wtorek, 15 czerwca 2021

Dziwactw ciąg dalszy

Pisałem o Dziwactwach w 2019, a dziś znowu - czyżby już zapas inwencji w zakresie tytułów wpisów był na wyczerpaniu? Tak czy inaczej - do rzeczy! Czerwiec w Ostoi obfituje w dziwactwa, których skala jest bardzo zmienna - raz są to maleńkie, wywołujące uśmieszek sprawy, kiedy indziej, całkiem spore "afery", zmuszające do zadania sobie pytania: co ja tak właściwie robię? Dziś właśnie o tych różnych sytuacjach napisać pragnę, a pierwsza z nich to dziwna sytuacja podwójnie, bo nie pamiętam - czy ja już o tym pisałem, czy nie? Tak czy inaczej, napiszę, najwyżej przeczytacie raz jeszcze. Otóż chodzi o tzw. Grządkę Gratisów, gdzie postanowiłem sadzić rośliny, które dostawałem jako na przykład gratis do zamówienia, albo od kogoś w prezencie i nie miałem w planie ich sadzić, a musiałem. Grządka Gratisów zaczyna wyglądać fajnie, zakwitły bowiem czosnki olbrzymie. Nie robią one tak spektakularnego wrażenia jak setki czy tysiące takich na warszawskich trawnikach, no ale Ostoja to nie Bizancjum. Cieszę się więc z tych, które mam. Wkrótce, już to widzę, zakwitną kolejne gratisy, o czym nie omieszkam donieść. Tymczasem, jak to w Ostoi, nie może być tak, że grządka tylko stoi i pachnie lub wygląda. Wśród gratisów są też czosnki jadalne, truskawki i poziomki, oraz najcenniejszy mój na tej grządce eksperyment - mięta jako roślina okrywowa. Póki co, wygrywamy z trawą bezapelacyjnie, ale jeszcze nie mówmy hop ...

Kwietna łąka robi sobie jaja i udaje jakąś monokulturę. Złocień na złocieniu jak na razie. Zapytałem Łukasza Łuczaja i pocieszył, że to tak tylko dwa lata, a potem złocień się wycofa - okay, mnie się nie spieszy. Tym bardziej, że pod spodem, pod baldachimem złocieni już widać gotowe do kwitnienia koniczyny, a biała jak się dobrze przyjrzeć, to już całkiem ładnie kwitnie. Nie myślałem o tym wcześniej, ale dziwić to mnie nie powinno - nie może jak w zeszłym roku dominować jednoroczny żmijowiec, bo zmienił się rok - proste. Oczywiście, to takie łąkowe heheszki, ale prawdą jest, że to pouczające nowe doświadczenie, i fajnie, że się wydarzyło. Prawdą jest, co zawsze podkreślał Geoff Lawton, pewnie cytując Mollisona, że permakultura sprawia, iż ludzkie życie wydłuża się niesamowicie. Co dzień dzieje się tyle nowych rzeczy, że sekundy rozciągają się w minuty, minuty w godziny, a godziny w dni, a każda z nich wypełniona jest czymś, o czym wiemy, że ma sens, w odróżnieniu od dupogodzin za biurkiem. Ale o czym to ja miałem pisać? Acha, o dziwactwach, no to kolejne ...

Co roku testuję nowe, dziwne rośliny, mniej lub bardziej odjechane. W tym roku padło między innymi na jadalne cibory. Są to rośliny terenów wilgotnych, błotnych i wodnych, a w dodatku głównie z klimatów ciepłych, dlatego ich uprawa w Ostoi to pewna ekstrawagancja. No ale cóż, jak się bawić, to na całego. Zakupiłem nieco bulwek w znanej firmie i posadziłem w marcu, aby wydłużyć sobie sezon. No cóż, absolutnie nic nie wykiełkowało. Napisałem więc grzecznie do sprzedawców, ani nie prosząc o zwrot, ani się nie skarżąc, tylko po prostu informując, że taki dostałem towar. W odpowiedzi, otrzymałem informację, że to towar pierwsza klasa, ale trudne rośliny w uprawie, a ja pewnie dupa nie ogrodnik (to ostatnie sobie dopowiedziałem). Moje ego jak wulkan gorące kazało mi natychmiast nabyć bulwki z innego źródła. I co? I to! Posadziłem i 100% wzeszło. Czyli - nie należy się od razu zniechęcać, czasami warto trwać w uporze.

To jest ta pora roku, kiedy w litoralu starorzecza mego pojawia się wylęg różnych gatunków ryb. Pojawia się też masa wodnych stworzeń, a ich cykle rozwojowe są ze sobą niesamowicie powiązane. Płoć odbywa tarło tak, aby świeżo urodzone szczupacze dzieci miały co jeść. Okrutna ta natura, prawda? I za to ją kocham. Nie obija się w tańcu i ma gdzieś polityczną poprawność. Tak czy inaczej, odkąd tylko zejdzie lód, staram się co jakiś czas spędzić choć kwadrans nad wodą, aby zobaczyć, co w niej piszczy, a ściślej, pływa. Czasami widzę wylęg, a to płoci, a to okonia, słonecznicy czy szczupaka, a później w sezonie karasia czy lina, pobieram więc odrobinę do wiaderka i niosę do swojego stawu, gdzie trudno by sobie wyobrazić bardziej naturalną formę zarybienia, no chyba że jak to mówią, kaczki by przyniosły na łapach. Moje brodzenie w czasami lodowatej wodzie uznawane jest na pewno za jedno z większych dziwactw - wszak można pojechać i kupić karpia, wrzucić do stawu i będzie na święta. A u mnie świętem jest, gdy widzę jak przyniesione jako miniaturowe przecinki zeszłoroczne okonie polują na małe słonecznice z zeszłorocznego tarła.

Skoro jesteśmy już nad stawem, to wreszcie znalazłem czas, aby skonstruować prototyp uprawy, którą zawsze chciałem wypróbować, ale nigdy nie miałem czasu założyć. Chodzi o uprawę na pływającej tratwie. Pokryta jutą konstrukcja zawiera trochę ziemi, w której posiałem nasiona wilca wodnego - najszybciej rosnącej rośliny "sałatkowej" świata, znanej bardziej pod nazwą kangkong. Roślina ta jest fundamentalnym zielonym składnikiem azjatyckich potraw stir-fry, ale jest też jedzona na surowo. Uprawiałem ją dotąd w doniczce, teraz przyszła pora na większą skalę. Moje obawy budzi zbyt niska dla wilca temperatura wody i silny dosyć wiatr wiejący w osi stawu, ale musiałem spróbować. Wilec bowiem dodatkowo oczyszcza wodę stawu, pobierając z niej nadmiar składników odżywczych i zamieniając w swą biomasę, co na pewno wyjdzie wodzie na zdrowie.

Po drugiej stronie stawu młody ogród leśny wprawia mnie w zakłopotanie. Nie mogę się zdecydować, w jakim kierunku go poprowadzić, nie myślę w nim racjonalnie i wykonuję nerwowe ruchy, zupełnie do mnie niepodobne. To pewnie dlatego, że zaczynam mieć do niego stosunek emocjonalny. Staw i ogród leśny to elementy, które naprawdę mnie rajcują, niech się schowają wszelkie grządki (szepcę to wam do ucha, aby nie usłyszały). Jednakże, jest jeszcze kwestia skali. Z jednej strony marzy mi się wzorcowe, unikalne u nas agroleśnictwo z polikulturową uprawą alejową, z drugiej ... po co? Już i tak zaczynamy mieć za dużo wszelkich plonów i pracy przy ich zbiorze. A nawet, gdyby się znalazła odpowiedź na pytanie po co, to pojawia się pytanie kto, kiedy i jak ma się tym zajmować?  I choć zacząłem przygotowywać pas w leśnym ogrodzie pod alejową uprawę jednorocznych polikultur, to już jego część zamieniłem w polikulturę wieloletnią, ze szparagami na czele. Ale to dopiero początek, ten leśny ogród pokazuje, że nadmiar możliwości może stanowić dopust boży dla ogrodnika i że najtrudniej jest się zdecydować, które z nich wybrać, a potem to już z górki.

