poniedziałek, 19 września 2016

Wykopki i zbiory


W Ostoi od samego początku eksperymentuję z metodami uprawy ziemniaków. Głównym celem eksperymentów jest dobranie takiej metody, która wymaga jak najmniej pracy, zabiegów, podlewania, a jednocześnie daje w miarę dobre plony, przy czym ziemniaki mają być zdrowe i smaczne. Twórca permakultury Bill Mollison pisał kiedyś, że ziemniaki można ułożyć na betonie, przykryć słomą, od czasu do czasu podlewać, a na koniec sezonu zebrać. Paul Gautschi z kolei uprawia swoje ziemniaki pod grubymi warstwami zrębki, zaglądając do nich raz w troku - dzień zbioru jest również dniem sadzenia - po prostu kilka zostawia pod zrębką na przyszły rok.

O tym, że testuję metodę Paula Gautschi pisałem jakiś czas temu, pisałem również o uprawie w workach, oraz w tak zwanych wieżach ziemniaczanych. W tym roku do wszystkich tych metod dołączyłem jeszcze metodę podobną do opisywanej przez Mollisona, ale z uwagi na brak nawierzchni betonowych w Ostoi, ziemniaki umieszczone zostały po prostu na powierzchni gleby - na suchym, zbitym piachu podwórka. Przykryte zostały słomą i może ze dwa-trzy razy w ciągu sezonu obficie podlane. I właśnie ta metoda w tym roku okazała się najlepsza - wymagała najmniej pracy, najmniej podlewania, a zbiór polegał po prostu na uniesieniu warstw słomy i zebraniu czyściutkich ziemniaczków z powierzchni ziemi. Ładnie się udały zarówno ziemniaki "tradycyjne", jak i fioletowe, które pierwszy raz w tym roku uprawiałem. Warto się do uprawy ziemniaka przyłożyć, bo nic tak nie cieszy, jak własne ziemniaczki obtoczone we własnych ziołach, upieczone  na własnym drewnie we własnym piecu.

Skoro już jesteśmy przy dziwnych roślinach jakimi niewątpliwie są fioletowe ziemniaki, to równie dziwny jest fasolnik chiński - roślina motylkowa o niezwykle długich strąkach wypełnionych małymi nasionami. Strąki ugotowane mogą stanowić "roślinne spaghetti", starsze strąki można łuskać i wykorzystywać kulinarnie ziarenka. Fasolnik wiąże azot z powietrza, użyźnia więc glebę, a jedyną niedogodnością jest to, że jest rośliną ciepłolubną i w Ostoi udaje się tylko z rozsady. Dotychczasowe próby wysiania go do gruntu aby towarzyszył innym roślinom w polikulturze  jako pnącze całkowicie zawiodły.

Nie samymi ziemniakami człowiek żyje, zbieram więc ostatnie ogórki, melony i na nowo owocujące truskawki. Powoli zaczynają być gotowe do zbioru kabaczki i cukinie. Trwa pomidorowe szaleństwo, tylu pomidorów, ile w tym roku jeszcze nigdy nie było. Jestem dosłownie zasypany małymi pomidorkami koktajlowymi. Duże pomidory powoli się kończą, jeszcze tylko najpóźniejsze odmiany próbują dojrzeć. W swojej nadgorliwości zabiłem niestety kilka krzaków, obcinając zbyt wiele liści od dołu, tam jednak, gdzie zrobiłem to poprawnie, nie ma juz prawie niedojrzałych owoców.

Na największym talerzu jaki mam mieszczą się średnio dwa plasterki pomidorowego szczęścia. Z takich właśnie okazów wybieram nasiona. Dwa dni fermentują w wodzie aby ułatwić pozbycie się galaretowatej osłonki, a następnie płukane są na sitku zimną wodą, i suszone. O ile w tym roku niemal wszystkie nasiona pomidorów pochodziły spoza Ostoi, o tyle na przyszły rok planuję skorzystać wyłącznie z tego, co sam teraz zbiorę. Dotyczy to zresztą nie tylko pomidorów, ale i innych roślin, ze szczególnym uwzględnieniem strączkowych. Zbiory nasion to najważniejsze ze zbiorów, to akt optymizmu i inwestycja w przyszłość, w następny udany rok.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Gdyby

 W niedzielne popołudnie deszcz zlał wreszcie Ostoję solidnie, padało kilka godzin. Mokre krzewy pomidorów zaczęły się giąć pod ciężarem wody i mokrych owoców, zaistniała więc potrzeba pilnej interwencji. W jej efekcie do kuchni trafiły pomidory odmiany Rosyjski Gigant Novikova 32, starej odmiany którą w tym roku pierwszy raz testuję. Pomidory zachwycają nie tylko smakiem, ale i rozmiarami, o czym świadczą wskazania wagi - największy osobnik ważył 639 gram, a inne niewiele mu ustępowały, To wszystko oczywiście bez żadnych nawozów sztucznych czy chemicznych środków ochrony roślin, no i przy bardzo ograniczonej opiece nad roślinkami. Przyznacie że niezły wynik, a gdyby nie ten deszcz, to kto wie, może udałoby się dobić do tych 700 gram, o których piszą, że stanowią szczyt możliwości tej odmiany.

W zakątkach podwórka, w grządkach, brzózkach i krzaczkach, jak grzyby po deszczu wyrastają ... grzyby oczywiście. Są absolutne wszędzie i mam uzasadnione podejrzenia, że jest to efekt stałego zagospodarowywania grzybowych odpadków przez ostatnie lata. Nie tylko resztki i robaczywe grzyby trafiają do gleby, ale nawet i woda po grzybów płukaniu, która też na pewno zawiera miliardy grzybowych zarodników. Ostatnio nawet rozdrabniam resztki w wiadrze z wodą, aby "zasięg rażenia" zarodników był większy. A gdyby tak jeszcze ściółki mieć więcej, a nie tylko ten piach Ostojowy, byłby grzybowy raj. Choć i obecnie nie można narzekać.

Tradycyjnie już zbieram co urosło, dokładnie tyle, ile ja i goście zjedzą. Gdyby czegoś zabrakło, to świeża dostawa czeka w odległości najwyżej trzydziestu kroków od kuchni. Dużym minusem jest brak produkcji zwierzęcej czy choćby jajek, ale dopóki w Ostoi nikt nie mieszka na stałe, nie jest to możliwe. Potencjał w tym zakresie jest, króliki i drób mogłyby z powodzeniem w Ostoi zamieszkać. Myślę o tym, bo gdyby nadszedł taki dzień, że towar z półek w sklepach zniknie, albo co gorsza znikną sklepy, to zdolność i umiejętność produkcji własnej żywności okaże się nieoceniona.

Nareszcie znajduję czas, aby wybrać się w nieco dalsze okolice, zaledwie kilka kilometrów na północ. Tam sianokosy na całego, a wzrok mój przykuła krawędź pomiędzy łąką świeżo skoszoną i jak widać regularnie wykorzystywaną rolniczo, a sąsiednim pasem ziemi, "zdziczałym" i zdominowanym przez nawłoć. Przyznacie że ilość biomasy dosychającej na łące i czekającej na zebranie wygląda niezwykle mizernie w porównaniu z nawłociowym szaleństwem. Pomijając już pszczelarskie i prozdrowotne właściwości nawłoci, można by chyba tą piękną łąkę efektywniej wykorzystać - wzorzec jest za miedzą. Gdyby tylko gospodarz chciał to dostrzec...

czwartek, 18 sierpnia 2016

Migawki sierpniowe

Najpiękniejsze chwile w Ostoi to czas, gdy kończy się dzień. Słońce zachodzi za rzeczką, a człek, po całym dniu prac wszelakich, siedzi i gapi się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku (wiem, wiem, w piętkę gonię i ciągle to powtarzam). Przyroda odpoczywa od skwaru, za wyjątkiem komarów, które wtedy właśnie potrafią urządzać sobie zawody w upierdliwości. Wkrótce nad łąkami krążyć zaczną nietoperze, w tym zapewne i te, które żyją za okiennicami domku, na pohybel komarom. Głosy dnia ustępują głosom nocy, a powierzchnię wody marszczą rybki, zbierając z niej pyszczkami upadłe owady. Wiele z tych rybek nosi niewdzięczną nazwę piekielnica, co z uwagi na ich zasługi w odkomarzaniu jest zupełnie niezasłużone.

