj ścinał kilkunastoletnie dęby, co do których miałem inne plany, oraz stare brzozy w sposób taki, by waliły się do stawu. Zakupiłem więc ponownie rulon siatki wolierowej i pracowicie, pień po pniu, poowijałem najcenniejsze drzewa na brzegu stawu tak, że mam nadzieję, iż ocaleją. Praca ta to setki, jeśli nie ponad tysiąc cięć drucika po druciku, a następnie splatanie ich po tysiąckroć po owinięciu siatką pnia. Dokładnie taka praca, jakiej nie znoszę. Gdyby to jeszcze było coś żywego, jak nasiona, powiedzmy marchwi, ale nie - drut, drut i drut, pół dnia z drutem w roli głównej. No ale cóż, znowu - nie chcę, ale muszę wygrało, siatka się (niestety) sama wokół pni nie owinie, a drzewa to ja jednak chcę mieć.
Muszę przyznać, że robiłem to z ciężkim sercem, bo nie cierpię widoku siatki na pięknych brzozowych, dębowych i sosnowych pniach, ale jeszcze bardziej nie cierpię bezdrzewnej pustki i wyciągania pni ze stawu. Raz to już przerabiałem i więcej nie chcę. O ile spora brzoza zwalona na lądzie to mniej niż jeden dzień pracy dla mojej jednoosobowej brygady, o tyle wielkie drzewo zwalone do stawu to dużo większe wyzwanie, które pochłania kilka dni trudu i znoju, choć zapewne jakiś Wujek Dobra Rada napisałby, że on takie drzewa ze stawu wyciąga w pięć minut traktorem ... No ale cóż, ja w swoim szaleństwie masochistycznie wyciągam je ręcznie, co trochę trwa. Od tej pory więc będę "podziwiał siatki" i wzdychał, ale może oszczędzą mi one innych syzyfowych prac...