poniedziałek, 20 listopada 2017

Szaro


O ile jest taka pora roku której nie lubię, taki czas, gdy zmuszać się muszę do bycia w Ostoi, to jest to teraz. Szarość, burość i wilgoć dominująca nad wszystkim, wietrzysko i mżawka, nieuchronny rozkład i obumieranie, to wszystko sprawia, że entuzjazm do prac nadwornych jest nikły, a energii tyle, ile słońca w południe, czyli naprawdę niewiele. Czary goryczy dopełniają bobry, które w tym roku oszalały i zamiast ściąć sobie jedno czy dwa drzewa, to napoczynają niemal wszystkie. Przyjdzie się pożegnać z osikowym zagajnikiem, ze stratą dla bobrów również.

Chodzenie po lesie w okolicy bobrowego siedliska wymaga niezwykłej ostrożności. W wielu miejscach nory bobrowe wchodzą w brzeg po kilkanaście metrów, czasami podchodząc pod samą powierzchnię gruntu. Jeden nieostrożny krok i lecisz człowieku do dziury, a dziękuj opatrzności jeśli wyjdziesz z tego cało. Staram się odnajdywać takie miejsca i oznaczać patykami, aby jakiś zabłąkany przechodzień, dwunożny czy czworonożny, nie wleciał do przedpokoju pana bobra i nie zrobił sobie krzywdy.

Bobry zresztą przez swoje własne działania ucierpiały - zbudowały bowiem główną komorę mieszkalną w kopnym piachu, nie dbając  pozwolenie na budowę czy nadzór budowlany.  Powiększając ją nieustannie sprawiły, ze sufit stawał się coraz cieńszy, aż wreszcie się zawalił. Do komory wtargnęła też woda, formując wcale nie taki mały stawik w piaszczystej grobli. Maluczko, a deszcze dokończą dzieła zniszczenia, ściany komory zawalą się i nic nie zostanie z tej bobrowej inwestycji.

Zastanawia mnie gdzie teraz sprawcy tej pięknej katastrofy budowlanej zamieszkają, bo to dwuosobowe jacuzzi na pewno nie nadaje się do remontu. Cieszę się, że nie doświadczyłem zarwania się bobrowego sufitu pod moimi nogami, upadek do tej komory wypełnionej lodowatą wodą i zaostrzonymi przez bobry patykami gromadzonymi na zimę nie należałby do przyjemności.



Miało być jesienne sadzenie drzewek, a może nawet jakieś fajne warsztaty w Ostoi, ale życie wypłatało kilka przykrych figli, i z planów nie wyszło nic. Trzeba było ustalić priorytety i zająć się głównie nimi, a jednym z nich była naprawa cieknącego dachu w szopie. Próby łatania skończyły się niepowodzeniem, co i rusz powstawały nowe dziury. Doszło więc do nieplanowanej inwestycji - szopa dostała nowy, blaszany dach. Poza oczywistą korzyścią polegającą na zapewnieniu suchego stanu wnętrza szopy, liczę także na widoczną poprawę jakości spływającej z szopy deszczówki. Rozważam czy z tej okazji zamienić obecny przenośny płócienny zbiornik na wodę deszczową na stały tysiąclitrowy zbiornik IBC.

To, że szaro i ponuro nie zwalnia od prac, które trzeba wykonać. Jedną z nich było wykopanie topinamburów i ziemniaków z najstarszych grządek. Malutkie, bo zaledwie o wymiarach niespełna metr na metr, wypełnione niemal wyłącznie zrębkami, zaskoczyły obfitością i rozmiarami topinamburów. Z dwóch takich grządeczek zebrałem ponad 30 litrów bulw. Trzeba pamiętać o tym, że na grządkach tych w międzyczasie, wspólnie z topinamburami, rosły i groszki, i bób, i fasole, i po jednym małym krzaczku koktailowego pomidora, i pewnie jeszcze coś, o czym zapomniałem.

Fioletowe ziemniaczki są miłym dodatkiem, ich łodygi już dawno obumarły i zniknęły, znajduję je więc poniekąd przy okazji. Wybieram najładniejsze, układam w wiaderku z torfem i znoszę do piwnicy, mam nadzieję, że dobrze tam przezimują. Nie sadzę ich teraz, bo nie wiem jeszcze czy nie zmienię koncepcji. Mogę jak w poprzednich latach przenieść obramowanie grządki gdzie indziej i wypełnić świeżymi zrębkami, ale mogę też pozostawić je tu gdzie są jeszcze na rok. Trudno mi teraz zdecydować, czy powiększać areał ogrodu. Decyzję podejmę pewnie w końcu zimy, na razie zasilam grządki popiołem drzewnym, wyrównuję i przysypuję cienką warstwą zrębek, niech tak odpoczywają.

Po krótkim i mokrym dniu we wszystkich odcieniach szarości, gdy tak wcześnie zapada zmrok, trzeba odczarować Ostojowy spleen odrobiną słońca zaklętą w złocistym miąższu własnej dyni prosto z piekarnika. Ta jasność, kolor, zapach i smak, w połączeniu z ciepłem promieniującym od pieca, pozwalają rozgrzać skostniałe z lekka ciało i duszę. Rozweselić ale i przypomnieć, że jest czas rodzenia i czas umierania, a oba są częścią jednego cyklu przyrody, w którym zaistnieć muszą nieuchronnie oba te elementy, aby życie w całym swoim bogactwie mogło rozwijać się i toczyć dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz