piątek, 19 września 2025

Historia z morałem

Nieco ponad dziesięć lat temu, w początkach 2015, zapytano mnie czy nie poprowadziłbym warsztatów permakulturowych dla grupy młodzieży, jakoś tak w połowie roku. Zapytałem, jaki dokładniej miałby być temat warsztatów, i wtedy okazało się, że odbyć się one by miały w ramach cyklu zajęć o recyclingu. Główne zadanie jakie mi postawiono to pokazać, jak konstruktywnie, i permakulturowo, wykorzystać plastikowe butelki po napojach.

Musiałem się wtedy zastanowić, jak to ugryźć. Rozejrzałem się po Ostoi i znalazłem sporo butelek półtoralitrowych, głównie po wodzie Żywiec, pozostawionych tu przez gości. Stwierdziłem, że jeśli zużyję je w ramach warsztatów, to i wilk będzie syty, i owca cała. W szopie stały też duże kastry budowlane, wtedy nieużywane, a w Internecie krążył filmik o tym, jak permakultura pomaga uchodźcom na Bliskim Wschodzie, ucząc ich konstruowania tak zwanych wicking beds, czyli po naszemu donic podsiąkowych. To wszystko razem złożyło się na pomysł, aby ze zbędnych rzeczy plastikowych skonstruować taką właśnie donicę.

Prototyp powstał w czerwcu 2015, i miał docelowo powędrować na warszawski taras, by tam oszczędzać mi wodę oraz wysiłków przy podlewaniu. Został jednakże najpierw wypełniony podłożem i obsiany rzodkiewkami, by upewnić się, że to dobre rozwiązanie, oraz by na nadchodzących warsztatach pokazać, co mamy budować i jak to działa. Chciałem też, by uczestnicy spróbowali plonów z takiej donicy, z niepokojem więc obserwowałem wschodzące rzodkiewki.

Gdy nadeszły warsztaty, pierwsze chyba takowe, o takich donicach, w naszym kraju, zbudowaliśmy więcej takich donic. A ponieważ w międzyczasie na strychu Ostojowej chatki znalazłem rulon naturalnego filcu, zdecydowałem, że położymy go na agrowłókninę, jakiej użyłem w prototypie by oddzielić podłoże od rezerwuaru wody. Filc poprawił właściwości podsiąkowe donic i sprawił, że woda stała się łatwiej dostępna dla roślin. Począwszy od wiosny 2016 donice te służyły w Ostoi, dając nawet do trzech plonów w roku.

Klasycznie, zaczynały sezon rzodkiewką, następnie rosły w nich karłowe fasole, a po nich zimowe sałaty. Donice nigdy nie trafiły na warszawski taras, stwierdziłem bowiem, że napełnione ważą za wiele, abym je targał z auta do bloku, przez mieszkanie, na taras. Ponadto, na tarasie w międzyczasie ustawiłem już inne donice, i nie bardzo byłoby gdzie te podsiąkowe postawić.

Z upływem lat, eksperymentując z innymi formami uprawy - w workach, w kostkach słomy, w grządkach podwyższonych - donice podsiąkowe zacząłem obsadzać inaczej. W jednej posadziłem truskawki, inną przeznaczyłem na szczypiorek, jeszcze inną na mini plantację kłosowca fenkułowego dla moich pszczół... Zwolniło mnie to od obowiązku zajmowania się donicami do tego stopnia, że nie tylko w nich już niczego nie siałem, ale nawet nie podlewałem i nie napełniałem podziemnych rezerwuarów wody - kiedy padało, robił to deszcz.

No właśnie, kiedy padało. Ostatnio jednak, od dwóch lat jest tu z tym problem. Pada tak mało, że drzewa umierają stojąc. A donice podsiąkowe do szczętu wysychają. Rośliny w nich ledwo zipią, podłoże się kurczy, przy ścianach kastry pojawiają się szczeliny, którymi resztki wody parują. Donice zaniedbane zaczęły przypominać obraz nędzy i rozpaczy, doszedłem więc do wniosku, że należy się nimi zająć.
Obmyśliwszy sobie plan działania, już miałem przystąpić do pracy, gdy uświadomiłem sobie, że coś, co zaraz sprawdzę, jest odrobinę unikalne, że chyba nikt i nigdzie tego nie zrelacjonował, że warto to udokumentować. Jak wygląda zawartość donicy po dziesięciu latach jej użytkowania? Czy filc i agrowłóknina nie rozłożyły się? Co z butelkami, rozpadły się w drobny mak i rezerwuar się zawalił? Jak wygląda podłoże w donicach, przez 10 lat niewymieniane, a jedynie gdy było trzeba, dopełniane z wierzchu kompostem? Na ile trwała okazała się ta plastikowo-butelkowa permakultura, którą, nieco z musu, pokazałem na warsztatach?

