niedziela, 22 grudnia 2024

Lekcje roku 2024

 

W dobiegającym końca roku najważniejszą lekcją było to, jak wiele zrobić można nawet wtedy, gdy nie ma dość czasu na nic. Przez cały rok poświęciłem Ostoi średnio siedem godzin tygodniowo, od minimum pięciu, do maksimum jedenastu godzin na tydzień. Ponad połowa tego czasu została niestety zużyta na "gaszenie pożarów", czyli na prace niezamierzone, nieprzewidziane, niewdzięczne - usuwanie awarii powstałych w czasie mojej nieobecności, szkód spowodowanych przez zjawiska atmosferyczne (głównie wichury, burze i ulewy), oraz przez zwierzynę - bobry, borsuki, łosie i rozmaite inne leśne stworzenia. Te pozostałe 3-4 godziny w tygodniu poświęcałem na uprawę własnej żywności, która pomimo tych ograniczeń, udała się zadowalająco - nie zawsze i nie wszystko udało się przejeść. Od maja do września włącznie, połowa z tych 3-4 godzin związana była z ratowaniem wszystkiego przed koszmarną suszą, nawet wtedy, gdy w innych rejonach kraj cierpiał od powodzi. Mini-lekcja wyniesiona z tego jest taka, że może warto odrestaurować i przywrócić do życia system automatycznego nawadniania, co oszczędziłoby zapewne wielu godzin z konewką w ręku. Z drugiej strony jednakże, jeszcze nigdy tak dokładnie i gruntownie nie poobserwowałem swoich roślin jak właśnie w tym roku - podlewając wszystko indywidualnie, wedle potrzeb, konewką.

Nie jest to w sumie żadna nowa lekcja, jednakże rodzaj repety, powtarzania klasy, brutalnej przypominajki - z roku na rok klimat się radykalizuje i jeśli ekstremalne zjawiska pogodowe złapią cię "z opuszczonymi spodniami", to efekty mogą być opłakane. Po pięknym krokusowym marcu i mniszkowym początku kwietnia, przyszedł armagedon - co tylko coś zakwitło, to albo kosił to przymrozek (drzewa owocowe, robinie), albo zabijała susza (lipa, maliny i jeżyny). W efekcie, można powiedzieć, że w mijającym roku jedynym źródłem pewnych pożytków pszczelich były rośliny nad stawem i w położonym tuż przy nim leśnym ogrodzie. Tylko ta w zasadzie prowadzona "na dziko" roślinność uratowała pszczoły oraz całą masę dzikich zapylaczy przed koszmarną głodówką. Co więcej, z uwagi na rzadką bytność w Ostoi, nawet gdyby krzyczały one "człowiek, pomusz!", na nic by się to nie zdało. Nauka stąd taka - jeszcze więcej inwestować z jednej strony w to, co samo rośnie, ale z drugiej w miejsca, gdzie ryzyka przymrozka czy suszy są najmniejsze. Czyli po prostu, co przecież wiadomo nie od dziś - lepiej wykorzystywać mikroklimaty.

W tym trudnym roku okazało się, że czego się mały Wojtuś nauczył, to stary Wojciech będzie umiał. Umiłowana od dzieciństwa woda i ryby, w postaci stawowej akwakultury dostarczyły wielu posiłków przy najlepszej chyba proporcji plonów do czasu poświęconego na ich uzyskanie. Oczywiście, nie byłoby to możliwe bez inwestycji poczynionych w poprzednich latach - paliwa, jakie zużyła koparka, czasu na zarybianie i obsadzanie stawu roślinami oraz ochrony przed dość licznymi zagrożeniami, ale było warto. W roku takim jak ten, możliwość pójścia na godzinę nad staw i powrotu z obiadem dla kilku osób jest naprawdę trudna do przecenienia.

W siedliskowych działaniach z żywymi systemami tak naprawdę nigdy nie mamy stuprocentowej pewności co do tego, czemu zawdzięczamy dany sukces czy porażkę. Wiele rzeczy możemy domniemywać, wiele możemy podejrzewać i przypuszczać, ale pewność ... to rzadki ptak. Tak jest też w tym roku w odniesieniu do wstrętnej ziemniaczanej zarazy na pomidorach, której, w praktyce, niemal nie było. O ile rok temu pisałem, że z zarazą udało mi się wygrać, że powstrzymałem ją i że pomimo iż była, nie spowodowała wielkich szkód, o tyle w tym roku, nawet nie doszło do walki, wystarczyła w zasadzie prewencja. Chciałbym móc napisać, że tak bardzo "umiem w zarazę", ale co, jeśli to nie moja zasługa, a raczej suszy i upałów? Tak czy inaczej, lekcja stąd płynie taka - zapamiętać dokładnie co, kiedy i jak było robione, powtórzyć w przyszłym sezonie.

W tak ekstremalnie trudnym sezonie, doskonale spisały się uprawy w pojemnikach. Okazało się, że w odróżnieniu od uprawy czy to w gruncie, czy w kostkach słomy, czy na grządkach podwyższonych, to w pojemnikach - czy to w wiszących koszykach, w donicach, wiadrach lub workach uprawowych - łatwiej jest zadbać o to, aby nic nie uschło, podlewając raz w tygodniu, nawet w największe upały. Jak to możliwe? Wydawałoby się przecież, że ziemia w donicach wyschnie szybciej niż gleba na grządce. Tymczasem, dzięki temu, że w małej skali donicy mogę "zrobić sobie glebę" taką, jaką chcę, na przykład świetnie chłonącą i magazynującą wodę, to podlewając w sposób przemyślany, możemy rośliny spokojnie zostawić na tydzień. Przyjeżdżając, widzimy liście zwiędłe i zwisłe jak szmaty, ale szybko to naprawiamy - lejemy nieco wody do każdej donicy i zajmujemy się czym innym. Wracamy za godzinę i podlewamy znowu, lejąc mniej więcej dwa razy tyle wody co za pierwszym razem. Rośliny odzyskują turgor i zaczynają "wyglądać". Na koniec dnia, przed wyjazdem, podlewamy trzeci raz tak, aby odrobina nadmiaru wody wyciekła z donicy. I spokój na tydzień. Po dwóch-trzech tygodniach "komputerek" w głowie będzie już wiedział i pamiętał, że na przykład ten wiszący koszyk potrzebuje trzech litrów wody, a do kuwety, w której stoją worki uprawowe, trzeba wlać litrów dwanaście.

Lekcji zapewne opisać można by co nie miara, ale muszę zakończyć na tych, które już opisałem. Życzyłbym sobie mieć więcej czasu aby móc wszystko opisać, oraz aby być więcej w Ostoi i odbierać kolejne lekcje od pogody, przyrody, lasu, ogrodu, roślin i zwierząt ...

A wszystkim, którzy czytają tego bloga życzę Szczodrych Godów, Wesołych Świąt i wszystkiego, co najlepsze w 2025.

1 komentarz:

  1. Piękne podsumowanie roku :-) I oczywiście życzenia: oby wytrwać do wiosny, kiedy to znowu będziemy w pełni doświadczać obcowania z przyrodą ;-) Szczodrych Godów.

    OdpowiedzUsuń