Pogoda potrafi płatać figle i gdy w planach jest nocne oglądanie deszczów meteorytów z roju Perseid, musiało się właśnie zachmurzyć. W nadziei, że może w środku nocy lub nad ranem pogoda jednak się zmieni, ustawiam aparat wycelowany w niebo i padam w objęcia Morfeusza. Gdy budzę się rano, oczom moim ukazuje się taki widoczek - wielobarwne szlaki gwiazd wszelkiego autoramentu, układające się w subtelny, harmoniczny wzorzec. Kolejny dowód na to, że "a jednak się kręci". Są nawet trzy czy cztery meteoryty, w formie wyalienowanych z wzorca kresek. To doświadczenie trzeba będzie koniecznie powtórzyć przy różnych okazjach i przy lepszej pogodzie.

W "Kąciku Nowego Świata" grzecznie rosną sobie rośliny z obu Ameryk, tworząc ładną i zgraną polikulturę. Opóźniona w rozwoju kukurydza dopiero zaczyna doganiać jakony, dołem rosną fasolki, a nieco z boku dyniowate. W tle ściana z topinambura, tak zwanej żywności awaryjnej, gdyż nawet spod śniegu jego bulwy można wydobyć. Wszystko oczywiście w materacu różnorakiej ściółki, spodem z przewagą zrębki, górą głównie słomianej. Całość praktycznie niepodlewana, rośnie sobie samodzielnie.


Jeśli wpatrzymy się dobrze w gąszcz roślin, mignie nam tu i ówdzie śmieszna roślinka przypominająca truskawki na patyku - to komosa rózgowa, zwana też szpinakiem truskawkowym. Owoce rzeczywiście przypominają malutkie truskawki, a liście można spożywać jak szpinak, jednakże ani owoc nie jest zbyt smaczny, ani liści nie jest wiele. Główna zaleta tej rośliny to jej wygląd oraz możliwość wykorzystania mini-owoców do dekoracji potraw. Jest to roślina niewymagająca i łatwa w uprawie, mam nadzieję, że raz wysiana będzie się dalej samodzielnie mnożyć z czarnych i twardych nasion skrytych w mini-owocach.

Z pomidorami na dwoje babka wróżyła - te uprawiane w workach jeszcze nie dojrzewają, ale są "rycerzami bez skazy" - żadnych zniekształceń, chorób, odchyleń od normy, natomiast te uprawiane na kostkach słomy w połowie już zebrane, a część z nich niestety ucierpiała i wykazuje objawy suchej zgnilizny wierzchołkowej, czyli tak zwanego BER (Blossom End Rot). Nie jest to ani zjawisko masowe, ani nie niszczy całych owoców, jednakże uczy aby na przyszłość zadbać o większą dostępność wapnia i bardziej równomierne nawodnienie. Brak wapnia bowiem, lub problemy w jego przyswajaniu, w połączeniu z gwałtownymi zmianami dostępności wody, są głównymi przyczynami tej choroby. Na nic opryski z pokrzywy jak niektórzy radzą - trzeba raczej uciec się do dowolnej rozpuszczalnej soli wapnia, może to być na przykład jego chlorek, i w bardzo małym stężeniu podać roślinom. A na przyszły sezon, kostki słomy w ramach przygotowań solidnie potraktować dolomitem, lub może preparatem własnej roboty ze skorupek jaj, solidnie wcześniej w piekarniku wyprażonych.

To jednak, co w przyszłym sezonie wymaga całkowitej zmiany, to "rusztowania" po których pną się pomidory. Starałem się unikać masywnych konstrukcji, ale siatka typu szklarniowego, rekomendowana między innymi do ogórków, totalnie się nie sprawdziła. Zmuszony byłem wzmacniać całą konstrukcję przy użyciu linek, a przy pielęgnacji pomidorów siatka wielokrotnie wchodziła w paradę. Intensywnie więc zacznę poszukiwać lepszej metody na tymczasowe "rusztowania"na przyszły rok, ale póki co, raczę się tylko pomidorkiem prosto z krzaka, czego i Wam życzę, Drodzy Czytelnicy.






poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Zielna

Dzień Matki Ziemi, albo Matki Boskiej Zielnej, jak kto woli, kończy długi, sierpniowy weekend. I w Ostoi nie mogło się obejść bez bukietów, jednego aby tu pozostał i chronił domostwo przed piorunem, ogniem, zarazą i partią rządzącą, a drugiego, w darze do miasta zawiezionego. Bukiety wisieć mają do wiosny i spłonąć wraz z Marzanną, ale gdyby komuś coś dolegało, to zioła z dziś sporządzonych bukietów mają ponoć niezwykłą moc. Dlatego też w bukiecie znalazła się i bylica, i krwawnica, wrotycz, kocanki i krwawnik, nawłoć oraz dziurawiec, i kilka innych drobiazgów, każdego po troszeczku.

Święto świętem, ale ziół nieco więcej potrzeba, w wigilię więc święta spacer po łąkach trzeba było uskutecznić i pozbierać to, co teraz akurat kwitnie i do zbioru się nadaje. Oczywiście nie mogło zabraknąć świętego zioła Słowian, bylicy, żółcącej się cudnie nawłoci, dzikiej łąkowej mięty o aromacie nieco innym niż tej ze spirali ziołowej, poziewnika szorstkiego i małej dokładki piołunu, który zasadniczo w zeszłym tygodniu zebrany został. Zioła w pęczkach trafiły na stryszek, aby tam w cieple, ciemnościach i przeciągach sobie schnąć, a w przeciwną stronę, ze stryszku na ganek, powędrowały zioła już wysuszone.

Wśród wysuszonych dominuje mój tegoroczny numer jeden - wrotycz. Sporządziłem ze świeżego intrakt, a z suszonego powstaną inne preparaty. Jest też kilka gałązek piołunu, głównie na leczniczą nalewkę, oraz po prostu, do użycia w formie kadzidełka. Jest i krwawnik, na herbatkę, oraz nieco skrzypu, może na szampon do włosów. Ostatnio co tydzień jakaś porcja suchych ziół ląduje w słoikach a następnie na półkach, spróbuję wykorzystać je jak najlepiej, choć mam nadzieję, że w celach leczniczych się nie przydadzą. Gdyby jednak (odpukać) coś się przypałętało, to są na tak zwanym podorędziu.

Zioła ziołami, ale jeść trzeba, dlatego czy to Zielna czy nie Zielna, zebrać w ogrodzie co urosło to mus. Nie taki znowu przykry obowiązek, powiedziałbym nawet, że najmilsza część tego całego ogrodnictwa. A w ogrodzie permakulturowym, jak zwykle, dominuje rozmaitość. Różniste pomidorki, różniste fasolki. Grzyby nawet porosły w zrębce przy brzozach, no i zioła, inne niż te w łąkach. Obfitość kolorów, smaków i zapachów. Zasadniczo można się solidnie najeść nie odchodząc od grządek. Rok zdecydowanie przeszedł w drugą fazę - co się zasiało, to się teraz zbiera. Oby wszystko co zbierzemy, dobre dla nas było, jak te zioła w bukiet w Zielną złożone.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Kolorowo, a głównie biało-czerwono

Najmilszy moment poranka w Ostoi to spacerek z pudełkiem w ręku, czyli pora zbiorów. Dziś jest biało-czerwono, z odrobiną fioletu i zieleni. Kilka minut i kilka pudełek później, rozkoszować się możemy pachnącymi i niezwykle soczystymi, koktajlowymi pomidorkami. Miksujemy miętę z zimną wodą, a bazylię w trzech odmianach dodajemy do oliwy z oliwek (niestety nie własnej), aby odrobinę później cieszyć się złocistymi grzankami w stylu polsko-włoskim.

W zbiorach po raz pierwszy pojawia się "patriotyczna" fasola, zwana "Fasolą z Orzełkiem". Miałem pięć nasion, z których kosy oszczędziły dwa, teraz z dwóch krzaczków pewnie uzbiera się ponad setka nasion. Z każdego nasionka spogląda na nas "orzełek" w stylu wczesnej sanacji, maluczko, a gdzieś w lesie rozlegną się pieśni legionowe... A poważnie, to bardzo dobra, plenna fasola, którą warto mieć w swoim ogrodzie. Rewelacyjnie spisuje się też fasola Goldmarie, tyczna, szparagowa. Co tydzień spora porcja trafia do gara. A fioletowa Blauhilde rozczarowuje nieco w porównaniu z zeszłym rokiem, ale ostatniego słowa jeszcze nie powiedziała, dajmy jej jeszcze nieco czasu.