Przystąpiłem do opróżniania pierwszej donicy, wykopując najpierw rosnące w niej truskawki. Posadziłem je na grządce aby zobaczyć, czy takie, co najmniej sześcioletnie, a może i starsze się przyjmą. Usunąłem chwaściory do wiaderka, na koniec wyniosłem na kompost. Zacząłem łopatką usuwać podłoże, jednocześnie napełniając nim "chińskie wazy", doszedłem bowiem do wniosku, że stare, pełne nasion chwastów podłoże z donic będzie idealne do tego, co chcę w wazach zrobić.

Mniej więcej do połowy wysokości donicy podłoże było pełne korzeni wszystkiego, co w tej donicy rosło. Poniżej jednak, korzeni było już mało, a im głębiej, tym mocniej zbite było podłoże. Przy dnie wyglądało niemal dokładnie tak, jak dziesięć lat temu, w dniu, gdy donice pierwszy raz napełniałem. Widać było jedynie, że ubyło "czarnego" - materii organicznej z podłoża zrobionego z kompostu i torfu, a przez to przybyło "białego" - nierozłożonego perlitu. Podłoże, pomimo ubicia, dzięki perlitowi pozostało jednakże przepuszczalne - nie zagniwało, nie śmierdziało, wyglądało niemal doskonale - ot, dodać kompostu i jazda, znowu w nie siać i sadzić.

Filc i agrowłóknina, które oddzielają podłoże od rezerwuaru, zaskoczyły mnie najbardziej. Poza tym, że oczywiście były "brudne", to były jak nowe. Ani jednej dziury, zero oznak rozkładu filcu, żadnego rozpadu agrowłókniny na drobne kawałki, jak to się często dzieje "na powietrzu". Uniosłem jeden róg "rezerwuaru" - butelki pod przykryciem okazały się mieć dokładnie taki sam kształt, jak w dniu, w którym je tam umieściłem. Po opróżnieniu z podłoża i umieszczeniu rezerwuaru z powrotem tam gdzie był, donica okazała się być gotowa do ponownego napełnienia podłożem, by dalej służyć uprawie i dawać plony.

Ale powoli, może... tym razem... wniosę ją najpierw na warszawski taras? A potem spokojnie, powoli, przyniosę składniki podłoża, wymieszam i napełnię donicę? I na koniec dopiero naleję wody? Tak trzeba było zrobić dziesięć lat temu, żeby później nie "jutrać" patrząc na sto kilo do wniesienia... No cóż, człowiek się całe życie uczy, lepiej jednak późno, niż wcale.

By mieć pewność, że jest jak jest, że w innych donicach sytuacja jest identyczna, wziąłem się za drugą donicę. Padło na tą, w której rosły kłosowce fenkułowe głównie. Wykopałem je i przeniosłem w pobliże pasieki, sadząc pod karaganami i robiniami. I jak to mówią - kto przeżyje, wolnym będzie. Życzę im wszystkiego najlepszego, ale łatwo nie będzie.

W drugiej donicy sytuacja była identyczna - dobre podłoże, świetnie zachowany filc, nienaruszony rezerwuar z butelek. 

A co z "chińskimi wazami" i starym podłożem? Pomysł na nie jest taki - posadzić dziki ryż. Ponieważ rośnie on w wodzie, przygotowując dla niego donice, muszę nalać jej tyle, by podłoże znalazło się całkowicie pod wodą. Wszystkie nagromadzone w podłożu korzenie, wszystkie nasiona chwastów, wszystko co zbędne, pod wodą zgnije do wiosny i nie tylko podłoże się "oczyści", ale jeszcze użyźni.

Jak to mówią, jak pomyślał, tak zrobił - ale tym razem nieco mądrzej. Najpierw ustawiłem wazy w miejscu docelowym, by nie nosić ciężarów bez potrzeby. Stoją przy wjeździe na podwórko, w miejscu gdzie naprawdę ciężko by było coś uprawiać innym sposobem niż w pojemnikach. Do waz nie do pełna wypełnionych podłożem nalałem po brzegi deszczówki. Z radością obserwowałem jak z podłoża woda wypycha powietrze, całkowicie je przesycając. Zebrałem nasiona dzikiego ryżu rosnącego, no popatrz, też w starej kastrze (co za zbieg okoliczności), dwa metry obok. Namoczyłem je w deszczówce, by stały się cięższe. Po jakimś czasie, posiałem je w "breję" w wazach w nadziei, że wiosną wykiełkują i że moja podwórkowa plantacja dzikiego ryżu powiększy się trzykrotnie. Co z tego wyjdzie, dowiemy się w przyszłym roku, a tymczasem, przy bramie, stoją też dwie puste, dziesięcioletnie donice podsiąkowe, które czekają, abym je zabrał do Warszawy, gdzie na tarasie będą mogły służyć uprawie jeszcze przez wiele długich lat. 

Morał z tego jest taki – rzeczy, które traktujemy jako jednorazowe, nietrwałe czy wręcz szkodliwe, mogą się okazać zadziwiająco wytrzymałe i użyteczne, jeśli tylko umieścimy je w odpowiednim kontekście i nadamy im sens. Plastikowe butelki, które w naturalnym środowisku byłyby problemem, w donicy podsiąkowej służyły dziesięć lat bez uszczerbku i bez szkody. Filc, który mógł się rozpaść, zachował swoje właściwości, a całe rozwiązanie okazało się nie tyle eksperymentem, co pełnoprawną technologią, działającą w zgodzie z permakulturową zasadą wielokrotnego wykorzystania i projektowania trwałej kultury.

A z drugiej strony – morał jest też taki, że nie ma systemów nieożywionych samowystarczalnych w nieskończoność. Donice są nieożywione, działały więc tak długo, jak długo towarzyszyła im moja uwaga i troska, a kiedy je zaniedbałem, woda przestała być gromadzona, a rośliny zaczęły marnieć. Natura w donicach wymaga opieki i współpracy, a nie tylko sprytnych rozwiązań. Najlepszy nawozem jest oko i dłoń ogrodnika.

Można więc powiedzieć, że ta historia to lekcja o czasie i cierpliwości. O tym, że warto eksperymentować i wprowadzać innowacje, ale też o tym, że trzeba pamiętać o prostych, praktycznych rzeczach – takich jak nie wnosić stu kilogramów podłoża na taras w gotowej donicy, tylko zrobić to mądrzej i wygodniej.

Wreszcie – to przypomnienie, że każdy projekt ma swój cykl życia. Dziesięć lat temu butelki znalazły nowe zastosowanie i przestały być odpadem, a dziś nadal mogą służyć, jeśli tylko zechcę dać im trzecie już życie. Systemy jakie budujemy, tak jak i my sami, starzeją się i czasem wymagają poprawek – ale wciąż pozostają wartościowe, jeśli tylko spojrzymy na nie z odpowiedniej perspektywy.

A więc morał ostatni? Projektujmy tak, by nawet „śmieci” mogły stać się zasobami, ale nie zapominajmy, że bez naszej obecności, troski i współpracy z naturą żaden system nieożywiony, zbudowany ludzką ręką, nie będzie trwały.

I na koniec - czasem to, co tworzymy z myślą o szybkim i prostym rozwiązaniu, może przetrwać znacznie dłużej i lepiej niż się spodziewamy, jeśli tylko poświęcimy temu trochę uwagi i szacunku. Trzeba też pamiętać, że nauka przez doświadczenie i cierpliwość przynosi efekty, a praktyczne podejście do permakultury uczy nas, jak wykorzystać zasoby, które już mamy, minimalizując straty i marnotrawstwo. Z czasem z małych pomysłów mogą wyrosnąć trwałe rozwiązania, które służą nie tylko nam, ale może i tym, którzy przyjdą po nas.