piątek, 19 września 2025

Historia z morałem

Nieco ponad dziesięć lat temu, w początkach 2015, zapytano mnie czy nie poprowadziłbym warsztatów permakulturowych dla grupy młodzieży, jakoś tak w połowie roku. Zapytałem, jaki dokładniej miałby być temat warsztatów, i wtedy okazało się, że odbyć się one by miały w ramach cyklu zajęć o recyclingu. Główne zadanie jakie mi postawiono to pokazać, jak konstruktywnie, i permakulturowo, wykorzystać plastikowe butelki po napojach.

Musiałem się wtedy zastanowić, jak to ugryźć. Rozejrzałem się po Ostoi i znalazłem sporo butelek półtoralitrowych, głównie po wodzie Żywiec, pozostawionych tu przez gości. Stwierdziłem, że jeśli zużyję je w ramach warsztatów, to i wilk będzie syty, i owca cała. W szopie stały też duże kastry budowlane, wtedy nieużywane, a w Internecie krążył filmik o tym, jak permakultura pomaga uchodźcom na Bliskim Wschodzie, ucząc ich konstruowania tak zwanych wicking beds, czyli po naszemu donic podsiąkowych. To wszystko razem złożyło się na pomysł, aby ze zbędnych rzeczy plastikowych skonstruować taką właśnie donicę.

Prototyp powstał w czerwcu 2015, i miał docelowo powędrować na warszawski taras, by tam oszczędzać mi wodę oraz wysiłków przy podlewaniu. Został jednakże najpierw wypełniony podłożem i obsiany rzodkiewkami, by upewnić się, że to dobre rozwiązanie, oraz by na nadchodzących warsztatach pokazać, co mamy budować i jak to działa. Chciałem też, by uczestnicy spróbowali plonów z takiej donicy, z niepokojem więc obserwowałem wschodzące rzodkiewki.

Gdy nadeszły warsztaty, pierwsze chyba takowe, o takich donicach, w naszym kraju, zbudowaliśmy więcej takich donic. A ponieważ w międzyczasie na strychu Ostojowej chatki znalazłem rulon naturalnego filcu, zdecydowałem, że położymy go na agrowłókninę, jakiej użyłem w prototypie by oddzielić podłoże od rezerwuaru wody. Filc poprawił właściwości podsiąkowe donic i sprawił, że woda stała się łatwiej dostępna dla roślin. Począwszy od wiosny 2016 donice te służyły w Ostoi, dając nawet do trzech plonów w roku.

Klasycznie, zaczynały sezon rzodkiewką, następnie rosły w nich karłowe fasole, a po nich zimowe sałaty. Donice nigdy nie trafiły na warszawski taras, stwierdziłem bowiem, że napełnione ważą za wiele, abym je targał z auta do bloku, przez mieszkanie, na taras. Ponadto, na tarasie w międzyczasie ustawiłem już inne donice, i nie bardzo byłoby gdzie te podsiąkowe postawić.

Z upływem lat, eksperymentując z innymi formami uprawy - w workach, w kostkach słomy, w grządkach podwyższonych - donice podsiąkowe zacząłem obsadzać inaczej. W jednej posadziłem truskawki, inną przeznaczyłem na szczypiorek, jeszcze inną na mini plantację kłosowca fenkułowego dla moich pszczół... Zwolniło mnie to od obowiązku zajmowania się donicami do tego stopnia, że nie tylko w nich już niczego nie siałem, ale nawet nie podlewałem i nie napełniałem podziemnych rezerwuarów wody - kiedy padało, robił to deszcz.

No właśnie, kiedy padało. Ostatnio jednak, od dwóch lat jest tu z tym problem. Pada tak mało, że drzewa umierają stojąc. A donice podsiąkowe do szczętu wysychają. Rośliny w nich ledwo zipią, podłoże się kurczy, przy ścianach kastry pojawiają się szczeliny, którymi resztki wody parują. Donice zaniedbane zaczęły przypominać obraz nędzy i rozpaczy, doszedłem więc do wniosku, że należy się nimi zająć.
Obmyśliwszy sobie plan działania, już miałem przystąpić do pracy, gdy uświadomiłem sobie, że coś, co zaraz sprawdzę, jest odrobinę unikalne, że chyba nikt i nigdzie tego nie zrelacjonował, że warto to udokumentować. Jak wygląda zawartość donicy po dziesięciu latach jej użytkowania? Czy filc i agrowłóknina nie rozłożyły się? Co z butelkami, rozpadły się w drobny mak i rezerwuar się zawalił? Jak wygląda podłoże w donicach, przez 10 lat niewymieniane, a jedynie gdy było trzeba, dopełniane z wierzchu kompostem? Na ile trwała okazała się ta plastikowo-butelkowa permakultura, którą, nieco z musu, pokazałem na warsztatach?

Przystąpiłem do opróżniania pierwszej donicy, wykopując najpierw rosnące w niej truskawki. Posadziłem je na grządce aby zobaczyć, czy takie, co najmniej sześcioletnie, a może i starsze się przyjmą. Usunąłem chwaściory do wiaderka, na koniec wyniosłem na kompost. Zacząłem łopatką usuwać podłoże, jednocześnie napełniając nim "chińskie wazy", doszedłem bowiem do wniosku, że stare, pełne nasion chwastów podłoże z donic będzie idealne do tego, co chcę w wazach zrobić.

Mniej więcej do połowy wysokości donicy podłoże było pełne korzeni wszystkiego, co w tej donicy rosło. Poniżej jednak, korzeni było już mało, a im głębiej, tym mocniej zbite było podłoże. Przy dnie wyglądało niemal dokładnie tak, jak dziesięć lat temu, w dniu, gdy donice pierwszy raz napełniałem. Widać było jedynie, że ubyło "czarnego" - materii organicznej z podłoża zrobionego z kompostu i torfu, a przez to przybyło "białego" - nierozłożonego perlitu. Podłoże, pomimo ubicia, dzięki perlitowi pozostało jednakże przepuszczalne - nie zagniwało, nie śmierdziało, wyglądało niemal doskonale - ot, dodać kompostu i jazda, znowu w nie siać i sadzić.

Filc i agrowłóknina, które oddzielają podłoże od rezerwuaru, zaskoczyły mnie najbardziej. Poza tym, że oczywiście były "brudne", to były jak nowe. Ani jednej dziury, zero oznak rozkładu filcu, żadnego rozpadu agrowłókniny na drobne kawałki, jak to się często dzieje "na powietrzu". Uniosłem jeden róg "rezerwuaru" - butelki pod przykryciem okazały się mieć dokładnie taki sam kształt, jak w dniu, w którym je tam umieściłem. Po opróżnieniu z podłoża i umieszczeniu rezerwuaru z powrotem tam gdzie był, donica okazała się być gotowa do ponownego napełnienia podłożem, by dalej służyć uprawie i dawać plony.

Ale powoli, może... tym razem... wniosę ją najpierw na warszawski taras? A potem spokojnie, powoli, przyniosę składniki podłoża, wymieszam i napełnię donicę? I na koniec dopiero naleję wody? Tak trzeba było zrobić dziesięć lat temu, żeby później nie "jutrać" patrząc na sto kilo do wniesienia... No cóż, człowiek się całe życie uczy, lepiej jednak późno, niż wcale.

By mieć pewność, że jest jak jest, że w innych donicach sytuacja jest identyczna, wziąłem się za drugą donicę. Padło na tą, w której rosły kłosowce fenkułowe głównie. Wykopałem je i przeniosłem w pobliże pasieki, sadząc pod karaganami i robiniami. I jak to mówią - kto przeżyje, wolnym będzie. Życzę im wszystkiego najlepszego, ale łatwo nie będzie.

W drugiej donicy sytuacja była identyczna - dobre podłoże, świetnie zachowany filc, nienaruszony rezerwuar z butelek. 

A co z "chińskimi wazami" i starym podłożem? Pomysł na nie jest taki - posadzić dziki ryż. Ponieważ rośnie on w wodzie, przygotowując dla niego donice, muszę nalać jej tyle, by podłoże znalazło się całkowicie pod wodą. Wszystkie nagromadzone w podłożu korzenie, wszystkie nasiona chwastów, wszystko co zbędne, pod wodą zgnije do wiosny i nie tylko podłoże się "oczyści", ale jeszcze użyźni.

Jak to mówią, jak pomyślał, tak zrobił - ale tym razem nieco mądrzej. Najpierw ustawiłem wazy w miejscu docelowym, by nie nosić ciężarów bez potrzeby. Stoją przy wjeździe na podwórko, w miejscu gdzie naprawdę ciężko by było coś uprawiać innym sposobem niż w pojemnikach. Do waz nie do pełna wypełnionych podłożem nalałem po brzegi deszczówki. Z radością obserwowałem jak z podłoża woda wypycha powietrze, całkowicie je przesycając. Zebrałem nasiona dzikiego ryżu rosnącego, no popatrz, też w starej kastrze (co za zbieg okoliczności), dwa metry obok. Namoczyłem je w deszczówce, by stały się cięższe. Po jakimś czasie, posiałem je w "breję" w wazach w nadziei, że wiosną wykiełkują i że moja podwórkowa plantacja dzikiego ryżu powiększy się trzykrotnie. Co z tego wyjdzie, dowiemy się w przyszłym roku, a tymczasem, przy bramie, stoją też dwie puste, dziesięcioletnie donice podsiąkowe, które czekają, abym je zabrał do Warszawy, gdzie na tarasie będą mogły służyć uprawie jeszcze przez wiele długich lat. 

Morał z tego jest taki – rzeczy, które traktujemy jako jednorazowe, nietrwałe czy wręcz szkodliwe, mogą się okazać zadziwiająco wytrzymałe i użyteczne, jeśli tylko umieścimy je w odpowiednim kontekście i nadamy im sens. Plastikowe butelki, które w naturalnym środowisku byłyby problemem, w donicy podsiąkowej służyły dziesięć lat bez uszczerbku i bez szkody. Filc, który mógł się rozpaść, zachował swoje właściwości, a całe rozwiązanie okazało się nie tyle eksperymentem, co pełnoprawną technologią, działającą w zgodzie z permakulturową zasadą wielokrotnego wykorzystania i projektowania trwałej kultury.

A z drugiej strony – morał jest też taki, że nie ma systemów nieożywionych samowystarczalnych w nieskończoność. Donice są nieożywione, działały więc tak długo, jak długo towarzyszyła im moja uwaga i troska, a kiedy je zaniedbałem, woda przestała być gromadzona, a rośliny zaczęły marnieć. Natura w donicach wymaga opieki i współpracy, a nie tylko sprytnych rozwiązań. Najlepszy nawozem jest oko i dłoń ogrodnika.

Można więc powiedzieć, że ta historia to lekcja o czasie i cierpliwości. O tym, że warto eksperymentować i wprowadzać innowacje, ale też o tym, że trzeba pamiętać o prostych, praktycznych rzeczach – takich jak nie wnosić stu kilogramów podłoża na taras w gotowej donicy, tylko zrobić to mądrzej i wygodniej.

Wreszcie – to przypomnienie, że każdy projekt ma swój cykl życia. Dziesięć lat temu butelki znalazły nowe zastosowanie i przestały być odpadem, a dziś nadal mogą służyć, jeśli tylko zechcę dać im trzecie już życie. Systemy jakie budujemy, tak jak i my sami, starzeją się i czasem wymagają poprawek – ale wciąż pozostają wartościowe, jeśli tylko spojrzymy na nie z odpowiedniej perspektywy.

A więc morał ostatni? Projektujmy tak, by nawet „śmieci” mogły stać się zasobami, ale nie zapominajmy, że bez naszej obecności, troski i współpracy z naturą żaden system nieożywiony, zbudowany ludzką ręką, nie będzie trwały.

I na koniec - czasem to, co tworzymy z myślą o szybkim i prostym rozwiązaniu, może przetrwać znacznie dłużej i lepiej niż się spodziewamy, jeśli tylko poświęcimy temu trochę uwagi i szacunku. Trzeba też pamiętać, że nauka przez doświadczenie i cierpliwość przynosi efekty, a praktyczne podejście do permakultury uczy nas, jak wykorzystać zasoby, które już mamy, minimalizując straty i marnotrawstwo. Z czasem z małych pomysłów mogą wyrosnąć trwałe rozwiązania, które służą nie tylko nam, ale może i tym, którzy przyjdą po nas.

piątek, 22 sierpnia 2025

Plony mimo suszy

 

Susza trzyma Ostoję w okowach mocno i pewnie, nie tylko, że nie pada, ale jeszcze są upały. Nie ma automatycznego nawadniania, a ja podlać mogę nie częściej niż raz na siedem dni. Pomimo to, warzywniki dostarczają plonów, w sumie chyba niewiele gorszych niż zawsze, poza nielicznymi wyjątkami. Należą do nich fasole, które bardzo ucierpiały od 37 stopni w cieniu i już tego nie odrobią. Ostatnie rzodkiewki poszły w kwiat, zżółkła część selerów naciowych, a kukurydza jest mniejsza niż zazwyczaj. No ale reszta sobie radzi. Jeszcze w końcu lipca zebrałem przepiękne i smakowite ziemniaki odmiany Charlotte, wyhodowane z umierających sadzeniaków otrzymanych z Francji. Nie tylko, że urosły, ale jeszcze sprawdziły się wybornie kulinarnie. Nic dziwnego, że wiele francuskich restauracji te właśnie ziemniaki podaje.

Moje ziemniaki z nasion też rosną, ba - nawet dały owoce. Z owoców tych oczywiście zbieram nasiona, selekcjonując je przede wszystkim na odporność na zarazę ziemniaczaną (mam dwa krzaki, na których nie ma najmniejszego śladu zarazy, pomimo że jest na sąsiednich), ale również na wielkość, kształt, kolor i ilość bulw, a w przyszłości może i na ich smak. Na razie, jak zawsze w permakulturze, stosuję małe i powolne rozwiązania - doskonalę metodę uprawy z nasion, ucząc się jej na małym areale i starając się, aby nie była ona zbyt pracochłonna. Wydaje mi się na tym etapie, że cykl dwuletni, w którym w pierwszym roku hoduje się ziemniaczki w doniczkach, a ich bulwy sadzi na grządkach w drugim roku jest najmniej pracochłonny i co więcej, umożliwia selekcję już na etapie doniczkowym. 

Wielką satysfakcję sprawia mi dziki ryż, który paradoksalnie kpi sobie z suszy, bo... rośnie w wodzie. Najpiękniejszy mam w dziewięćdziesięciolitrowej kastrze budowlanej - dolanie do niej 10 litrów wody raz na tydzień to jedyna opieka jakiej wymaga. Zginął natomiast w oczku wodnym przy spirali ziołowej. Oczko wyschło - zasilane jest nadmiarem wody ze zbiorników z deszczówką, a one w zeszłym i w tym roku ani razu się nie napełniły. Na spirali ziołowej jest tak sucho, że mrówki usypały na niej wielki kopiec i czują się tam jak w raju. Nie interweniuję, niech robią, co chcą - każdy jest ogrodnikiem. Kiedyś być może znajdę czas na rewitalizację spirali ziołowej, ale zapewne nieprędko, bo nie mam ku temu motywacji - ziół ci u nas i tak dostatek.

Dostatek też i pomidorów - i na kostkach słomy, i w workach uprawowych, i na grządkach podwyższonych. Właśnie dojrzał kolejny, drugi rzut - cieszy obfitość kolorów, kształtów i smaków. Nadszedł czas zbioru nasion i selekcji, ale przede wszystkim to czas tradycyjnego obżarstwa, wyczekiwany przez takich jak ja, którzy pomidorów nie kupują. Jem więc, ile wlezie, bo wiem, że gdy padnie sakramentalne "adios pomidory", to wolę odetchnąć z ulgą niż za nimi tęsknić. To naprawdę działa - w miesiącach, gdy pomidorów nie mam, nie odczuwam ich braku. Magia jedzenia tego, na co jest sezon. Podobnie ma się rzecz teraz z cukiniami - są w mojej diecie codziennie i wiem, że tęsknić za nim nie będę, gdy w październiku zastąpią je dynie.

Gdy piszę o uprawie na grządkach podwyższonych, a jeszcze częściej, gdy piszę o uprawach w kostkach słomy, spotykam się z uwagami, że przecież to nie metody na suszę, nie na upały, nie na ograniczoną ilość wody. Ten rok jednak utwierdza mnie w przekonaniu, że diabeł tkwi w szczegółach i że w miejscach takich jak Ostoja, najszybciej schną rośliny w gruncie, nawet te grubo wyściółkowane. Woda po prostu wsiąka w piach i "tyle ją widzieli". Podłoże w grządkach podwyższonych, o ile zostało solidnie wzbogacone w kompost, trzyma wodę o 1-2 dni dłużej niż grządki tradycyjne, a kostki słomy dłużej o kolejne 1-2 dni. Aby tak jednak było, i grządki podwyższone, i kostki słomy muszą być najpierw wodą nasycone i nigdy, ale to nigdy nie można pozwolić im całkiem przeschnąć. Wtedy, kolejne podlewania są bardziej efektywne, zużycie wody mniejsze, a podlewanie może być rzadsze.

Ten rok skłonił mnie do przemyślenia rozwiązań, jakie stosuję w Ostoi i niewykluczone, że będę się starał zakończyć sezon wcześniej niż zwykle, aby dać sobie czas na dokonanie kilku fundamentalnych zmian. Na razie nie podjąłem jeszcze ostatecznych decyzji, ale myślę, że szykuje się poważna rewolucja w części ogrodu kuchennego. Gdy się już za nią zabiorę, to napiszę, a na razie pora kolacji - czas na kolejną dawkę swoich pomidorów.

środa, 16 lipca 2025

NicZTegoNieBędzie

"O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju" - pisał wieszcz w Panu Tadeuszu, a ja za nim powtarzam - o roku ów, jakiś ty dziwny! Od samego początku inny jesteś niż wszystkie lata poprzednie. Pisząc od ponad dekady o swoich permakulturowych i ogrodowych poczynaniach spotykałem się z krytyką niejednokrotnie i o ile była ona konstruktywna, potrafiłem wyciągnąć z tego wnioski i zrewidować swe spojrzenie na wiele spraw. W tym roku jednakże, fala krytyki okazała się niemal kulminacyjna, jakby powodziowa, na szczęście dzięki temu, że jestem dobrym pływakiem, w niej nie zatonąłem. Co gorsza, gros krytyki stanowiły powtarzane do znudzenia stwierdzenia "nic z tego nie będzie" - na widok moich sadzonek, czy też "nic tutaj nie urośnie" na widok przygotowanych do uprawy kostek słomy czy grządek.

Otrząsając się z tych opinii jak pies po wyjściu z wody, nie tylko że pozostałem wierny maksymie "Róbmy swoje", ale jeszcze postanowiłem te komentarze wykorzystać. I tak, cały rocznik 2025 pomidorów otrzymał nazwę NicZTegoNieBędzie™, natomiast wszystkie tegoroczne warzywa uprawiane na kostkach słomy dostały wspólną ksywkę NicTuNieUrośnie™. Wdzięczny jestem krytykom za inspirację, gdyż teraz każde spojrzenie na te uprawy nieubłaganie mnie rozśmiesza, a każdy nowy liść, pęd czy plon cieszy nieco bardziej niż powinien. 

Nie jestem w stanie jeszcze powiedzieć, czy rok ów będzie rokiem urodzaju, bo raz, że nie chcę zapeszać, a dwa, że jest ekstremalnie trudny pogodowo. Podczas gdy niektórych zalewa (woda, nie fale krytyki), u mnie niezmiennie upały i susza, susza i upały. Jakimś cudem jednak udał się bób, wydając sporo nasion zanim skosił go niemal czterdziestostopniowy, lejący się z nieba żar. Trzydzieści siedem stopni w cieniu jakie odnotowały termometry w Ostoi to za wiele nie tylko dla bobu, ale i dla kwiatów oraz zawiązków owoców wielu warzyw. Ucierpiały pomidory i fasole, ale jestem optymistą, mam nadzieję, że się jeszcze odkują i coś przyzwoitego jednak się zbierze. Bardzo opornie rośnie natomiast kukurydza i dynie, choć też jeszcze się nie poddają. Cukinie w zależności od miejsca - pozornie stawiają wszystko na głowie, albowiem lepiej rosną na wysychających szybciej w opinii internetowych krytyków kostkach słomy NicTuNieUrośnie™ niż w gruncie. Ktoś rzekłby "i bądź tu mądry człowieku", ale jak wielokrotnie pisałem - właśnie uprawa w kostkach jest mądra, bo po odpowiednim przygotowaniu trzymają one wilgoć lepiej niż mazowiecki piach.