W pomidorach na kostkach słomy też patriotycznie, koktajlowe towarzystwo dojrzewa nierównomiernie, tu się bieli, tam czerwieni. Jednakże aby zachować obiektywizm, muszę powiedzieć, że pod względem smaku wszystko bije na głowę odmiana pomarańczowa Sungold. Wszystkie koktajlówki są tak nieprzyzwoicie smakowite i soczyste, że praktycznie znikają natychmiast po zbiorze. Duże pomidory ciągle zielone, ale pojedyńcze okazy, które dojrzały są smakowo w pierwszej lidze. Przypadkowo zupełnie po pomidorku z własnej hodowli wziąłem do ust pomidora z marketu i bez najmniejszej przesady powiedzieć mogę, że przeżyłem niemiły szok. Tego nie da się jednak opisać, tego trzeba samemu doświadczyć, aby w pełni zdać sobie sprawę, jak wielka różnica dzieli żywność produkowaną masowo od własnych plonów, uprawianych zgodnie z naturą, i z sercem.

Na koniec drobny zielony akcent - moje ulubione grona koktajlówek, które mnie niezmiennie fascynują. Gałęzisty układ charakterystyczny dla rzek, naczyń krwionośnych i płuc, połączony z najdoskonalszą geometryczną formą - kulą, a wszystko to w szalonym fraktalowym freestyle'u natury. I kolor, który teraz zielony, najpierw przejdzie w biały, a zakończy jako czerwony. I niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że uprawa własnej żywności nie jest aktem patriotyzmu!

niedziela, 31 lipca 2016

Kanikuła

 Zanim jeszcze rozwarły się wrota do Ostoi, widzę, że pomidory w workach leżą pokotem. Wiatr burzowy zrobił co swoje, wywrócił coś, co w teorii było niewywracalne. Bramę otwierać, czy pomidory ratować? Najpierw jednak brama... a potem, miła niespodzianka. Rusztowania ze sztywnej siatki po których pną sie rośliny ochroniły pomidory, prawie nie ma złamań i zwichnięć, jedynie kilka zielonych pomidorków straciło kontakt z macierzą. I ledwo (sporym wysiłkiem) kryzys pomidorowy został zażegnany, dolatuje mnie okropny smród z sąsiedniej grządki ... Co tym razem zdechło? Okazuje się, że wręcz przeciwnie - urodziło się, a ściślej mówiąc wyrosło. Mądziaki - paskudne grzyby o kształcie penisowatym, a cuchnące przeokrutnie, po raz pierwszy tu w Ostoi widziane. Pozostaje westchnąć i pokochać, w imię bioróżnorodności.

Wśród ocalonych pomidor - gigant, ale jeszcze bez świadectwa dojrzałości. Oceniam go obecnie na jakieś 3/4 kilo. Gdy dojrzeje, na pewno trafi na wagę. Mniejsze sąsiedztwo też ma się dobrze, koktajlowe czerwone są prześliczne, ale to żółte smakują cudownie. Odmiany o większych owocach ciągle zielone, ale już chyba niedługo zaczną łapać rumieńce. Oj, będzie masa wniosków z tegorocznej uprawy. Widać odmiany, które się udały, widać i takie, które w trudnych warunkach Ostoi nie do końca dają radę. I o to właśnie chodziło, dla tych wniosków warto było się męczyć z 28 odmianami.


Wieczór w Ostoi oszałamia aromatami lasu, ciszą i majestatem przyrody, ale ranek upływa pod znakiem "dzisiejszych zbiorów". Kilka kroków od drzwi domu napełniam pojemnik fasolką, drugi ogórkami, trzeci innymi strączkowymi, czwarty pomidorkami i kolejnymi fasolkami. Po drodze coś tam sobie podjadam - a to "orzeszki" lipowe, a to strączek sałaty chrzanowej - od słodkości do ostrości. Od razu fasolka trafia do gara, od razu łapki gości wyciągają się po małe pomidorki. Jest sielsko- anielsko, podobno widać efekty włożonej w Ostoję pracy. I niech ktoś spróbuje mi powiedzieć, że nie przez żołądek do serca... A tuż "za rogiem" drą buzie żurawie, a tuż nad podwórkiem wydarł się kruk. Narasta duszność, nadciągają chmury, za kwadrans w odwiedziny wpadnie burza, pora uwiązać pomidory....

niedziela, 17 lipca 2016

Trzy Siostry, pomidory i ogór

 W drugiej połowie maja na niemal czystym piachu charakterystycznym dla Ostoi ułożyłem równolegle dwie trzymetrowe stare deski, w metrowym odstępie. Zlałem wszystko solidnie wodą, nasypałem między deski taczkę kompostu, a na wierzch trzy taczki zrębki. Na pograniczu kompostu i zrębki umieściłem nasiona - kukurydzy, dyni i fasoli. Te trzy rośliny to tak zwane Trzy Siostry, czyli polikultura Indian Ameryki Północnej. Sadzili oni razem te rośliny, aby wspomagały się wzajemnie. Fasole wiążą azot z powietrza, i pną się po kukurydzy, a dynia zacienia glebę i hamuje rozwój chwastów. Dziś, pomimo że nie działałem zgodnie z regułami sztuki (kukurydzę należy posadzić wcześniej, a następnie fasole i dynie), spod Trzech Sióstr nie widać gleby - gąszcz niebywały. Jakie plony przyniosą Trzy Siostry to się jeszcze okaże, ale pewnym jest, że kolejne trzy metry kwadratowe piasków Ostoi zamienią się w dobrze przygotowaną grządkę na następne lata. Na plon kukurydzy szczerze mówiąc nie liczę, ale fasoli i dyń powinna być obfitość.

Mam też w Ostoi eksplozję pomidorów, tych sadzonych w kostkach słomy. Burze i wichury usiłowały je sponiewierać, ale jakoś dają radę. Na dzień dzisiejszy  najlepiej dają sobie radę pomidorki koktajlowe, są ich setki, jak nie tysiące. Jeszcze nie dojrzały, ale powoli zmierzają do mety. Ta metoda uprawy jest zasadniczo bezproblemowa, choć uprawa w workach jej nie ustępuje, a nawet przewyższa. Uprawa w słomie jest jednak bardziej "odnawialna". Tak czy inaczej, od czasu przymrozków które nawiedziły Ostoję już po Zimnej Zośce, nie straciłem ani jednego krzaczka. nawet te, które wichura poturbowała udało się uratować, owijając złamane łodygi taśmą malarską. Teraz każdy krzaczek żyje własnym życiem, a to z tego powodu, że odmian jest prawie tyle, co krzaczków ... no, prawie. Czterdzieści i cztery (mistycznie i mesjańsko) krzaczki, dwudziestu czterech odmian.  A o tym, które odmiany się sprawdziły, a które nie, napiszę na koniec sezonu.

 Nie wiem jak Wy, drodzy czytelnicy, ale na grona pomidorków koktajlowych ja mogę się gapić godzinami.
 A tu gąszcz pomidorowy, mały ułamek tego, co w rzeczywistości na kostkach rośnie.


 I kolejne maluchy.
 A tu większe okazy, żeby nie było, że jedynie drobnicę uprawiam ;) Zapewniam, że jest ich więcej, jakoś jednak na razie to te maluchy mają parcie na szkło i pchają się przed obiektyw.
 A propos drobnicy, to właśnie w gąszczu się znalazł pierwszy tegoroczny ogór-gigant. Nie spodziewałem się o tej porze roku takiego ogóra. Wszystkie inne są takie mniej więcej ... korniszonkowe, a ten wystrzelił jak z armaty. Wyrósł w eksperymentalnym worku, a obok niego w sąsiednim z lewej są już małe melony, a w tym z prawej pysznią się pomidory. O krok dalej fasola - metoda workowa działa jak na razie w każdej sytuacji. Szkoda tylko, że wymaga torfu, będę musiał popracować nad zamiennikiem dostępnym lokalnie, którego mógłbym użyć.
Na koniec, jeszcze jedna moja ulubiona gałązka.