wtorek, 19 listopada 2024

Syzyfowe prace

 

Nie jest chyba tajemnicą, że uwielbiam pracę w Ostoi, na świeżym powietrzu, w ogrodzie, w lesie, nad stawem i w stawie. Praca ta daje poczucie sensu, jakże różne od zabiurkowych dupogodzin. Uwielbiam sadzić i zbierać, siać i wykopywać, podwiązywać i przycinać, rozsadzać i przesadzać (w ogrodzie, nie w Internetach). Bywają jednak takie prace, których mogłoby nie być, których organicznie nie znoszę, ale które, niestety, są integralną częścią tego, na czym polega funkcjonowanie w Ostoi i nie ma zmiłuj, nie chcę, ale muszę je wykonać. Ostatnio jedna z takich prac stała się dla mnie przyczynkiem do ciekawych studiów nad ludzką naturą i jej przejawami w Internecie, a wszystko zaczęło się od tego, że grzyby zeżarły mi grządki ...

Grządki podwyższone z nadstawek paletowych nie są wieczne - z czasem, w środowisku leśnym u mnie niepodzielnie panującym, grzybnia rozkłada deski z których są zrobione i nadstawki trzeba wymienić. Jest to zabieg bardzo prosty, ale mało znany, nie spotkałem się z tym, aby ktoś go opisywał. Pokazałem więc na Facebooku jak się to robi krok po kroku, oraz wyjaśniłem a/ dlaczego nie stosuję folii i innych sztucznych materiałów, b/ dlaczego desek nie impregnuję ani nie opalam, c/ dlaczego nie zbuduję sobie grządek z betonu, podkładów kolejowych, cegieł itp. Wpis mój spotkał się z dość dużym zainteresowaniem, a "komentarzom nie było końca".

Bardziej mnie to w sumie zadziwiło niż ucieszyło, gdyż z komentarzy dowiedziałem się, że: a/ powinienem wyłożyć sobie grządki folią kubełkową, plastikiem, agrówłókniną, b/ powinienem deski opalić, zabejcować, zaolejować, zaimpregnować, c/ przestać używać nadstawek, a zamiast tego zbudować grządki z podmurówek, cegieł, krawężników, podkładów kolejowych ... Na nic zda się tłumaczenie, że zajmująca kwadrans wymiana starych nadstawek na nowe jest tym, co Permisie takie jak ja lubią najbardziej i że celem tego wpisu było jedynie pokazać jak to zrobić, a nie uzyskanie porady jak urządzić sobie ogród warzywny nie po swojemu, a po cudzemu. Raz jeszcze upewniłem się, że Internety potrafią mnie zaskoczyć, oraz że reakcji na własne wpisy nigdy, ale to nigdy, nie będę w stanie przewidzieć.

Tak czy inaczej, powymieniałem zbutwiałe nadstawki w grządkach tak zwanej Plaży (ogródka ze ścieżkami ściółkowanymi piaskiem), pozostała mi jeszcze podobna wymiana w Parszywej Dwunastce (ogródku naprzeciw wejścia do chatki). Nie jest to zajęcie pasjonujące, ale musi być zrobione teraz, gdyż do wiosny deski mogłyby się całkiem rozpaść, podłoże z grządek wysypać, a ja miałbym o wiele więcej pracy niż gdy robię to teraz. Nie na darmo w permakulturze uwielbiamy angielskie powiedzonko, że "a stitch in time saves nine", czyli że jeden szew w porę oszczędza dziewięć szwów później. W bonusie, była to też okazja aby na koniec dodać na grządki najlepszego kompostu i wysiać szpinak. Wykiełkuje czy nie wykiełkuje, urośnie czy nie urośnie, wszystko jedno - kości zostały rzucone, a praca została zakończona czymś, co robić lubię, jakby w nagrodę.

Kolejną paskudną, syzyfową pracą, jakiej nie lubię, ale musiała być wykonana w listopadzie, było zabezpieczenie starych drzew nad brzegiem stawu przed jego mieszkańcem, Panem Bobrem, który się strasznie rozbisurmanił. Jestem pełen zrozumienia dla jego potrzeb, mam świadomość, że jak my wszyscy, musi jeść, jednakże nie po to mu posadziłem młode olsze i osiki tuż nad wodą, oraz cały pas pięknej, soczystej wierzby, aby mi ten hultaj ścinał kilkunastoletnie dęby, co do których miałem inne plany, oraz stare brzozy w sposób taki, by waliły się do stawu. Zakupiłem więc ponownie rulon siatki wolierowej i pracowicie, pień po pniu, poowijałem najcenniejsze drzewa na brzegu stawu tak, że mam nadzieję, iż ocaleją. Praca ta to setki, jeśli nie ponad tysiąc cięć drucika po druciku, a następnie splatanie ich po tysiąckroć po owinięciu siatką pnia. Dokładnie taka praca, jakiej nie znoszę. Gdyby to jeszcze było coś żywego, jak nasiona, powiedzmy marchwi, ale nie - drut, drut i drut, pół dnia z drutem w roli głównej. No ale cóż, znowu - nie chcę, ale muszę wygrało, siatka się (niestety) sama wokół pni nie owinie, a drzewa to ja jednak chcę mieć.

Muszę przyznać, że robiłem to z ciężkim sercem, bo nie cierpię widoku siatki na pięknych brzozowych, dębowych i sosnowych pniach, ale jeszcze bardziej nie cierpię bezdrzewnej pustki i wyciągania pni ze stawu. Raz to już przerabiałem i więcej nie chcę. O ile spora brzoza zwalona na lądzie to mniej niż jeden dzień pracy dla mojej jednoosobowej brygady, o tyle wielkie drzewo zwalone do stawu to dużo większe wyzwanie, które pochłania kilka dni trudu i znoju, choć zapewne jakiś Wujek Dobra Rada napisałby, że on takie drzewa ze stawu wyciąga w pięć minut traktorem ... No ale cóż, ja w swoim szaleństwie masochistycznie wyciągam je ręcznie, co trochę trwa. Od tej pory więc będę "podziwiał siatki" i wzdychał, ale może oszczędzą mi one innych syzyfowych prac...


wtorek, 29 października 2024

Koniec sezonu

 

Koniec sezonu to zawsze czas smuteczku i żalu, ale także oddechu i ulgi. Tyle się miało zrobić, a się nie zrobiło i w tym sezonie już na pewno się nie zrobi. Z drugiej strony jednak tyle się udało, pomimo wszelkich przeciwności, że dni, kiedy pracy jest mniej, a słoneczko krócej świeci oczekuje się z wytęsknieniem. Jest to jednak miecz obosieczny, bo im dni krótsze, tym częściej zaczynają ujawniać się symptomy tej corocznej choroby, która gdzieś tam pod czaszką szepce "kurczę, ale bym chciał, żeby był już marzec", by znowu móc siać. Tymczasem jednak, jak nowa świecka tradycja nakazuje, zrobiłem pamiątkową fotkę z warzywem, oficjalnie kończąc sezon 2024. Warzywo przytrafiło się być raczej mikrych rozmiarów, ale szczerze mówiąc, nie dbałem o to. Wstrzeliłem się ze zbiorem resztek pomiędzy dwa przymrozki i jedynym moim zmartwieniem było to, czy to, co zbieram, nada się do przechowywania. Jak to mawiali starożytni Papuasi - so far, so good, póki co, wszystko przechowuje się dobrze.

Wszystkie te ostatnie zbiory jak zwykle były umowne, bo za każdym razem, gdy sprzątałem kolejny fragment ogrodu okazywało się, że a to tu, a to tam, coś się gdzieś ukryło, coś się gdzieś znalazło, można by powiedzieć, że "pomidorom i dyniom nie było końca". O ile jednak te pierwsze plonowały w tym roku w miarę normalnie, o tyle te drugie poległy w nierównym boju z permanentną suszą i o ile liczbą satysfakcjonowały, to rozmiarami już nie. Zdecydowana większość dyń, nawet dużych odmian, nie przekroczyła dwóch kilogramów, co na początku mnie złościło, ale gdy po pewnym czasie zaczęły one sukcesywnie trafiać do kuchni stwierdziłem, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jestem teraz w stanie gotować wedle zasady - jedna dynia, jeden gar zupy, a nie dzielić dynię na czworo i zużywać na raty, bo jakikolwiek gar to pomieścił.

Z drugiej strony, może to być pierwszy od dawna rok, kiedy to dyń nie wystarczy do przyszłego maja, ale cóż, nie będziemy z tego powodu płakać. Mamy taką masę przetworów z poprzednich lat, że głód nam niestraszny. W zadziwiający sposób obrodziły też ziemniaki i jakony, a sporą ilość "kostki cukiniowej" udało się dopchać kolanem w notorycznie pełnej zamrażarce. Wszędzie piętrzą się słoje z ketchupem z zielonych pomidorów, salsa verde z miechunek, oraz po raz pierwszy kilka słoiczków dżemu z psianki ogrodowej "Huckleberry", która smakowo w tej formie nas uwiodła i jest chyba jednym z ważniejszych odkryć tego sezonu. Wielka szkoda tylko, że praktycznie nie jest wystarczająco smaczna, aby ją jeść na surowo, a do dżemów mam ambiwalentny stosunek, mogłyby dla mnie nie istnieć. No ale cóż, będzie to coś na osłodę, na długie zimowe wieczory.

Jak zawsze w ostatnich latach, 10 października wykopałem jakony i tego samego dnia na ich miejscu posadziłem czosnek. Posadziłem go również jak co roku w truskawkach, które wcześniej do tego przygotowałem, przysypując całkowicie zrębkami, by utraciły stare, chore liście i wypuściły nowe. Czosnek natomiast pracowicie przyciąłem, ząbek po ząbku, przed sadzeniem, po to, aby ptaki nie wyciągały ząbków z ziemi za te długie, białe ogonki. Obie te metody - odnawiania truskawek przez zasypywanie oraz przycinanie czosnku stosuję od lat, bo wiem, co się u mnie dzieje, gdy tego nie robię. truskawki chorują, a czosnek leśne ptaki niszczą. Podzieliłem się tym wszystkim z tzw. internautami i choć sporo było reakcji pozytywnych, to jednak z roku na rok rośnie chyba liczba negatywnych komentarzy. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że moja dewiza to "Róbmy swoje" i że żadne takie sytuacje nie powodują iż mam ochotę "rzucić to wszystko i uciec w Bieszczady", niemniej jednak miałem taką chwilę refleksji iż wcale nie dziwota, że niektórzy całą swoją cenną wiedzę i doświadczenie trzymają dla siebie, gdyż dzieląc się tym, musieliby wyhodować grubszą skórę, aby różne dziwne komentarze znosić. Tak czy inaczej, dzień sadzenia czosnku jest dla mnie symbolem nie zakończenia obecnego sezonu, a rozpoczęcia sezonu 2025, gdyż wtedy dopiero do tego czosnku zajrzę, a zbierać go będę wczesnym latem. Tymczasem, można z ulgą odetchnąć, że jeden coroczny "temat" można odhaczyć i o nim zapomnieć.

Nie mogę powiedzieć, że "eksperymentuję" z muchomorami, gdyż z tym, co uznajemy za leki się nie eksperymentuje, chyba że jest się szefem jakiejś Big Pharmy i testuje się coś na miliardach. Muchomor nie jest dla mnie środkiem rekreacyjnym, jest po prostu lekiem, który stosuje się wtedy, gdy zachodzi konieczność i ściśle wedle zaleceń. Używam muchomora od lat, a co najmniej 9000 lat znanej historii która wiąże go z człowiekiem przekonuje mnie, że jest to cenny dar natury, z którego absolutnie każdy, kto chce i wie jak, powinien móc korzystać. Planowany zakaz sprzedaży muchomora ani mnie ziębi, ani grzeje w aspekcie korzystania z tego grzyba, gdyż ani go nie sprzedaję, ani nie kupuję, zbieram go sam we własnym lesie, sam suszę, sam przechowuję i sam używam. Potępiam natomiast tych, którzy pod pozorem fałszywej troski o współobywateli wprowadzają takie zakazy. Może niech zaczną od zakazu sprzedaży papierosów i wódy, oraz trującego, pełnego chemii żarcia w sklepach i szeregu innych "dóbr" na których tłuką kasę bogacze. Tu utnę, bo dalej mogłoby już być niecenzuralnie. Tegoroczne muchomory zebrane, wysuszone i zabezpieczone - oby nie było konieczności z nich korzystać, ale jeżeli, odpukać, taka zaistnieje, to są.

Po dwóch latach względnego spokoju bobry znów "dały do pieca", dosłownie i w przenośni. Zaczęły na potęgę kopać nory, demolując brzegi stawu oraz ścinać drzewa tak perfidnie, że padały na działkę sąsiada. Zamiast więc robić to, co miałem w planach, musiałem uprzątać drzewa. Jak zwykle, opału dzięki temu nie zabraknie i znowu przez kolejnych parę lat nie będę musiał niczego ścinać, aby ogrzać chatkę. Chcąc ocalić jakiekolwiek drzewa będę musiał zając się bliżej tematem bobrów, raz już bowiem wycięły prawie 100 procent drzewostanu po jednej stronie stawu, nie chciałbym aby to zrobiły po przeciwnej. W pierwszym kroku owinę więc siatką te drzewa, które na pewno chcę ocalić, a później zastanowię się, czy podjąć jeszcze jakieś kroki. Z jednej strony bowiem jest to super cool mieć "własne" bobry, z drugiej jednak niszczą one moją pracę, a niekoniecznie możliwym jest temu całkowicie zapobiec, a szkody całkowicie wyeliminować. Niektórych ściętych drzew nie doczekam do końca mego żywota, by osiągnęły takie rozmiary, przy których zostały ścięte. Myślę, że jest to wystarczający argument, aby osobom, które oburzają się, że w bobrową działalność ingeruję, zabierając im drzewa, które ścięły, zaproponować, aby przyjechały, i bobry adoptowały. Niech dadzą im dom u siebie, swoje drzewa i swoje stawy. Jest z tym jednak pewien problem - większość oburzonych dla bobra mogłoby mieć tylko wannę i domową paprotkę, sporo bobra widziało tylko w telewizji, no ale pałanie świętym oburzeniem, przyznaję, mają do perfekcji opanowane.

I tak oto skończył się sezon, w ogrodzie coraz mniej pracy, ale nie oznacza to, że nic się nie dzieje. Posadziłem wreszcie szpinak, który w ogóle nie chciał mi z nasion kiełkować w odpowiednim terminie, czyli w pierwszej dekadzie września. Było po prostu za ciepło. Wkurzyłem się i wsypałem nasiona do słoika z wodą, a następnie umieściłem w lodówce na pięć dni. Po upływie tego czasu, odcedziłem nasiona na sitku i od razu posiałem w wielodoniczce. Na efekty nie trzeba było długo czekać, szpinak wreszcie pięknie wykiełkował. Poszedł niedawno na grządki uprzątnięte po innych uprawach, bo gleba i żyjące w niej mikroorganizmy nie lubią próżni - muszą mieć jakieś korzenie roślin, z którymi mogą współpracować. Poza tym, to przecież jedzenie, które dzięki zadbaniu o nie teraz, będzie dostępne o ponad miesiąc wcześniej wiosną. No i jedna rzecz mniej do zrobienia w przyszłym roku. Żegnamy więc definitywnie ogrodowy 2024, niech żyje 2025 :) 

poniedziałek, 16 września 2024

Niedawno był lipiec, a już połowa września

 

Zasadniczo na tytule tego wpisu mógłbym zakończyć. Opisuje on wszystko. Ani się obejrzałem, a z pełni sezonu nieuchronnie przeszedłem do jego końcówki. Nie oznacza to, że w tak zwanym międzyczasie nic się nie działo. Przeciwnie, działo się sporo i intensywnie, ale jak to już wiele razy w tym roku pisałem, na wszystko cieniem kładła się ciągła walka z brakiem opadów i suszą, która w praktyce zadecydowała o wynikach tego sezonu. Nie są one tragiczne, ale dalekie od optymalnych. Jeść jednak było co, i będzie - warzywniki, leśny ogród i staw dostarczały plonów regularnie i nadal to robią. Nawet winorośl którą uznałem za straconą odżyła i dała nieco owoców - nauka stąd taka, aby myśleć pozytywnie i nigdy się nie poddawać.

Po kilku latach użerania się z zarazą ziemniaczaną, ten rok był wreszcie zwycięski - zaraza nie spowodowała żadnych szkód, jej pierwsze, minimalne objawy udawało się zdusić w zarodku naturalnymi sposobami. Dziś, w połowie września, nadal na krzakach są i dojrzewają pomidory. Oczywiście, nie mam żadnych wątpliwości, że pomogły tu również upały i susza, ale ponieważ trafiły się dwie czy trzy paskudne, zimne i wilgotne noce również, to śmiem twierdzić, że moja profilaktyka jednak zadziałała i wszystko, co w tym roku w tej materii robiłem (dobór odmian, opryski profilaktyczne i cięcie) zamierzam w kolejnych latach powtarzać. 

W tym sezonie zebrałem też dużo nasion, aby z jednej strony odświeżyć swoje zapasy, a z drugiej rozmnożyć pewne nowe odmiany i krzyżówki, które się w tym roku sprawdziły. Większy nacisk niż zwykle położyłem jednak na miejskie pomidory doniczkowe oraz odmiany karłowe uprawiane na kostkach słomy w Ostoi niż na odmiany wielkoowocowe. Te ostatnie dały relatywnie słaby plon w warunkach upału i suszy, a niczego innego nie spodziewam się raczej w następnych latach. Dlatego też solennie sobie obiecałem, że skupię się raczej na tych odmianach, które w takich warunkach sobie radzą, ale czy tej danej samemu sobie obietnicy dotrzymam, to się okaże. Jak to mówią - miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle ... 

Bardzo dużo w tym roku eksperymentowałem z fasolami - od karłowych, przez tyczne, szparagowe, typu Jaś i Lima. Można powiedzieć, że upał fasolki tyczne szparagowe wybijał do nogi, zebrałem jedynie tyle, żeby mieć nasiona na kolejny rok. Odmiany karłowe natomiast, rosnące bardzo gęsto, najczęściej w kukurydzy, przetrwały ładnie i dały dobry plon. Fasole typu Jaś i Lima do tej pory cierpiały męki, ale walczyły dzielnie, obecnie dopiero mają sporo strąków, wcześniej upał zabijał kwiaty. Zasadniczo, najlepsze plony mam w tym roku w całkowitym cieniu między domem a lasem, gdzie słońce prażyło nie dłużej niż dwie godziny dziennie, a i to przez gałęzie. Powolutku pora przestawiać się ze wszystkim na metody jeśli nie typowe dla klimatu pustyń, to przynajmniej na charakterystyczne dla rejonu śródziemnomorskiego. Trzeba będzie pomyśleć, gdzie tu jeszcze posadzić cień.

Można by powiedzieć, że od zarania naszych Ostojowych dziejów rok ten jest w zasadzie pierwszym rokiem bez grzybów, tych leśnych, typowych. W ogrodzie zebrałem kilkanaście kań, na łące sporo czasznicy, a z kukurydzy huitlacoche, czyli głownię, i to w temacie grzybów byłoby na tyle. Las jest tak suchy, że ominęły nas tradycyjne letnie wysypy prawdziwków, kurek, koźlaków i muchomorów, nie wiem czy jesień to nadrobi. Wygolone do cna okoliczne łąki nie poprawiają sytuacji - parowanie niebotycznie przewyższa opady, przez co poziom wód gruntowych opada, co widać i po moim stawie, choć jest on unikalną enklawą w okolicy, gdzie wodę chroni cień otaczających go drzew. 

Nie dziwi więc, że staw i jego okolica stały się ulubionym miejscem spacerów okolicznych mieszkańców i że śmieję się często, iż łatwiej spotkać ich u mnie, niż w pobliskim rezerwacie. Niektórzy, jak pewna wiewiórka, traktują mnie jak intruza, drąc się na mnie i rzucając szyszkami, nawet gdy siedzę spokojnie nie wadząc nikomu. A warto tak sobie siedzieć, obserwując - od kotów i psów (niezbyt mile widzianych, ale cóż, to też sąsiedzi), przez lisy i borsuka, po sarny, daniele i łosie. Wieczorową porą nad stawem krąży para nietoperzy, według których można regulować zegarek - to jeden, to drugi przelatują koło mnie dokładnie co 15 sekund.

Z nietoperzami wiąże się prześmieszne zdarzenie, które opisałem na Facebooku, ale pozwolę sobie wspomnieć je i tu, aby mi nie umknęło. 

A było to tak - otworzyłem okiennicę i zobaczyłem, że para nietoperzy kocha się zapamiętale na jej wewnętrznej stronie. Niestety, pani nietoperzowa puściła się ... ekhm ... okiennicy oczywiście, i oba biedactwa spadły. Można by rzec, że to para bardzo upadła ...






Natychmiast wszcząłem akcję ratunkową, ale nie jestem do końca przekonany, czy początkowo spotkała się ona z aprobatą kochanków ...










Dostawiłem drabinę do ściany i z każdym z nietoperków wspiąłem się do domku dla nich przeznaczonego. Posadziłem każdego delikwenta na deseczce, a one błyskawicznie same wspięły się i schroniły w domku.









Chwilę później, zajrzałem do domku, aby sprawdzić, jak się mają i stwierdziłem, że całkiem okay.








Gdy tuż przed końcem dnia postanowiłem sprawdzić, co u nich słychać, zastałem parkę w trakcie Innych Czynności Nietoperzych, na pewno innych, niż łapanie komarów czy much, to pewne! Mam nadzieję, że cała ta historia sprawi, że zaakceptują jednak domek i przestaną się bzykać za okiennicą. Kultury trochę, no! 





Jak widać, niemal każdego dnia w siedlisku zdarza się coś, co sprawia, że natura odkrywa przed nami swoje nieskończone tajemnice, a harmonia między człowiekiem a otoczeniem staje się jeszcze bardziej odczuwalna. No, chyba że akurat nietoperze uznają, że chcą się kochać za okiennicą, którą akurat musiałeś otworzyć ... 



środa, 31 lipca 2024

Lipcowy spleen

 

Lipiec w Ostoi okazał się być miesiącem niezwykle trudnym, z uwagi z jednej strony na upały, z drugiej na wichury, z trzeciej na moją nieobecność, z czwartej na wciąż nieuruchomione podlewanie ... i tak mógłbym dalej trudności wyliczać, ale po co? Lepiej spojrzeć, co w lipcu się tak naprawdę w Ostoi działo. No cóż, działo się głównie samo, bo moja obecność ograniczona była do średnio ośmiu godzin w tygodniu, jednego tylko dnia. W efekcie cała Ostoja cierpiała na brak wody, raz w tygodniu podlewałem kluczowe grządki, o podlewaniu całości nie mogło być mowy. W efekcie wszystko w tym sezonie rośnie wolniej i słabiej, a nieco roślin po prostu uschło, co na tym etapie traktuję jako dopust Boży i element naturalnej selekcji. Jak to zwykłem mawiać - kto przeżyje, wolnym, będzie.

Na kostkach słomy cukinie i dynie wzrastały bardzo wolno, metoda ta zdecydowanie nie lubi ponad trzydziestostopniowych upałów bez cienia i regularnego podlewania. Niemniej jednak, z czasem pierwsze rośliny zaczęły plonować, a smak owoców jest taki jak zawsze. Mam pewne wątpliwości czy dynie zdążą urosnąć i dojrzeć do przymrozków, szczególnie, że obserwując pogodę spodziewam się zimnych anomalii już być może we wrześniu (obym się mylił). Pamiętać też trzeba, że wszystkie uprawy w Ostoi, nawet jeśli są podlewane, to ułamkiem tej ilości wody, jaka jest dla warzyw zalecana. Taka przykładowo cukinia powinna według książek dostawać 25 litrów wody na metr kwadratowy tygodniowo, i to w uprawie w gruncie, u mnie dostaje dwa litry, ale tygodniowo, i to rosnąc w słomie.

Uprawy w ogródku zwanym Zapłotkiem nie są natomiast podlewane nigdy, zdaję się tam na głęboką ściółkę i wodę pod nią zgromadzoną w cienkiej warstwie próchnicy, bo pod spodem przecież jest szczery piach. Paradoksalnie otaczające ze wszech stron Zapłotek sosny, znacząco go zacieniające stanowią w tym roku błogosławieństwo, zmniejszając parowanie i upał, ale mimo to, rośliny w godzinę po tym, jak uderzy w nie słońce wyglądają jak wymięte, zwisłe szmaty. Na szczęście, gdy słońce skryje się za drzewami, odżywają i podnoszą się, zobaczymy, czy wytrzymają sierpień, który w Ostoi jest zawsze najcieplejszy i najbardziej suchy, a w tym roku stawiam na to, że temperatura przebije sufit 40 stopni, jak zresztą już o tym kiedyś pisałem i jak zawsze, obym był złym prorokiem. Tak czy inaczej, Zapłotek na razie rokuje lepiej niż uprawa na kostkach słomy, a co dzieje się tuż obok?

Tuż obok, na ugorze, w szczerym piachu wśród sosen, rosną sobie pięknie nieliczne dynie i cukinie, a gdzieniegdzie i pomidor. Jak co roku, uprawa ta powstała poprzez zakopanie resztek kuchennych z wiaderka Bokashi w piasku i grubym wyściółkowaniu. Następnie, wetknąłem w piach kilka nasion dyni i cukinii, a później, poutykałem ostatki - rachityczne sadzonki pomidorów. Mak wyrósł sobie sam, anim go siał, ni sadził. Rośliny radzą sobie tu dobrze, za wyjątkiem kukurydzy, którą też wsiałem pod ściółkę, ale która jednak została w części wyrwana przez zwierzynę, a w części uschła. Trzech Sióstr więc tu nie będzie, tym bardziej że nie siałem tu fasoli.

Na grządkach Parszywej Dwunastki pojawiły się owoce miechunek oraz dużo zielonych pomidorów, choć oczywiście nie tyle, ile by być mogło, gdybym porządnie podlewał. Zebrałem większość wiosennych warzyw, czosnek i cebule już wyschły i poszły do spiżarni, sałaty i rzodkiewki się skończyły, a wsadzanie do ziemi nowych rozsad czy siew mijają się z celem, bo nic by z tego nie było bez podlewania. Na części grządek pną się więc jedynie po siatce pomidory, a reszta jest pusta, czekając aż się ochłodzi i pogoda pozwoli coś posadzić. Mam jak zawsze w odwodzie kilka rozsad, ale przetrzymam je raczej do drugiej dekady sierpnia zanim posadzę. Te pustki przyprawiają mnie czasami o ponury nastrój i chandrę, ale mówię sobie, że wyżej dupy nie podskoczysz - róbmy to, co się da i cieszmy się tym, co się udaje.

Udają się na przykład jakony, które od małego zacieniają swoją grządkę w całości, a nadto rosną na grządkach tak zwanej Plaży, zlokalizowanych tak, że słońce zagląda do nich na godzinę do dwóch dziennie. Zdjęcie pokazuje je w początku miesiąca, dziś są przeogromne. Cały czas plonują szczypiorki, są pierwsze cukinie i pomidory, są fasolki, maliny, jeżyny i różne różności w ilościach niehurtowych, ale w zupełności wystarczających na zaopatrzenie kuchni. Na bieżąco, w miarę potrzeb, podbieram ziemniaki, choć na wielkie ich plony w tym roku nie liczę, znowu przez upał i suszę. Dopisują ryby w stawie, a dzikiej zieleniny jest w leśnym ogrodzie tyle, że naprawdę nie pałam chęcią do siania sałat czy też jakichkolwiek innych zielsk, skoro równie dobre zielsko samo rośnie bez pracy. 

Wszystko dobrze idzie w workach uprawowych - pięknie rosną pomidory, ale też i pnąca cukinia zaczęła owocować. O ile (odpukać) nie przyjdzie zaraza, pomidorom planuję poświęcić osobny odcinek bloga, mając nadzieję, że będzie warto. Tymczasem, podlewam je tylko raz w tygodniu, usuwam podejrzane liście i czekam na ten jedyny w swoim rodzaju czas, gdy masowo zaczną dojrzewać. Pierwsze jaskółki już oczywiście są - zebrałem nasiona z kilku najwcześniejszych odmian, posmakowaliśmy nieco owoców, co dla mnie jest co roku przeżyciem, gdyż nie jem innych pomidorów niż swoje, stęskniłem się więc za nimi nieco przez parę miesięcy. Wiem jednak, że już za moment, powinno ich być tyle, że nie damy rady przejeść. Tak już jest w mieście, na warszawskim tarasie, gdzie wszystko dzieje się o 2-3 tygodnie szybciej niż w Ostoi i gdzie bez podlewania nie przetrwałoby nic, więc siłą rzeczy podlewam, a to skutkuje o niebo lepszymi i szybszymi plonami niż w wiejskim siedlisku, z jednostki powierzchni. Jak zawsze potwierdza się zasada, że im mniejszy areał upraw, tym plon z metra kwadratowego większy.

Lipiec jak zawsze zachwycił liliami i liliowcami na Grządce Gratisów, inne natomiast kwiatki strajkują i przeważnie żebrzą o wodę. W Ostoi i w całej okolicy zakwitły pierwsze nawłocie, czyli kurczę, "mimozami jesień się zaczyna", w lipcu, upalnym i wyjątkowo apatycznym w tym roku. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że fala sierpniowych upałów się przewali, że przyjdzie prawdziwa polska jesień, że nieco, a najlepiej sporo, popada. Jak będzie, to się oczywiście okaże, ale w sumie dobrze, że ten lipiec się kończy, żegnam go bez żalu. A już jutro, w pierwszym dniu sierpnia, będę podlewał i doglądał wszystkiego, mając nadzieję, że będzie lepiej.

piątek, 28 czerwca 2024

Mnogość niespodzianek

Któż nie lubi niespodzianek, prawda? No cóż, ja nie lubię! Bo niespodzianki bywają bardzo rozmaite, czasami z pozoru miłe, też potrafią przyprawić o ból głowy. W czerwcu niespodzianką największą było to, że był w nim lipiec - fenologiczny. Lipy kwitły jak szalone, wszystko działo się za wcześnie, przy akompaniamencie lejącego się z nieba żaru. Głupie alerty RCB przestrzegały co chwila przed ulewami i gradobiciem, ale w praktyce nic w Ostoi nie spadło i wszystko wyschło, czego nie podlałem. Oczekuję dnia, gdy dostanę alert RCB o tym, aby nie wierzyć w alerty RCB ... W tym żarze i suszy, niespodziankę sprawił dziki ryż rosnący w kastrze na podwórku - wodę w kastrze oczywiście uzupełniałem, a ryż odwdzięczył się taką gęstwiną zieleni, że teraz martwię się, czy przełoży się to na plon. Z czego on bidak te nasiona zbuduje, z tego błota w którym rośnie? Interweniować jednak nie zamierzam, niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba, albo jakoś tak ...
 
Jakoś tak zimą, albo jeszcze jesienią, zamarzyły mi się pomidory wiszące, w koszykach przy wejściu do Ostojowej chatki. Jak to ja - poczytałem o odmianach i wymarzyłem sobie jedną szczególnie, oczami wyobraźni widząc te setki małych pomidorków tuż za progiem. Choć to niewiarygodne, lepsze by to było nawet od spirali ziołowej! (A łyżka na to - niemożliwe!). Rozpuściłem wici i z pomocą znajomej ogrodniczki udało się dorwać nasiona delikwenta - pomidora, którego łodygi miały być wiotkie i przewieszać się z koszyka tak, aby tworzyć pokryte owocami girlandy. Posiałem, przesadziłem do koszyka, a ten niecny drań, zamiast się przewieszać, stoi sztywno jak ... powiedzmy, żołnierz na warcie i zwisać nie ma zamiaru. Ot, taka niespodzianka. Gdy zaczął próbować podnosić dach, na siłę wygiąłem go do dołu i uwiązałem, a czym się ta historia skończy, dowiemy się za jakiś czas. 

Na dach wybiera się także fasola, rywalizując w tym wyścigu z winoroślą, która całkowicie w tym roku przemarzła i nie dawałem jej za wielkich szans. Tymczasem, być może, da nawet kilka gron. A fasola, to Jaś, z tym że dwie z czterech roślin to Jaś klasyczny, biały, a kolejne dwie to Jaś o nasionach czarnych jak dusza polityka. Dostałem tylko dwa nasiona tego kuriozum i oba wykiełkowały. Teraz zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem sadząc czarno - białą parę, Jasiów w dodatku. Brzmi, jakby mogło sprowadzić kłopoty. A poważnie, cieszyłbym się z tego, gdyby powstała krzyżówka, ale równie dobrze, jak co roku, mogę zużyć nasiona tej fasoli do wigilijnego barszczu (miny rodziny, gdy zobaczą czarną fasolę, pewnie będą bezcenne, pytanie tylko, w jaki sposób sprawić, aby nie utraciła koloru). Co z tego wyrośnie, będzie więc niespodzianką, ale że jest to najcieplejsze miejsce w całej Ostoi i w poprzednich latach potrafiłem zbierać stąd fasolę nawet w pierwszych dniach grudnia, to trzeba uzbroić się w cierpliwość. Jedno jest pewne - przy zbiorach nie obejdzie się bez drabiny.

Bób sprawił dwie niespodzianki, jedną przykrą (choć się tego spodziewałem) i drugą fajną (choć to właśnie chciałem osiągnąć). Przykrą, bo zabiły go upały przedwcześnie i wydał mały plon, a fajną, gdyż w plonie są wszystkie odmiany kolorystyczne które wysiałem plus najprawdopodobniej jedna fajna krzyżówka. Prawdopodobnie, bo dokładnego przeglądu nasion dokonam dopiero wtedy, gdy wyschną. Na pewno jeszcze ten bób pokażę, bo myślę, że warto. Póki co, nasiona suszą się na ganku, a gdy wyschną, pójdą na dobę do zamrażarki, aby pozbyć się potencjalnych szkodników mogących ziarna uszkodzić przy przechowywaniu. Następnie mozolnie wybiorę nasiona do siewu w przyszłym roku. Będę się też zastanawiał nad nowym miejscem dla bobu - grządka pod sosną jest jednak tak skutecznie przez drzewo wysuszana, że bób zasługuje na lepszą lokalizację. Ale konia z rzędem temu, kto wskaże taką w Ostoi ... sosny, sosny wszędzie!

Przez lata w czerwcu kwietna łąka nad stawem pokrywała się bielą złocieni. W tym roku odrobinę niespodziewanie złocienie nie zdominowały łąki. Odrobinę, bo w rozmowach ze specjalistami dowiedziałem się kiedyś, że złocień dominować przestaje po 3-4 latach, i to się zaczyna sprawdzać. Dodatkowo na małą ilość bieli wpłynęła susza, można było momentami odnieść wrażenie, że kwiaty rosną od razu suszone. Cały czas powstrzymuję się z pierwszym koszeniem, w ostatnim dniu czerwca ma być 35 stopni w cieniu, myślę więc, że sięgnę po kosę dopiero w lipcu i niewykluczone, że będzie to raz pierwszy i ostatni.

Pomimo mojej rybackiej przeszłości, wielu znajomych i życzliwych kolegów, którzy nadal z rybami pracują, przez długi czas nie udawało mi się zakupić do stawu złotej orfy - kolorowej odmiany jazia. Niespodziewanie, udało się. Kilka telefonów i rybki trafiły do Ostoi. Jest to projekt wysokiego ryzyka, gdyż rybki te są doskonale widoczne dla wszelkich drapieżców - od okoni w stawie, przez czaple i zimorodki, po wydry. Ba, przy obecnych rozmiarach zagraża im pływak żółtobrzeżek i zaskroniec. Czy przeżyją, czy urosną, okaże się za rok. Póki co cieszą oko, pływając tuż pod powierzchnią wody i zbierając z lustra stawu pył z mielonego ziarna kukurydzy, którym czasami dokarmiam karasie i liny. Niepokoi mnie opadający poziom wody w stawie, ale do stanu minimalnego, przy którym trzeba by zacząć interweniować, jeszcze daleko. Staw dojrzał i może funkcjonować samodzielnie, cieszy oko i dostarcza cennych plonów, a gdybym się z nim rozstał, będzie sam sobie radził wspaniale jeszcze przez wiele lat.

Największa niespodzianka tego czerwca, poza pogodą, to całkowite, totalne i nieuchronne zniknięcie wszystkich malinojeżyn z leśnego ogrodu. W poprzednich latach owoce te nie wzbudzały żadnego zainteresowania jego mieszkańców innych niż człowieki, a w tym roku ptasia ferajna napadła krzewy i zrabowała wszystko. Mam głębokie przeświadczenie, że jest to efekt suszy i że ptaki traktują te owoce jako źródło wody. Może tak jest, może nie, faktem jest, że tydzień temu zbierałem pierwsze dojrzałe owoce, a dziś zbierać można jedynie fioletowe ptasie kupy. No i co z tym zrobić? Totalnie nic, niech im idzie na zdrowie. W przyszłym roku zastanowię się, czy nie dodać w leśnym ogrodzie dodatkowych poidełek, jak widać staw ptakom za wodopój nie wystarcza. Tymczasem, pora zebrać czarną porzeczkę, którą póki co ptaki pogardziły ... póki co.

wtorek, 28 maja 2024

Pod znakiem siewów, rozsad i prognoz meteo

 

Myślę, że nie ma bardziej intensywnego i stresującego miesiąca w ogrodzie niż maj. Z jednej strony już działa ogród, chociaż jeszcze nie pełną parą, z drugiej na ostatnie przymrozki czekają siane w kwietniu rozsady, a równolegle zaczynają się i trwają siewy najbardziej ciepłolubnych warzyw - fasoli, kukurydzy, dyń, cukinii i innych wynalazków. Niemal wszystkie wielodoniczki są zajęte, kończą się przygotowane wcześniej podłoża do siewu, kończy się miejsce dla rozsad, a najbardziej kończy się energia ogrodnika, który musi w tym miesiącu walczyć na wszystkich frontach - od siewów po zbiory, i ze wszystkim pomiędzy.

Dodatkowo jeszcze, ogrodnik cały czas z niepokojem obserwuje prognozy meteo, z utęsknieniem bowiem oczekuje na odpowiednie warunki, aby do gruntu wysadzić pieczołowicie przygotowane rozsady. Pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł, a jedna zła decyzja może sprawić, że małe roślinki, w których wyhodowanie włożyliśmy tyle pracy i miłości zostaną w jednej chwili unicestwione przez nocny przymrozek lub przez burzę gradową w samo południe. Obserwujemy więc prognozy krótko i długo terminowe, próbując wygrać w pogodową ruletkę, na zmianę chcąc sadzić już, a chwilę później myśląc, że mądrzej jednak będzie jeszcze poczekać.

