Zdecydowaną większość Ostoi porasta sosna, będąc więc wiernym zasadzie korzystania z lokalnych surowców postanowiłem odtworzyć podest z desek sosnowych. Sosna poszła do tartaku w początku jesieni i wróciła w formie desek. Schła do teraz pod wiatą i mogłaby (a nawet powinna) poschnąć jeszcze, ale nowy podest potrzebny na gwałt, by goście wejść mogli i nóg nie połamali. Na moim ulubionym stole z europalety który za warsztat nadworny służy już od kilku lat, przystąpiłem do obrabiania sosnowych dech, heblując je zawzięcie.
Deski zaczęły nabierać "cywilizowanego" wyglądu dość szybko, jednakże sporo czasu upłynęło, zanim wszystkie były gotowe. Gdy nabrały gładkości, trzeba je było zaimpregnować. Tym razem użyłem impregnatu olejowo-woskowego z pigmentem i zobaczymy jak długo przy takiej impregnacji deski wytrzymają. Zasadniczo przyrost drewna w Ostoi jest tak duży, że można by sobie pozwolić na nowe deski kilka razy w roku, ale rzecz w tym, ile to wymaga czasu i pracy, no i ściętych drzew. Dlatego też nawet spośród tych starych, sosnowych desek zdjętych z podestu pieczołowicie wybrałem wszystko, czego jeszcze grzyb nie spożył i co do użytku się nada. Nadżarte zębem grzyba fragmenty (Geoff Lawton zawsze powtarza, że grzyby są zębami puszczy) ułożyłem przy płocie w miejscach, gdzie zwierz leśny mógłby spodem przenikać i w szkodę na podwórku wchodzić. Tam się spokojnie do końca rozłożą i maluczko, a ich nie ujrzycie.
Kilka wiader wiórów i trocin z wygładzania nowych desek też się oczywiście nie zmarnuje. Zużyję nieco do zakładania nowych hodowli grzybni (mam zamiar w tym roku zaszczepić rydze), nieco trafi jako ściółka pod amerykańską borówkę, a co zostanie, zużyję dosyć prozaicznie - w toalecie kompostowej. Tym sposobem, praktycznie całość materiału wróci do obiegu materii i energii, zasilając ostojowy ekosystem. Zasadniczo nie lubię trocin, wolę zrębki, słomę, siano, ale gdy już są, trzeba z nich zrobić dobry użytek. Gdybym ich miał nadmiar, pomyślałbym o produkcji brykietów, choć tak naprawdę las na spółkę z bobrami dostarczają takich ilości opału, że brykiety są zbędne.
Gdy zaimpregnowane deski schną, oczyszczam przestrzeń pod podestem. Przez lata nazbierało się tu co niemiara śmiecia. Najpierw bardzo silnym magnesem przejeżdżam wśród śmieci i wybieram tym sposobem wszystkie gwoździe, śruby, nakrętki, druciki, kapsle i inne atrakcje które przez dekady wpadły pod podest. Potem wygarniam kastry liści, zeżartego przez grzybnię drewna, brudnego piasku i innych organicznych szczątek. Wszystko to uzupełni ściółkę w nasadzeniach na obrzeżach Ostoi, gdzie posadziłem robinie i rokitniki.

Pamiętacie wpis o zawalonym płocie? Przyszedł teraz czas na odzysk starych sztachet. Pieczołowicie wyciągam z nich pordzewiałe gwoździe i odkładam do osobnego pojemnika. Zapewne pomyślicie - po co mu te stare gwoździe? No cóż, głównie po to, aby mieć pewność, że nie trafią na wysypisko wraz z workiem śmieci. Czy ich użyję kiedykolwiek? Szczerze mówiąc, na pewno nie wszystkich. Jeden czy dwa co jakiś czas trafiają do butelki z wodą do podlewania miejskich roślin - taki zardzewiały gwóźdź uzupełnia żelazo, którego brak daje się we znaki na przykład moim warszawskim awokado. Mówią, że gdy liście brązowieją to znak, że czas na gwóźdź. Czasami pomaga. Gdybym hodował hortensje, to zakopany w glebie koło nich gwóźdź zmienia kolor kwiatów na niebieski, podobno. No ale nie mam hortensji ... Ani pewności, że oba te pomysły nie są mitem. Tak czy inaczej, jedno jest pewne - zebrane, nie przedziurawią ani bosej stopy, ani opony.
I tak, gawędząc o gwoździach i hortensjach przybijam nowe deski, dzięki czemu nowy podest nabiera ostatecznej formy. Już mi nie będą goście wpadać do dziury. Wiele miesięcy upłynęło od czasu "katastrofy, czyli zawalenia się starego podestu. Zapewne szybciej byłoby podest zrobić z gotowej deski tarasowej, albo dać komuś zarobić i zamówić usługę. Wtedy jednakże nie wziąłbym udziału w jednoosobowych prywatnych warsztatach piłowania, heblowania i prymitywnej stolarki, których efekt przez jakiś czas będzie cieszył me oko i łechtał me ego (wszak "jam ci to uczynił"). Myślę, że osiągnąłem maksimum efektów przy minimum nakładów wszelakich, z wyjątkiem mojego czasu, ale tego akurat nie żałuję. Każda przepracowana w Ostoi chwila przepełniona jest głębokim poczuciem zasadności, dzięki czemu czas płynie wolniej, a życie wydłuża się znacząco.
Wprawdzie nie samym ogrodem człowiek żyje, ale nie sposób nie wspomnieć o synergii na grządce bobu. Bardzo, bardzo późno zaczął on się właśnie wyłaniać ze ściółki, a wraz z nim masa miseczkowatych grzybów. Są ich po prostu kilogramy. Nie wiem czy to uchówka, dzierżka czy czarka, najważniejsze że na pewno rozkłada słomianą ściółkę i zwiększa żyzność gleby. Gdy dowiem się, kto to taki, nie omieszkam Was poinformować - może okazać się, że to jakiś smakołyk .... Surowe czarki z solą są podobno pycha, ale wiecie jak to mówią w zielarskim światku - "Nie znasz chaszczy? Nie pchaj do paszczy!"
PS. Mądre głowy podpowiedziały, że te grzyby to kustrzebki (Peziza sp.).