Koniec sezonu to zawsze czas smuteczku i żalu, ale także oddechu i ulgi. Tyle się miało zrobić, a się nie zrobiło i w tym sezonie już na pewno się nie zrobi. Z drugiej strony jednak tyle się udało, pomimo wszelkich przeciwności, że dni, kiedy pracy jest mniej, a słoneczko krócej świeci oczekuje się z wytęsknieniem. Jest to jednak miecz obosieczny, bo im dni krótsze, tym częściej zaczynają ujawniać się symptomy tej corocznej choroby, która gdzieś tam pod czaszką szepce "kurczę, ale bym chciał, żeby był już marzec", by znowu móc siać. Tymczasem jednak, jak nowa świecka tradycja nakazuje, zrobiłem pamiątkową fotkę z warzywem, oficjalnie kończąc sezon 2024. Warzywo przytrafiło się być raczej mikrych rozmiarów, ale szczerze mówiąc, nie dbałem o to. Wstrzeliłem się ze zbiorem resztek pomiędzy dwa przymrozki i jedynym moim zmartwieniem było to, czy to, co zbieram, nada się do przechowywania. Jak to mawiali starożytni Papuasi - so far, so good, póki co, wszystko przechowuje się dobrze.
Wszystkie te ostatnie zbiory jak zwykle były umowne, bo za każdym razem, gdy sprzątałem kolejny fragment ogrodu okazywało się, że a to tu, a to tam, coś się gdzieś ukryło, coś się gdzieś znalazło, można by powiedzieć, że "pomidorom i dyniom nie było końca". O ile jednak te pierwsze plonowały w tym roku w miarę normalnie, o tyle te drugie poległy w nierównym boju z permanentną suszą i o ile liczbą satysfakcjonowały, to rozmiarami już nie. Zdecydowana większość dyń, nawet dużych odmian, nie przekroczyła dwóch kilogramów, co na początku mnie złościło, ale gdy po pewnym czasie zaczęły one sukcesywnie trafiać do kuchni stwierdziłem, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jestem teraz w stanie gotować wedle zasady - jedna dynia, jeden gar zupy, a nie dzielić dynię na czworo i zużywać na raty, bo jakikolwiek gar to pomieścił.
Z drugiej strony, może to być pierwszy od dawna rok, kiedy to dyń nie wystarczy do przyszłego maja, ale cóż, nie będziemy z tego powodu płakać. Mamy taką masę przetworów z poprzednich lat, że głód nam niestraszny. W zadziwiający sposób obrodziły też ziemniaki i jakony, a sporą ilość "kostki cukiniowej" udało się dopchać kolanem w notorycznie pełnej zamrażarce. Wszędzie piętrzą się słoje z ketchupem z zielonych pomidorów, salsa verde z miechunek, oraz po raz pierwszy kilka słoiczków dżemu z psianki ogrodowej "Huckleberry", która smakowo w tej formie nas uwiodła i jest chyba jednym z ważniejszych odkryć tego sezonu. Wielka szkoda tylko, że praktycznie nie jest wystarczająco smaczna, aby ją jeść na surowo, a do dżemów mam ambiwalentny stosunek, mogłyby dla mnie nie istnieć. No ale cóż, będzie to coś na osłodę, na długie zimowe wieczory.
Jak zawsze w ostatnich latach, 10 października wykopałem jakony i tego samego dnia na ich miejscu posadziłem czosnek. Posadziłem go również jak co roku w truskawkach, które wcześniej do tego przygotowałem, przysypując całkowicie zrębkami, by utraciły stare, chore liście i wypuściły nowe. Czosnek natomiast pracowicie przyciąłem, ząbek po ząbku, przed sadzeniem, po to, aby ptaki nie wyciągały ząbków z ziemi za te długie, białe ogonki. Obie te metody - odnawiania truskawek przez zasypywanie oraz przycinanie czosnku stosuję od lat, bo wiem, co się u mnie dzieje, gdy tego nie robię. truskawki chorują, a czosnek leśne ptaki niszczą. Podzieliłem się tym wszystkim z tzw. internautami i choć sporo było reakcji pozytywnych, to jednak z roku na rok rośnie chyba liczba negatywnych komentarzy. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że moja dewiza to "Róbmy swoje" i że żadne takie sytuacje nie powodują iż mam ochotę "rzucić to wszystko i uciec w Bieszczady", niemniej jednak miałem taką chwilę refleksji iż wcale nie dziwota, że niektórzy całą swoją cenną wiedzę i doświadczenie trzymają dla siebie, gdyż dzieląc się tym, musieliby wyhodować grubszą skórę, aby różne dziwne komentarze znosić. Tak czy inaczej, dzień sadzenia czosnku jest dla mnie symbolem nie zakończenia obecnego sezonu, a rozpoczęcia sezonu 2025, gdyż wtedy dopiero do tego czosnku zajrzę, a zbierać go będę wczesnym latem. Tymczasem, można z ulgą odetchnąć, że jeden coroczny "temat" można odhaczyć i o nim zapomnieć.
Nie mogę powiedzieć, że "eksperymentuję" z muchomorami, gdyż z tym, co uznajemy za leki się nie eksperymentuje, chyba że jest się szefem jakiejś Big Pharmy i testuje się coś na miliardach. Muchomor nie jest dla mnie środkiem rekreacyjnym, jest po prostu lekiem, który stosuje się wtedy, gdy zachodzi konieczność i ściśle wedle zaleceń. Używam muchomora od lat, a co najmniej 9000 lat znanej historii która wiąże go z człowiekiem przekonuje mnie, że jest to cenny dar natury, z którego absolutnie każdy, kto chce i wie jak, powinien móc korzystać. Planowany zakaz sprzedaży muchomora ani mnie ziębi, ani grzeje w aspekcie korzystania z tego grzyba, gdyż ani go nie sprzedaję, ani nie kupuję, zbieram go sam we własnym lesie, sam suszę, sam przechowuję i sam używam. Potępiam natomiast tych, którzy pod pozorem fałszywej troski o współobywateli wprowadzają takie zakazy. Może niech zaczną od zakazu sprzedaży papierosów i wódy, oraz trującego, pełnego chemii żarcia w sklepach i szeregu innych "dóbr" na których tłuką kasę bogacze. Tu utnę, bo dalej mogłoby już być niecenzuralnie. Tegoroczne muchomory zebrane, wysuszone i zabezpieczone - oby nie było konieczności z nich korzystać, ale jeżeli, odpukać, taka zaistnieje, to są.
Po dwóch latach względnego spokoju bobry znów "dały do pieca", dosłownie i w przenośni. Zaczęły na potęgę kopać nory, demolując brzegi stawu oraz ścinać drzewa tak perfidnie, że padały na działkę sąsiada. Zamiast więc robić to, co miałem w planach, musiałem uprzątać drzewa. Jak zwykle, opału dzięki temu nie zabraknie i znowu przez kolejnych parę lat nie będę musiał niczego ścinać, aby ogrzać chatkę. Chcąc ocalić jakiekolwiek drzewa będę musiał zając się bliżej tematem bobrów, raz już bowiem wycięły prawie 100 procent drzewostanu po jednej stronie stawu, nie chciałbym aby to zrobiły po przeciwnej. W pierwszym kroku owinę więc siatką te drzewa, które na pewno chcę ocalić, a później zastanowię się, czy podjąć jeszcze jakieś kroki. Z jednej strony bowiem jest to super cool mieć "własne" bobry, z drugiej jednak niszczą one moją pracę, a niekoniecznie możliwym jest temu całkowicie zapobiec, a szkody całkowicie wyeliminować. Niektórych ściętych drzew nie doczekam do końca mego żywota, by osiągnęły takie rozmiary, przy których zostały ścięte. Myślę, że jest to wystarczający argument, aby osobom, które oburzają się, że w bobrową działalność ingeruję, zabierając im drzewa, które ścięły, zaproponować, aby przyjechały, i bobry adoptowały. Niech dadzą im dom u siebie, swoje drzewa i swoje stawy. Jest z tym jednak pewien problem - większość oburzonych dla bobra mogłoby mieć tylko wannę i domową paprotkę, sporo bobra widziało tylko w telewizji, no ale pałanie świętym oburzeniem, przyznaję, mają do perfekcji opanowane.
I tak oto skończył się sezon, w ogrodzie coraz mniej pracy, ale nie oznacza to, że nic się nie dzieje. Posadziłem wreszcie szpinak, który w ogóle nie chciał mi z nasion kiełkować w odpowiednim terminie, czyli w pierwszej dekadzie września. Było po prostu za ciepło. Wkurzyłem się i wsypałem nasiona do słoika z wodą, a następnie umieściłem w lodówce na pięć dni. Po upływie tego czasu, odcedziłem nasiona na sitku i od razu posiałem w wielodoniczce. Na efekty nie trzeba było długo czekać, szpinak wreszcie pięknie wykiełkował. Poszedł niedawno na grządki uprzątnięte po innych uprawach, bo gleba i żyjące w niej mikroorganizmy nie lubią próżni - muszą mieć jakieś korzenie roślin, z którymi mogą współpracować. Poza tym, to przecież jedzenie, które dzięki zadbaniu o nie teraz, będzie dostępne o ponad miesiąc wcześniej wiosną. No i jedna rzecz mniej do zrobienia w przyszłym roku. Żegnamy więc definitywnie ogrodowy 2024, niech żyje 2025 :)
Zanim przeczytałam, obejrzałam zdjęcia i pomyślałam: jak pięknie i obficie. A po przeczytaniu: czyta się pana jak książkę, ciekawą książkę. U mnie w ogrodzie koło domu warzywnik właściwie dawno już opustoszał, no może poza liściastym miksem salat i szpinaku, który jeszcze obficie rośnie. Ale kwiaty, zwłaszcza wszelkie tzw. samosiejki, w tym słoneczniki (niekończąca się stołówka dla ptaków) pięknie kwitną. Na pomorzu jest ciągle ciepło i szaruga nie przytłacza, więc wyjątkowo jeszcze nie powtarzam: oby do wiosny :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa, cieszę się, że blog się podoba :) Tu prawie wszystkie kwiaty skosiły przymrozki, no ale kiedyś przecież musi też być szaro i buro, abyśmy mogli docenić czas, kiedy jest inaczej ;)
UsuńUwielbiamy Pana bloga! i dziękujemy za niego, wszystkiego co dobre na czas odpoczynku i dużo sił i radości na przyszłe miesiące, serdecznie pozdrawiam-Dorota
Usuń