Choć od ostatniego wpisu nie minął nawet tydzień, to moja nieobecność w Ostoi trwała dłużej niż zwykle. Czas w tak zwanym realu płynie inaczej niż na blogu. Zdążył się zmienić miesiąc, zdążyłem dać się pokroić, a nawet zszyć po fakcie, poprowadzić zajęcia, zamknąć ważny projekt i dopełnić multum nieogrodniczych obowiązków. Zdążyły też nie sprawdzić się prognozy pogody na podstawie których, opuszczając Ostoję, zaplanowałem automatyczne podlewanie. Jechałem więc odrobinę z duszą na ramieniu, niepewny co zastanę.
Naczelną regułą jakiej staram się trzymać jest podlać za mało, a nie za dużo. Tym razem mało brakowało, a zasada ta zemściłaby się okrutnie. Ostoja wyschła na przysłowiowy wiór i jeszcze dzień czy dwa, straty byłyby poważne.
Włączyłem nawadnianie i zabrałem się za porządki na grządkach. Na pierwszy ogień poszły sałaty rzymskie, wiszące smętnie jak szmaty i idące w kwiat. Zebrałem co się dało i starym zwyczajem natychmiast umieściłem w misce z lodowatą wodą ze studni. Po kwadransie liście odżyły, oddzieliłem je od głównych, pełnych już goryczy pędów i zapełniłem nimi 1/3 lodówki. Na pewno warszawscy obdarowani się ucieszą, sałata po tych zabiegach wygląda i smakuje doskonale. W międzyczasie patrzyłem, jak nabierają wigoru inne sałaty, jak prostują się zwinięte od upału liście pomidorów, jak podnoszą się smętnie wiszące ogromne liście dyń. Chyba tym razem uciekliśmy grabarzowi z pod łopaty.
Porządkowanie grządek postanowiłem połączyć z uzupełnieniem zapasów prądu. Wyniosłem zestaw fotowoltaiczny do ogrodu i zacząłem ładować akumulatory. Jednocześnie zająłem się przesiewaniem ostatniej partii kompostu. W Ostoi nigdy nie ma go dość, a wiosenne urządzanie grządek Parszywej Dwunastki pochłonęło niemal wszystkie zapasy. Kompostowniki albo świecą pustkami, albo zawierają produkt jeszcze niegotowy. Oj, będę się musiał przyłożyć do kompostowania, bo jak zawsze, pragnę funkcjonować w oparciu o to, co jestem w stanie sam wytworzyć i co Ostoja zechce mi podarować, a nie w oparciu o materiały sprowadzane z zewnątrz. Trzymam się tej zasady jak tylko mogę, kompostowanie będzie więc drugim po zbiorach zadaniem tego lata w hierarchii ważności. Na razie jednak, jednym okiem obserwując wyświetlacz kontrolera ładowania baterii, przesiałem resztki kompostu jakie mi zostały i przystąpiłem do renowacji pustych miejsc po zebranej właśnie sałacie.
Jedna z głównych zasad jakim hołduję mówi, że na grządkach cały czas powinno coś rosnąć. Dzięki temu mikroorganizmy glebowe mają partnerów do współpracy w postaci korzeni roślin. Dlatego stare sałaty ściąłem równo z ziemią, pozostawiając w niej korzenie. Dodałem na wierzch świeżą warstwę kompostu. Obmyśliłem co posiać, aby zebrać kolejny plon do jesieni. W każdy wolny kwadrat, o wymiarach mniej więcej 30 x 30 cm wysiałem jedną dużą roślinę pośrodku i 4 mniejsze w rogach. Są to różne kombinacje - marchew z brokułem czy fasola z rzepą. Obszary obsiane oznaczyłem korkami po winie nadzianymi na patyczki do szaszłyków, aby w ataku sklerozy za kilka chwil nie obsiać ponownie. Gdy liczba grządek przekroczy wartość krytyczną, trudno sie tego typu błędów ustrzec, szczególnie gdy każda z grządek składa się jeszcze z 12 identycznych kwadratów. Na szczęście zdecydowana większość z nich jest nadal zajęta, co zadania takie nieco upraszcza.
Miejsca świeżo obsiane ściółkuję cienko, dodam ściółki gdy rośliny wykiełkują i podrosną. Zbieram inne plony - brokuły i kalafiory, w ich miejsce dokładnie w taki sam sposób sieję inne warzywa. Zapełniłem pół lodówki, a w ogrodzie jest nadal morze sałat, które wyraźnie zaczynają odżywać. Nieubłaganie jednak ubywa wody w zbiorniku z deszczówką. Oglądam grządki z kostek słomy oraz tradycyjne grządki ziemne, okazuje się, że ziemne są najbardziej przesuszone. Z jednym wyjątkiem. Na Zapłotku, w nowym ogródku wykonanym metodą Ruth Stout (wyściółkowanym jesienią ogromnie grubo, głównie sianem, i nigdy jeszcze w tym roku nie podlewanym) jest dostatecznie wilgotno. Postanawiam kontynuować eksperyment i nie podlewać. Rekord suchości pobiła natomiast spirala ziołowa, wystawiona na słońce, ze swymi głazami gromadzącymi ciepło, odparować musiała masę wody, o czym świadczą podwiędnięte rozmaryny.
Ostoja ma to do siebie, że otaczający ją las i drzewa na podwórku rzucają cień na różne fragmenty ogrodu o różnych godzinach. Gdy tylko jakaś grządka znika z zasięgu bezpośrednich promieni słonecznych, odżywa w ciągu kwadransa. Wszystko nabiera jędrności i koloru, aż trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno nie wyglądało to dobrze. Gdy Słońce chowa się za lasem, a dzień powoli dobiega końca, mogę wreszcie stwierdzić, że reanimacja się powiodła i że pacjent będzie żył, przynajmniej do następnej dłuższej nieobecności mej.
Ochłonąwszy przez noc, i ja i ogród jesteśmy gotowi do dalszych działań. W programie przycinanie, podwiązywanie, zapylanie, obserwacja i szereg innych atrakcji. Na pierwszy ogień idą pomidory, przycinane w zależności od formy - samokończące ledwo, ledwo, a te o ciągłym wzroście mocno, na jeden pęd. Przy okazji obserwuję znowu wybitną przewagę pomidorów z własnych nasion nad tymi z nasion kupnych. Podczas gdy te kupne przeważnie kwitną, to moje mają już całkiem nieźle wykształcone owoce. Co więcej, ta przeklęta susza spowodowała, że dwa-trzy pomidory na kupnych krzakach wykazują objawy suchej zgnilizny wierzchołkowej (BER), choroby związanej z niemożnością pobierania wapnia przez rośliny w wyniku braku wody, podczas gdy na moich krzakach, pomimo że owoce są zdecydowanie większe, jakichkolwiek objawów choroby (odpukać) brak.
Pięknie się prezentują grona pomidorów z własnych nasion. Jak dla mnie, to jest niezmiennie najładniejszy widok ogrodniczy, niech się schowają kwiatki-rabatki. Nie pora jednak podziwiać te zdrowe, trzeba pomóc tym chorym. Nalewam do wiadra 10 litrów wody i wrzucam trzy garści dolomitu - mielonej naturalnej skały wapniowej, z dodatkiem magnezu. Mieszam aż w wiadrze utworzy się zawiesina i podlewam każdy krzak szklanką takiego roztworu. Osobno przygotowuję oprysk dolistny, gdzie źródłem wapnia są skorupki z jaj kurzych rozpuszczone w occie jabłkowym własnego wyrobu. Zawiera on wapń w formie rozpuszczalnej, który nie wiem czy pomoże, ale na pewno nie zaszkodzi. Skąd wątpliwości czy pomoże? Niektórzy twierdzą, że wapń w roślinach jest transportowany wyłącznie z dołu do góry (od korzeni do owoców) , nie ma więc jak dostać się z oprysku do celu, inni z kolej daliby się, jak to mówią, pociąć, za skuteczność tej metody. Takie niewiadome czynią życie ogrodnika niezwykle ciekawym, nieprawdaż?
Zabawiając się z pomidorami dostrzegam nieco plonów, zakończmy więc ten wpis krótką fotorelacją. Pojawiły się pierwsze zielone cukinie i jest ich sporo. Żółte i innych maści na razie są w powijakach.
Z wyjątkiem kulistych - cukinia One Ball też daje radę i wygląda ciekawie.
Wyłaniają się pierwsze ogórki, jeśli nie będzie (tfu, tfu) kataklizmu, zapowiada się dobry ogórkowy rok. Mam kilka odmian testowych, zobaczymy, które sie najlepiej sprawdzą.
Kolejne kalafiory "schodzą z taśmy". Myślę, że w siewie jesiennym posadzę zielone, żółte i purpurowe, dla urozmaicenia.
Słonecznik biją rekordy wysokości, a dziewanna stoi na straży ogrodu.
W uprawie na kostkach słomy niektóre rośliny osiągnęły czubki tyczek, przy okazji następnej wizyty trzeba będzie rozpiąć linki jako dodatkowe podpory. Jest też ogromna ilość cięcia - zbędne liście, pędy, kwiaty ... Kompostownik napełnia się szybko, przekładam warstwy świeżej zieleniny starymi jesiennymi liśćmi, aby zminimalizować straty azotu do czasu, gdy będę w stanie zająć się kompostem i go regularnie poprzerzucać.
Rośliny w workach uprawowych przetrwały suszę dobrze, woda w kuwetach i duża ilość torfu w podłożu sprawiły, że nie wymagały one reanimacji. Wyjeżdżając, uzupełniam im wodę i pozostawiam w dobrym stanie.
Przed odjazdem wypraszam jeszcze z domu takiego dzikiego lokatora. Ma anteny długie jak moje palce u dłoni, nadałby się na łazik marsjański lub antenę LTE ;)
I to tyle w telegraficznym skrócie, teraz znowu czeka mnie kilka dni w mieście. Przed wyjazdem nie zapominam jednak ustawić nawadniania na bardziej "konserwatywne" parametry, no i .... liczę, że wreszcie zacznie padać deszcz!
Piszesz że pomidory szybciej rosną z własnych nasion niż kupnych ale to te same odmiany ?
OdpowiedzUsuńJest to średnia z porównania 60 odmian kupnych i 15 próbek moich nasion. Próbek, ponieważ czasami mam dwie próbki tej samej odmiany - jedna linia selekcjonowana np. pod względem szybkości owocowania, druga pod kątem wielkości owoców. W 2 czy 3 przypadkach wysiałem też kupne nasiona tej samej odmiany. Pytanie czy po kilku latach takiej selekcji jest to jeszcze ta sama odmiana, czy już inna?
UsuńA ja mam pytanie o sadzenie w słomie? Pan po prostu wsadza sadzonki do tej kostki słomy? I podlewa?
OdpowiedzUsuńW kostkach słomy? Robię otwór, wrzucam garść kompostu, sadzę sadzonkę i podlewam.
Usuń