I złożyło się tak, że pewnej soboty, zjawiła się u mnie grupa młodych ludzi głodnych permakulturowej wiedzy, wraz ze swoimi opiekunkami. Miło mi było niezwykle gościć to znamienite towarzystwo, szczególnie po bardzo długim okresie abstynencji od prowadzenia jakichkolwiek warsztatów. Uległem jednak namowom i ten jeden raz, poprowadziłem grupę przez Ostoję, dzieląc się moimi pasjami i pracą. Potwierdziło się po raz kolejny to, że człowiek ucząc kogoś, sam się również uczy, choćby znał miejsce i temat jak zły szeląg. Będąc zmuszonym mówić do kogoś o czymś, patrzy na przedmiot ze zgoła innej perspektywy niż prowadząc dialog wewnętrzny czy pracując nad projektem. Dziwne to trochę, ale o ile przy doradzaniu klientom w sprawie ich ziemi zdecydowanie lepsza jest wręcz niemal medytacyjna koncentracja, o tyle w odniesieniu do własnej ziemi każde niestandardowe spojrzenie gościa może stać się kluczem otwierającym nowe możliwości. Mam nadzieję, że kiedyś uda się powrócić do dawnych planów i że jeszcze niejedni goście odwiedzą Ostoję, aby popatrzyć, dotknąć i posmakować permakultury.







7 komentarzy:

  1. Wyczekany łyk historii Ostoi :-) Baaardzo wyczekany :-) Zazdrość to obce mi uczucie... tak myślałam do ostatniego akapitu... Jak ja im zazdroszczę tego spaceru przez Ostoję i to z Panem, serdecznie pozdrawiam

    Od dziś piszę "do zobaczenia" czekając na moją szansę by zobaczyć Ostoję, Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam i dołączam się do wcześniejszego komentarza:) - cudownie się czyta opowieści z Ostoji - jakby się tam było i cały czas chce się więcej nowinek namalowanych tak dobrze słowami. Pozdrawiam serdecznie, pomyślności dla Pana i dużo sił do dalszej pracy ale i do radości z dziwactw także. P.S. - złocieniowa łąka-przecudna!
    dOROTA z.

    OdpowiedzUsuń
  3. O, ja też bym chciała kiedyś zobaczyć Ostoję!
    Niedawno przyrządzałam okonia i to chyba moja ulubiona słodkowodna ryba. Nie tylko ze względu na smak, ale i wygląd ;)
    Bass słoneczny też mnie intryguje, ale nigdzie nie widziałam w żadnej postaci.
    A w moim oczku wodnym właśnie wypatrzyłam narybek gupików, na oko tygodniowy. Na pewno takich nie wpuszczałam, więc musiały się tam urodzić. Jeszcze za wcześnie żeby się chwalić, ale myślę, że to będzie dobra rybka do małych oczek, na lato :)
    Nie chciałam złotej rybki, bo z tego co poczytałam o ich zachowaniu, to trochę takie rybie prosięta ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najlepszą chyba rybą jaką jadłem jest bluegill, największa ryba z rodziny okoni słonecznych. Okonie (bassy) słoneczne próbowano hodować w Polsce, ale ani nie szło to dobrze, ani atmosfera nie sprzyja (aaaaa, gatunek obcy, ratuj się kto może!).
      Z przyjemnością spróbowałbym pohodować bluegilla u siebie.... ;)

      Usuń
  4. Cudownie się czyta Pana wpisy. Ogrom inspiracji, za które gorąco dziękuję.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń