Gdy Równonoc Jesienna przerzuca kartkę w kalendarzu, bezlitośnie informując nas że skończyło się lato, nadchodzi Święto Plonów. Dobra z ogrodu płyną obfitym strumieniem do kuchni i spiżarni, kończą się jednak te letnie, do bezpośredniego spożycia, a przybywa tych, które żywić będą w zimie. Astrologicznie wchodzimy w znak Wagi, a waga i kaliber plonów rośnie - apetyczne, drobne krągłości pomidorów zaczynają zastępować pełne, obfite kształty dyń (tak, tak - beznadziejny żart). Pierwszy dzień jesieni to tradycyjnie czas przełomu. Z jednej strony refleksji nad mijającym sezonem i podziękowań Matce Naturze za wszystko, czym nas obdarzyła (no może z wyjątkiem zarazy ziemniaczanej), z drugiej to czas kiedy zaczyna się myślenie i planowanie przyszłego sezonu.
Przyszły sezon zaczyna się bowiem teraz - od tego, jak przygotujemy grządki jesienią, zależy to, jakie będzie nasze przyszłoroczne święto plonów. Jest to dla mnie czas intensywnego kompostowania, bo właśnie teraz ilość materii organicznej jaką pozyskuję z warzywników jest największa, z drugiej strony to czas korzystania ze sporządzonego dawniej kompostu, do zasilenia wszystkich grządek na których lato się kończy. Na pierwszy ogień zawsze idą te, gdzie sadzić lub siać coś będę jeszcze tej jesieni. W kolejce już czeka czosnek, który wbrew powszechnym opiniom można już sadzić teraz, od pierwszego dnia jesieni, ale ja zwykle czekam z tym do około 10 października. Teraz już jednak przygotowuję mu grządki - zarówno te, gdzie będzie rósł wspólnie z truskawkami, jak i osobną grządkę dla niego. Nie wolno bowiem wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Cztery grządki truskawkowe i jedna osobna, łącznie pięć metrów kwadratowych, przyjmie nieco ponad sto ząbków czosnku, co w efekcie ma dać 100 główek w lipcu 2024. Taki jest plan, z drobnymi modyfikacjami powtarzany od lat. Od lat nie kupujemy czosnku, plan więc chyba działa.
Płyną też plony ze stawu, ale tak się jakoś porobiło, że coraz mniejszą mam chęć je pozyskiwać i spożywać, a coraz większą aby obserwować i cieszyć się tym co w stawie piszczy. Robię więc głównie odłowy selekcyjne, w trakcie których siedem razy oglądam każdą rybkę, zanim ją zakwalifikuję do gara. Te o najlepszych cechach budowy, bo o charakterze mówić trudno, trafiają z powrotem do stawu, aby tam żyć i się rozmnażać. Przydaje mi się tu wiedza ichtiologiczna z prehistorycznej przeszłości, którą jak z dna przepastnego wora usiłuję wydobyć i wykorzystać. Efekty trzeba powiedzieć są - ryby są zdrowiutkie, tłuściutkie, w świetnej kondycji i nie jest ich za dużo, czegóż chcieć więcej? Może jedynie tego, aby okolica nie zmieniała się tak na niekorzyść, albowiem na próżno już szukać ciszy nad moim stawem. Niewiarygodne, jak w ciągu niespełna dziesięciu lat wszystko potrafi się zmienić na niekorzyść, w imię tak zwanego postępu, rozwoju, ludzkiego parcia do działania, akumulacji dóbr i wnoszenia, do bądź co bądź puszczy, cywilizacji.