Przychodzi jednak dzień, kiedy trzeba powiedzieć "kości zostały rzucone" i posadzić wreszcie te rozsady. Decyduję się na to 24 maja, w ciągu dziesięciu godzin sadzę wszystkie pomidory, większość cukinii, znaczną część dyń, nieco kukurydzy, jakieś kwiatki-bławatki, pozostawiając resztę na kolejną okazję. Od chwili posadzenia ostatniej sadzonki żyję w lekkim niepokoju, czy nie powtórzy się sytuacja z przed roku, kiedy to czerwcowy przymrozek niemal nie sprawił, że ogrodnicze narzędzia można by zawiesić na kołku i oddać się innym, bardziej intratnym zajęciom. Na szczęście, wszystkie znaki na niebie i ziemi na razie wskazują, że ta sytuacja się nie powtórzy, ale jak to mówią diabeł nie śpi. Niedługo po tym, jak posadziłem sadzonki w siedlisku, na warszawski taras spadł grad, który unicestwiłby pozostałe, gdyby mnie akurat nie było i gdybym ich zawczasu nie schował. No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo ...

A jest co chronić - tegoroczne fasole rosną jak na drożdżach, zarówno karłowe, jak i tyczne biją wszelkie rekordy. Myślę, że jest to zasługa własnych nasion - kolejnego pokolenia wyhodowanego i zebranego w Ostoi, pieczołowicie przebranego po to, aby siać tylko najlepsze. Jeżeli wszystko, co posiane kiełkuje Ci w dwie doby, i to w stu procentach, to jak to mówią, wiedz, że coś jest na rzeczy. Od pomidorów, przez dynie i cukinie, po fasole i kukurydzę, wszystko to potwierdza się w tym roku. Nowe "wynalazki" kupione gdzieś lub dostane w ramach wymiany od znajomych kiełkują lepiej lub gorzej, ale nigdy tak dobrze, jak własne.

Tegoroczny maj przynosi wszystko o trzy tygodnie wcześniej niż w latach poprzednich. Najlepszym dowodem tego jest szampan z kwiatu czarnego bzu, już zrobiony i spróbowany, podczas gdy normalnie nastawiam go zawsze w pierwszym tygodniu czerwca po to, aby był gotowy na święto Letniego Przesilenia, 21 czerwca. Niepokoi mnie to znacznie, bo zwiastuje to jeszcze więcej anomalii pogodowych, gwałtownych zjawisk atmosferycznych oraz najprawdopodobniej pogłębiającej się suszy, która już teraz jest jednym z największych problemów Ostoi. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, jak w tym roku, abym cały zapas deszczówki zużył do podlania sadzonych w kostkach słomy rozsad, i jeszcze zabrakło. Z tego wszystkiego, co widziałem w maju, wróżę kolejny trudny rok - obym był złym prorokiem.

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Nie taki kwiecień straszny, jak go malują ... tylko bardziej!

 

Miało być tak pięknie, a było jak zwykle. Nadzwyczajnie wysokie temperatury zaowocowały tym, że wszystko rozkwitło i rosło jak na drożdżach. Ostoja cała w kwiatach w początku kwietnia to zjawisko wcześniej mi nieznane, choć urokliwe. Przypuszczenie, graniczące z pewnością podpowiadało jednak, że nienormalne to jest i że to nie powód do radości. Trzeba się jednak cieszyć tym, co akurat trwa, popodziwiałem więc sobie zarówno kwiecie na drzewach owocowych, jak również na "grządce gratisów", gdzie rosną rośliny ozdobne mi podarowane, których nie wypadało mi nie przyjąć, jak również rośliny uratowane od znajomych od wyrzucenia na śmietnik.





Nie minęło jednak więcej niż kilka dni, a przyszedł, jak mawiała Pani Frał, armagiedon, z nocnymi temperaturami poniżej minus pięciu stopni, co zaskutkowało tym, że znaczna część kwiecia dostała w tyłek, a przy okazji i innym się dostało. Najbardziej widoczne są przemrożenia robinii akacjowej, drzewa te obecnie wyglądają jak siedem nieszczęść, jest jednak nadzieja, że przeżyją, ale miodu akacjowego raczej w tym roku nie będzie. Bardzo źle wyglądają orzechy włoskie, kiwi i morwy, zresztą, popatrzcie sami.





 Z doświadczenia wiem, że to, co na zdjęciach wszystko sczernieje i opadnie, a wtedy zacznie się oczekiwanie na wynik rosyjskiej ruletki - odbije, czy nie odbije?

Na szczęście, cała gama roślin z takich kwietniowych przymrozków nie robi sobie nic - rosną, a nawet dalej kwitną, jakgdybynigdynic :) 





Bardziej szczegółowe oględziny ujawniają, że ostateczny obraz strat ukaże się dopiero za jakiś czas. Widać, że ucierpiała także winorośl, w okropnym stanie są drzewa miododajne takie jak ewodia, ale czy to już ich kres, czy też jedynie ten rok trzeba zapisać na straty - to się okaże. Dobrze, że jest teraz ogrom zielska do jedzenia i do suszenia, to trochę osładza ogólną ocenę tego kwietnia.




Na łące kwietnej oddzielającej ogród leśny od stawu, przy tej zwariowanej pogodzie, za kwitnienie bierze się arcydzięgiel litwor, chcąc się chyba popisać i pokazać swój góralski charakter. Oby żadne pogody mu nie zaszkodziły, wtedy moje pragnienie, że na stałe zadomowi się w Ostoi, wypełnią się.



Tymczasem pod dachem, miło, ciepło i przyjemnie, czas upływa na sianiu pomidorów, pikowaniu bazylii i zachwytami nad systemem korzeniowym marka kucmerki. Dni są wypełnione po brzegi, jak to w kwietniu, czego i Wam życzę. Oby tylko pogodowe anomalie nie zniweczyły kwietniowych starań, uda się odrobić wszelkie straty z tego zwariowanego miesiąca ... Trzymajcie kciuki, aby tak było!