Na kompletnym ugorze wyściółkowanym słomą ze starych kostek swoje pierwsze owoce zaczynają zawiązywać ziemniaki z nasion. Chyba bardziej czekam właśnie na te owoce i kryjące się w nich nasiona niż na podziemne bulwy. Z uwagą obserwuję krzaki, planuję bowiem zebrać nasiona tylko z tych wolnych od chorób. Mam nadzieję, że będą takowe. Krzaki różnią się od siebie diametralnie - wielkością, kształtem liści, kolorem łodyg i kwiatów, taki jest urok genetycznej zmienności, to nie jest poletko klonów wyhodowanych z sadzeniaków. Jestem też oczywiście ciekaw i bulw, albowiem ich kształt, kolor, wielkość i smak będą dla mnie również niespodzianką.

Lipiec jak zawsze ubarwiają niezawodne lilie i liliowce, wyrastające z takiego gąszczu chwastów, że wstyd pokazać. Na szczęście dzięki swym rozmiarom górują nad chwastami i można im cyknąć "bezwstydną" słit focię. Kwiatów jadalnych liliowców jest tyle, że trafiają do gara, aczkolwiek wiadomo, ze wszystkich kwietnych potraw najlepsza jest karkówka - niezbyt gustujemy w kwieciu, ale gdy już samo rośnie, jemy dla przyzwoitości. Jak na ironię, bardzo mało jest nasturcji, której kwiaty może nie uwielbiam, ale chętnie konsumuję. Może jeszcze się one podniosą gdy skończy się susza i upały, ale nie wiem czy warto na to liczyć, bo prognozy na sierpień nie nastrajają optymistycznie. Jakie by jednak nie były - Róbmy swoje, a CośZTegoBędzie i CośTuUrośnie.

wtorek, 3 czerwca 2025

Klinika Rozsad

 

W tym roku postawiłem sobie za zadanie przyłożyć się do siewów i rozsad w sposób systematyczny, zorganizowany i ukierunkowany na sprawdzenie wszystkiego, co na ten temat wiem i czego jeszcze nie próbowałem, ale o czym gdzieś słyszałem. Oczywiście, słowo "wszystko" jest wielce na wyrost, ale przynajmniej w odniesieniu do niektórych warzyw przyjąłem, że wiem już dość, by pokusić się o przyspieszenie kiełkowania nasion oraz o szybszy wzrost rozsady, przy jednoczesnym odejściu od zużycia prądu na doświetlanie i dogrzewanie. 

Już w poprzednich latach stwierdziłem, że w tej materii pokutuje wiele mitów i półprawd. Owszem, nasiona super ostrych papryczek chili potrafią bardzo wolno i kapryśnie kiełkować, ale z drugiej strony wcale nie musi to być regułą. Pomidory nie muszą być wcale siane 15 marca, pikowane 15 kwietnia, i sadzone do gruntu 15 maja, aby się udały. Sadzonek można nie doświetlać, o ile poświęci się nieco pracy na zapewnienie im światła w inny sposób... Takie to właśnie między innymi zagadnienia posprawdzałem sobie tej wiosny, z doskonałym zresztą w większości przypadków skutkiem.

Niezależnie od tego, jakie to by nie było warzywo, pewne kwestie okazały się identyczne. Po pierwsze, największą skuteczność kiełkowania osiągnąłem namaczając nasiona i następnie, po odlaniu wody, pozostawiając je w zamkniętym pojemniku, w najcieplejszym pomieszczeniu w mieszkaniu, jakim u mnie jest łazienka. Niektórym pomidorom i ogórkom do wykiełkowania wystarczała doba, a pierwsze ostre papryczki wykiełkowały w półtorej. Odrzuciłem z dalszej uprawy i hodowli wszystkie nasiona, które nie wykiełkowały w ciągu tygodnia, co mam nadzieję że sprawi, iż w kolejnych latach kiełkować będą jeszcze szybciej. Po drugie, w każdym przypadku, moje własne nasiona zebrane w 2024 wykiełkowały szybciej niż nasiona z wymian z innymi ogrodnikami, a te z kolei szybciej od nasion ze sklepu. 

Mogąc hojnie szafować nasionami ze swoich zbiorów wysiałem ich mniej więcej pięć razy za dużo, aby mieć pewność, że z każdej odmiany co najmniej jedną sztukę uzyskam. Uzyskałem 496 siewek z 500 nasion, tak blisko 100%. Dla porównania, sprowadzone kiedyś z doskonałego sklepu z Belgii nasiona, które powinny być zdatne do uprawy do 2027 włącznie, nie wykiełkowały już w ogóle, ani jedna sztuka. Z głównych warzyw których nasiona zbieram od lat - papryk, ogórków, pomidorów, kukurydzy, dyni, cukinii i fasoli - żadna nie wypadła gorzej  niż 95% kiełkowania. Wszystko inne kiełkowało również dobrze, ale nie było przedmiotem aż takiej uwagi, by podawać liczby. Spektakularną klęskę poniosłem tylko jedną - z moich nasion nasturcji jak na razie wykiełkowało jedno na piętnaście.

Dynie zwyczajne, olbrzymie, piżmowe oraz cukinie kiełkowały przeważnie w dwie doby, ale znowu - z moich nasion. Próby wykiełkowania starszych nasion z Węgier, Malty, Hiszpanii czy USA z dawnych wymian niestety w większości zawiodły. Myślę, że moje nasiona, i w ogóle wszystkie świeże, kilkumiesięczne najwyżej nasiona, wykiełkowały pewnikiem równie dobrze posiane do gruntu, ale to dobre gdzie indziej, ale nie w Ostoi, gdzie przy siewie z nasion, czego ptaki i inna leśna zwierzyna nie wyjedzą, to zniszczy susza. Kiełkowałem więc "luzem" nasiona dyniowatych, a gdy tylko pojawiał się korzonek, umieszczałem je w podłożu w wielodoniczce. I znowu, tych kilka nasion, które nie wykiełkowały w siedem dni, wyrzuciłem.

Od najwcześniejszego bobu i groszków, poprzez papryki i pomidory, po ostatnie dynie i fasole, wszystkie rośliny gdy tylko wykiełkowały, trafiały na zewnątrz. Przyjąłem, że jeśli jest minimum 8-10 stopni, to przeżyją. Gdy robiło się ciemno, trafiały z powrotem do domu. I tak codziennie - rano wynoszenie, wieczorem wnoszenie, przez 4-6 tygodni dla każdej wielodoniczki. Czy to dużo pracy? Nie bardzo - zajmowało mi to czasu mniej niż podlewanie, około 10-15 minut dwa razy dziennie. Przy okazji człowiek się trochę poruszał i jeszcze widząc rośliny siłą rzeczy z bliska 2-3 razy dziennie, mógł o nie naprawdę dobrze zadbać. 

W przypadku papryk zdarzyło się kilka dni, kiedy to nie mogły wyjść na dwór, bo było za zimno. Doświetlałem je wtedy diodami LED przez 12 godzin na dobę. Pomidory jednak nie opuściły ani jednego dnia - codziennie były na dworze i nie były doświetlane. Po prostu, jeśli rano było za chłodno, to szły na dwór później, nawet koło południa. W efekcie, uzyskałem najlepszą rozsadę pomidora od co najmniej dekady - bardzo wyrównaną, mocną jak na jej zagęszczenie i gotową w praktyce w 4 tygodnie od siewu. Z uwagi jednak na ryzyko przymrozków, rośliny musiały posiedzieć na tarasie nieco dłużej, ale świetnie to zniosły. Mniej więcej to samo mógłbym napisać o wszystkich innych warzywach, co dowodzi tego, że system kiełkowania nasion i uprawy rozsady, jaki w tym roku stosowałem daje dobre, powtarzalne wyniki.

Obecnie, wszystkie te rozsady są już na miejscach stałych - czy to w gruncie w Ostoi, albo w kostkach słomy, albo na Zapłotku, albo w grządkach podwyższonych czy w uprawowych workach, jak również w mieście na tarasie, w rozmaitych pojemnikach, od doniczek po pelargoniach po wiadra. Teraz w zasadzie już wszystko "w rękach" pogody, na którą wpływ mamy przecież niezwykle ograniczony. W Ostoi plagą od kilku lat jest susza, w mieście na tarasie kairskie upały. Gdyby wróżyć plony na podstawie rozsad, byłoby wspaniale, ale tak się nie da. Pozostaje teraz uzbroić się w cierpliwość i czekać, trzymając kciuki za te kilkaset sadzonek - efekt pracy tegorocznej Kliniki Rozsad :) 

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Marzec i kwiecień w telegraficznym skrócie

 

Zima, której w tym roku niemal nie było, skończyła się definitywnie w Ostoi w pierwszych dniach marca. Staw dosłownie eksplodował planktonem, chmury uwijających się oczlików widać było dosłownie wszędzie. 





W pierwszym tygodniu marca krokusy były już wszędzie, powychodziły nawet spod zeschłych liści w zacienionym leśnym ogrodzie.







Do Ostoi przyjechały nowe słomiane kostki, miałem nadzieję, że marcowe opady zmoczą mi kostki do cna, niestety - nadzieje okazują się płonne, przez marzec i kwiecień niemal nie padało, przyjdzie mi "ręcznie" nasycać kostki wodą w maju.








Nowa grządka uformowana na suchym piachu, wyściółkowana i lekko podlana, zapowiada się nieźle, ale ponieważ sprawdzą się na niej raczej tylko warzywa ciepłolubne, obsadzona zostanie dopiero w końcu maja, a może nawet w początku czerwca.






Na grządkach podwyższonych w najbardziej zacienionej części podwórka zieleni się siany rzutowo jesienią szpinak, wyszły też czosnki i dymka. O zgrozo, grządki są tak suche jak nigdy, wymagają okresowego podlania.






Wszędzie pełno klajtonii, która rozsiała się sama i w zimnych miesiącach roku szaleje. Jedno cięcie takiej kępy, i jest miseczka sałatki.







Ostatnia dekada marca, to czas pracowity. Trzeba na przykład posadzić kłącza jakonów,








skosić miskanty, i pozyskaną z nich ogromną ilością ściółki wyściółkować aleje w leśnym ogrodzie pod kartofle,








czy posadzić pierwszy groszek, wykorzystując drabinę do wyznaczenia obszarów wielkości "stopy kwadratowej".








Kwiecień to już kwitnące drzewka i krzewy owocowe,









pomaganie "nieogarniającym" nietoperzom,











coraz gęstsze i bardziej rozległe łany dzikiego jedzenia, z dominacją czosnku niedźwiedziego, pokrzywy, chrzanu, bluszczyka kurdybanku, krwawnika i szczególnie obficie i wcześnie w tym roku rosnącego chmielu.






Gdy zakwitł mniszek lekarski, przyszła pora na posadzenie ziemniaków i pierwszych sadzonek wysokiego groszku cukrowego. 








Dostałem polecaną od lat przez Charlesa Dowdinga wczesną odmianę ziemniaków - Charlotte - zobaczymy, czy sprawdzi się w Ostoi. Wraz z nią, jednego i tego samego dnia, posadziłem wszystkie swoje ziemniaki - i te wczesne, i te późne, i te białe, i fioletowe, oraz bulwy ziemniaków wyhodowanych z nasion w zeszłym roku. Kto przeżyje, to przeżyje, kto da plon, ten da, do czasu zbiorów ziemniaki mnie nie interesują.



Groszki z kolei, mieszanka nasion zebranych w zeszłym roku, wystrzeliły jak opętane, nie sposób było dłużej czekać z posadzeniem ich do gruntu. Jak zwykle, nie będę w stanie ich przykrywać gdy przyjdzie nocny mróz, a że przyjdzie jeszcze, to pewne jak amen w pacierzu. Ot, kolejny element naturalnej selekcji, zobaczymy, co z tego wyniknie.




W połowie kwietnia dni można było określić bez jakiejkolwiek przesady jako upalne. Wykorzystały to żmije, by uskuteczniać amory. Pewnego poranka co kilka kroków, i na podwórku, i w lesie, i nad stawem, pełzało, ganiało się, wygrzewało i kochało wszystko, co w zygzak. Myślę, że nornice mają przegwizdane, gdy owoce tych miłości podrosną. 




Tymczasem, świętując Wielkanoc, wszyscy czekamy na deszcz. No, może wszyscy poza żmijami... Wesołych Świąt :)