Eksperyment z domową hodowlą ałyczy z wolna wymyka się spod kontroli. Jak pisałem poprzednio, metoda stratyfikacji nasion w mokrych papierowych ręcznikach okazała się skuteczna, a teraz nawet można by rzec, że rewelacyjna.
Nie ma dnia, abym w ręczniku nie znalazł minimum jednego kiełkującego nasionka takiego jak na zdjęciu. To dzisiejsze nasionko za chwilę trafi do kolejnej doniczki.
Spoczywające w takich samych warunkach nasiona dzikiej róży i aronii nie wykazują jeszcze żadnych oznak kiełkowania, za co w sumie im jestem wdzięczny. Mam jednak nadzieję, że do końca marca "ruszą się" i dadzą choćby znak życia.
Kiełkujące nasionka ałyczy pracowicie wysadzam do małych doniczek, cieszy mnie niezmiernie, że jest ich coraz więcej, ale z drugiej strony brakować zaczyna miejsca na domowych parapetach. W doniczce siewki potrzebują jeszcze od tygodnia do dwóch, aby pokazać prawdziwe listki. Ich korzenie rosną bardzo szybko, obawiam się, że czeka mnie przesadzanie do większych doniczek.
Ani nasiona stratyfikowane na tarasie, ani te stratyfikowane według powszechnych zaleceń, czyli zmieszane w proporcji 1/3 z podłożem nie zaczęły kiełkować - i to też jest dobra wiadomość.
Nagły nawrót zimy i mrozów uniemożliwia wywiezienie sadzonek do Ostoi, gdzie mogłyby znaleźć miejsce na ganku i szczęśliwie dotrwać do czasu, gdy pogoda pozwoli wysadzić je do gruntu. Ganek daje jedynie ochronę od wiatru, ale nie od niskich temperatur.
Nauka z ałyczowego eksperymentu jest taka, że festina lente, czyli spiesz się powoli. Pospieszyłem się z ręcznikową stratyfikacją, z powodzeniem można było ją rozpocząć miesiąc, lub nawet dwa później. Z drugiej strony, któż by się spodziewał, że tak dobrze nasionka będą kiełkować?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz